Z Andym wybraliśmy się nad Zmarzły Staw, aby rozruszać się na wspinaniu lodowym. W Dolinie Białej Wody nie było warunków, a tutaj i owszem. Podejście od Brzezin na nartach.
Kiedy warunki na to pozwalają najlepiej jest ciągnąć szpej (czekany, raki, śruby lodowe, liny, karabinki etc.) na sankach.
Ciagnęcie szpeju na sankach pozwala trochę ulżyć kręgosłupowi, ale człowiek nie porusza się „liniowo”, tylko oscylacyjnie. Kiedy ciągniemy sanki rolę amortyzatora i stabilizatora przejmuje nasza ręka, ale kiedy przyczepimy sanki do siebie „na sztywno” ta nierównomierność daje się we znaki – pociągnięcie, zwolnienie, szarpnięcie, pociągnięcie… Męczące na dłuższą metę. Ponieważ korzystam z sanek kiedy tylko mogę to wymyśliłem połączenie za pomocą grubej gumy z ekspandera. Po kilku próbach z długością zestawu i ilością gum działa idealnie. Tego dnia dodatkowo Andy, jako mocniejszy, podjął się roli muła w tym zaprzęgu więc ja na lekko, a on z sankami szliśmy mniej więcej równym tempem.
Laboratorium, bo tak nazywa się lód nad Zmarłym Stawem (1788 m.n.p.m), jest pewniakiem. W zimie zawsze występuje. Klimat w kotlince, względnie duża wysokość i płynący potok.
To łatwy lód wg. skali WI (water ice) to II, może III, ale raczej stawiałbym na II. Niestety jest też stosunkowo łatwo dostępny (godzina z Murowańca) więc jest obiektem kursowym. Swoje trzeba odczekać. Koniec końców się udało powspinać. Andy zaliczył pierwsze lody, pogoda wytrzymała.
Andy po zrobieniu drogi.
Wracamy już na granicy zmierzchu. W dół jest dużo łatwiej. Szpej i sanki przypinamy do pleców, a resztę robią narty.
Co roku, na początku listopada w stałym skłądzie Andy, Lukcio, Misiek i ja chodzimy w Tatry. Celem jest turystyczna wycieczka przez Dolinę 5 Stawów Polskich i powrót przez Szpiglasowy Wierch, Morskie Oko. To taka mała tradycja, rytuał wręcz. Tą trasę zrobiliśmy 10 lat wcześniej i coś zaiskrzyło. Tatry, nas, mnie wciągnęły bez reszty.
Szpiglasowy Wierch ad. 2021
Dla zachowania i porządku przekleję relację nt. wycieczki z 2011, którą umieściłem na stronie rowerowanie.pl. Kiedy ją czytam dzisiaj to zazdroszczę sobie tego entuzjazmu nowicjusza, kiedy otwierał się przede mną, przed nami zupełnie nowy świat. Nie wyobrażałem sobie, że pójdę ścieżką wspinaczkową i tej intensywności poznawania i doświadczania oraz tego, że różne formy aktywności w górach staną się to sposobem na życie przez najbliższe parę lat, ale czułem, że znalazłem coś wielkiego, kuszącego i inspirujacego.
Do Psiej Trawki! Zieloni we chmurze i oparach absurdu na Szpiglasowym Wierchu (2011-11-05)
Po wdrapaniu się na Szpiglasowy Wierch ruszyliśmy wygodnym szlakiem do Morskiego Oka. Na chwilę zatrzymał nas Lukcio i wskazał przed siebie. „Tam są Rysy, a tam Mięgusze” – objaśnił. Słuchaliśmy z zaciekawieniem. I tylko MisQ, człowiek małej wiary, dociekał – „Skąd wiesz? Przecież nic nie widać”. Fakt od dwóch godzin bez przerwy poruszaliśmy się w chmurze, a widoczność wynosiła nie więcej niż 100 metrów. – „A Ty nie potrafisz sobie już niczego wyobrazić?” – odparł Lukcio. Od tej chwili wyobrażaliśmy sobie cudowną panoramę Tatr, przerzucając się nazwami szczytów i przełęczy. To z powodu takich sytuacji na Zielonych wycieczkach często bardziej mnie boli brzuch ze śmiechu niż nogi od wędrówki.
Z żartami sytuacyjnymi jest tak, że przestają być śmieszne, kiedy już nie są „sytuacyjne”, ale… Plan był taki: zaczynamy (Andy, Lukcio, MisQ i ja) od Palenicy Białczańskiej później do Doliny 5 Stawów Polskich, na Szpiglasowy Wierch (2 172 m.n.p.m), do Morskiego Oka (opcjonalnie z wypadem na Wrota Chałubińskiego) i asfaltem do Palenicy. Wyposażeni w raki, ciepłe ubrania, coś do picia oraz latarki (niektórzy bardzo wyposażeni – o tym niżej) nie mieliśmy wielkiego ciśnienia, ani na tempo, ani na ucieczkę przed zmrokiem. Ważne było żeby na Szpiglasowym Wierchu zameldować się za dnia. Norweskie serwisy pogodowe, jak wiadomo, są wyroczniami w sprawie pogody w polskich górach więc szczyty Tatr zasnute chmurami od rana były grubym nietaktem wobec nieomylności skandynawskich meteorologów. Mnie to akurat nie przeszkadzało – w tym roku od pogody w Tatrach dostawałem same bonusy, więc jedna wycieczka w chmurach nie boli. W męskim środowisku wyrażenia niecenzuralne nie są rzadkością, zwłaszcza na zielonych wycieczkach. Tym razem złamaliśmy nieco ten szorstki zwyczaj. Ktoś zobaczył drogowskaz na polanę Psia Trawka. Nie trzeba było wiele. Padło – „Psia Trawka Mać!” Od tego momentu, każdy kto przeklął był sumiennie poprawiany.
Głowy w chmurach
Wybraliśmy wariant dojścia do Doliny Pięciu Stawów Polskich przez Siklawę. Nalegaliśmy na to razem z MisQ. Obu nam utkwił w pamięci obraz tego cudu widziany z Orlej Perci podczas naszej pierwszej wycieczki. Po drodze minęliśmy żleb, którym spontanicznie z PePem kończyliśmy w zimie turę Zawrat-D5PS. Skitury już niedługo! W schronisku postój, jedzenie i picie oraz suszenie wilgotnych ciuchów (mżyło) i ruszamy w górę. Turystów niewielu. Z 200 metrów nad Wielkim Stawem Polskim zaczyna się śnieg. Zakładamy stuptuty, ja decyduję się ubrać raki. Po pierwsze, bo moje buty trzymają słabo na mokrym śniegu, po drugie chcę spróbować jak się chodzi w rakach. Jest ciepło. Dzięki akwariowemu termometrowi, który dynda u paska plecaka MisQ jesteśmy na bieżąco informowani o temperaturze, która zresztą zgodnie ze swoim zwyczajem spada, im wyżej się wdrapujemy. Trochę wieje, momentami nawet bardziej niż trochę.
Po pierwszych krokach z blachami na butach staję się fanem raków. Idzie mi się wyraźnie szybciej, wyraźnie bezpieczniej. Z mgły wyłania się uśmiechnięta postać. Schodzi ze Szpiglasowego, nieco się ślizgając, pozdrawiamy się. Jak się później okazało to „Wimperga”, dziewczyna, którą poznaliśmy na Orlej Perci. Idący z tyłu Andy i MisQ oczywiście ją zaczepili i się zaprzyjaźnili. To dobrze – dali mi dodatkowe 5 minut, które mogłem poświęcić na znalezienie dobrego stanowiska do ostrzału i lepienie kulek z mokrego śniegu. Łańcuchy pod Szpiglasowym Wierchem w rakach wydają się nieco na wyrost, zresztą za tydzień-dwa przysypie je śnieg, a turyści wybiją własne stopnie. To już stwierdziłem podczas ostatniej wycieczki na Czerwone Wierchy, że zimą, w rozsądnych warunkach, chodzi się po Tatrach nieco łatwiej. Łatwiej, nie znaczy oczywiście, że bezpieczniej. Na Szpiglasowym MisQ próbuje nam zrobić zdjęcie aparatem z dziwnym samowyzwalaczem. Widzę taki po raz pierwszy. Uruchomienie mechanizmu ogłasza pikaniem. W normalnych aparatach szybsze pikanie oznacza, że za chwilę wyzwoli się migawka, ale nie w tym aparacie. Ten w kulminacyjnym momencie wywraca się na obiektyw zamiast zrobić zdjęcie. I tak raz za razem, po kolejnym razie musimy wyglądać dziwnie. Czterech facetów w chmurze, na wysokości … metrów, ledwo stojących na nogach ze śmiechu. Opanowujemy się nieco i sytuację ratuje sporej wielkości głaz. Schodzimy. Od południowej strony raki nie są już potrzebne. Gór oczywiście nadal nie widać, ale jest dość ciepło. Z powodu braku widoczności rezygnujemy z Wrót. Co dalej zdecydujemy po popasie w schronisku nad Morskim Okiem.
Warunki były takie sobie, jak widać, jakość zdjęć z telefonów również.
Magiczne Morskie Oko
Lekko się rozleniwiliśmy, dodatkowo Andego rozbiera jakieś choróbsko, więc jesteśmy blisko decyzji – wracamy, tym bardziej, że robi się ciemno. Ktoś (Lukcio?) rzuca jednak pomysł żeby przespacerować się ścieżką wokół Morskiego Oka. MisQ, który stał się właśnie posiadaczem latarki-potwora o mocy 1200 czy 1300 lumenów ma ochotę wypróbować jak to świeci, więc ruszamy. To była decyzja dnia! Zapada zmrok. Miejsce piękne, chociaż zazwyczaj oklejone tłumem zwabionym łatwym, asfaltowym dostępem. Tym razem jest tylko dla nas. Na dodatek aura: 11 stopni. 5 listopada! Latarka MisQ zabija ryby w stawie, wypala dziury w kurtkach, a księżycowi, który właśnie zaczął się pojawiać nad Rysami jest zapewne wstyd z powodu bladości jego światła. Kiedyś marzyłem żeby mieć takie światła drogowe w moim maluchu, a tu proszę – dzisiaj noc w dzień zmieniają jedna mała dioda i zręczne ręce chińskiego robotnika.
Pod progiem Czarnego Stawu. Po latach co raz bardziej doceniam to zdjęcie. Tego oczywiście nie widać, ale wieczór był bardzo ciepły
Robimy sobie długą sesję zdjęciową. Wokół żywego ducha, polegujemy na kamieniach ciesząc się z ciepłego wiatru i magicznego klimatu miejsca. Teraz gasimy latarki, wzrok się przyzwyczaja, dlatego wycieczkę wokół Morskiego Oka kończymy w świetle księżyca. Szybki marsz do Palenicy. Trasę pokonujemy w 1 h 15 minut. Niedobra i oczekiwana 45 minut pizza w Bukowinie Tatrzańskiej i o 22 jesteśmy w Krakowie. Dobrze, że Tatry są tak blisko.
Plan był na Wilder Kaiser w Austrii, ale prognozy pogody nie wróżyły sukcesu temu planowi. W składzie: Piotrek „Zipi”, Michał, Krzysiek „Dundol” i ja ruszyliśmy na drugą stronę Alp, do wysoko położonej doliny Val Massino. Wiedzieliśmy, że tam jest sporo wspinania, ale nie byliśmy przygotowani jeśli chodzi o konkretne cele. Jedziemy i na miejscu zobaczymy.
Krzysiek zgodził się wziąć swoje VW California, więc odpadał problem noclegów. Niesamowite, że 4 chłopów, ze sprzętem wspinaczkowym i rowerami może całkiem wygodnie kilka dni mieszkać w takim samochodzie – ergonomia i rozplanowanie wnętrza doprowadzone do perfekcji.
Biwak nad potoczkiem, kamping Sasso Remeno
Pierwszego dnia rekonesans do Val di Melo, to raj dla wspinaczy: buldery, drogi sportowe, drogi wielowyciągowe, w sezonie wspinanie lodowe. Klasyki rejonu są jednak poza naszym zasięgiem (trzeba swobodnie działać na drogach 6b i w górę), szukamy czegoś bardziej przystępnego. Wyżej w dolinie są jakieś piątkowe slaby – połogie płyty. Wspinanie na slabach to głównie uważność i głowa oraz akceptacja, że jedyne czemu możesz zaufać to tarcie, bo stopni nie ma, a za chwyty robią pojedyncze kryształki, o które można zaczepić się opuszkiem palców. Znajdujemy start i ruszamy w górę. Idzie się nawet przyjemnie, ale im wyżej to bardziej mokro… Asekuracja jest dość rzadko i po trzech wyciągach decydujemy się na odwrót.
Zjeżdżamy, wyżej mokro. Nie ma co ryzykować.
Po południu idziemy się wspinać na sportowe rejony. Ciekawe wspinanie, bo odbywa się na wielkich, kilkudziesięciometrowych głazach, które urwały się niegdyś z otaczających dolinę gór.
„Głazy” w dolinie, na których wytyczono drogi wspinaczkowe o długości 20-30 metrów. Stoczyły się w dno doliny po obrywie z otaczających gór. Skala alpejska.
Michał w lokalnym sklepie kupuje przewodnik. Szukamy odpowiedniego celu. Jest pomysł. Szczyt na pograniczu ze Szwajcarią – Punta Sertori (3195 m.n.p.m), nietrudna droga Via Marimonti (IV). 12 wyciągów. Ruszamy w nocy. Najpierw do schroniska Ganetti na wysokości 2534, a później pod ścianę (start na 2850). Na szczęście Maciek pożycza nam samochód, aby zaoszczędzić podejcia asfaltem, a więc możemy podjechać najwyżej jak się da i z 2 000 m przewyższenia pod drogę udało nam się urwać 250 metrów podejścia. Niby nie dużo, ale docenimy to szczególnie na zejściu, kiedy po 19 godzinach akcji górskiej nie będziemy musieli schodzić z plecakami pełnymi szpeju.
Idziemy w górę pnąc się po kolejnych piętrach. Wygodna i dobrze oznaczona ścieżka turystyczna. Zaskakujące okazują się pastwiska położone wysoko, prawie na 2000 metrów. Rozumiem, że pasiono tam kozy, ale krowy? Jak one się tam dostały, skoro droga wiedzie po stromym, wąskim szlaku. Odpowiedzi dostarcza tabliczka przy szałasie. Kiedyś krowy mieszkały tam wraz z pasterzami przez cały rok (zimą w oborach). Sery wytwarzano na miejscu i dostarczano do doliny, kiedy to było możliwe. Szczególna mieszanka traw i ziół na tych wysokogórskich pastwiskach była źródłem niepowtarzalnego smaku nabiału. Dzisiaj krowy wiosną są transportowane helikopterami…
Dzieńdobry.
W schronisku jemy to co przynieśliśmy i idziemy pod ścianę. Ktoś kto nawet sprawnie jest w stanie ocenić odległości w Tatrach podczas pierwszych wizyt w Alpach może się zdziwić. Skala jest x 1,5 i pozornie bliska ściana zdaje się nie zbliżać mimo pokonywanych kolejnych metrów. Pod ścianę docieramy około 9.00 po pięciu godzinach marszu. Idziemy w zespołach ja z Krzyśkiem, Michał z Zipim.
Wygrałem losowanie, więc będę prowadził pierwszy wyciąg. Obczajam przebieg. Startuje kominem po lewej.
Na dole trochę śniegu, a w kominie mokro i sypko. Dostajemy się do pierwszego stanowiska. Wyżej robi się bardziej górsko. Droga jest lita i w dolnych partiach ma raczej oczywisty przebieg. Są stanowiska i zdarzają się haki, jest całkiem sporo miejsca na własną asekurację, więc idziemy całkiem sprawnie.
Pogoda fantastyczna i taka ma się utrzymać. Jest dość zimno więc wspinam się w wiatrówce.
W górnych partiach dogania nas przewodnik z klientem, chciałem napisać ciągnący klienta, bo to lepiej oddaje ten styl. Z niedowierzaniem patrzę jak zakłada stanowiska z jednego frienda i ściąga klienta. Idzie za nami. Proponuję mu, aby nas wyprzedził. Kiwa przecząco głową. 2-3 wyciągi przed szczytem, kiedy przejmuję po raz kolejny prowadzenie pytam go o przebieg. – Zobacz w topo – odpowiada burkliwie. Ok. Kij Ci w bary. Przestaję zwracać na niego i jego klienta. Zostają zresztą z tyłu.
W partiach podszczytowych.Jest około 14.00.
Wspinamy się w górę zmieniając się na prowadzeniu. Jest sporo technicznych fragmentów, w których trzeba się dobrze rozstawić, poszukać sensownych chwytów.
Szczyt okazuje wąską grańką, na której zamontowano (co częste w Alpach) figurkę Madonny.
Rozpoczynamy rozważania na temat zjazdów i zejścia. Wiadomo, że droga w dół to częściowo zjazdy, częściowo zejście, ale nie znaleźliśmy dokładnego opisu. Dochodzi do nas przewodnik. Okazuje się dlaczego nie chciał iść przed nami – sam nie miał dokładnego topo oraz … nie znał dobrze tej drogi. Korzystał więc z nas jako drogowskazu. Miał natomiast dobrze rozpoznane (wiadomości od kolegów) zjazdy i zejście. Wyjaśnia nam nasze wątpliwości.
Zjazdyw lekko przewieszonym terenie
Puszczamy go przodem. Zjeżdżam drugi. Próbujemy ściągnąć linę… Ani drgnie. Wcięła się w rysę. Nad nami są Michał i Zipi. Próbujemy się skontaktować przez radio. Jak zwykle – bez skutku. Po paru minutach chłopaki zorientowali się, że coś jest nie tak i Zipi rozpoczął zjazd, uwalniając naszą linę.
Przygotowujemy ostatni zjazd.
Około godz. 19.00 kończymy zjazdy. Długie zejście na dół i około 1 w nocy meldujemy się na kampingu.
Zejście. Robi się ciemno, ale jesteśmy już właściwie na szlaku. Jeszcze zdążymy wypić piwo w schronisku
Następnego dnia trochę się wspinaliśmy na okolicznych skałach, ale głównie odpoczywamy. Musiałem wracać do Krakowa, a Maciek i Karolina mieli wolne miejsce wiec postanowiłem zabrać się z nimi. Chłopaki poszli ponownie w góry obierając za cel Pizzo Cengalo. Tym razem zdecydowali się na nocleg, zdecydowanie lepsza opcja – wspinanie jest przyjemniejsze po przespanej nocy.
Ja wykorzystałem wolny piątek i pojechałem na rowerze nad jezioro Como. Warunki do jeżdżenia na rowerze Włosi mają takie same jak do wspinania. Niesprawiedliwie dzielono ziemię między narody.
Festiwal Granitu to piękna droga na Zamarłej Turni w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Charakterystyczny trawers w lufie robi wrażenie, nawet jeśli technicznie nie wykracza poza piątkowe trudności.
Przed startem
Wybraliśmy się na tę drogę z Pawłem „Marcelem”. Zniechęcające prognozy pogody sprawiły, że na drodze byliśmy sami. Droga startuje tzw. Zacięciem Komarnickich (IV). Ten wyciąg jest nietrudny, daje dużo możliwości założenia asekuracji i skorzystania z istniejących haków. Drogi na Zamarłej Turni oferują sporą ekspozycję – za plecami mamy cały czas piękną Dolinkę Pustą, dlatego szczególnie lubię tu wracać.
Drogi nie są za długie (4-5 wyciągów), a w dół można albo zjechać, albo zejść korzystając ze szlaku, który jest częścią Orlej Perci.
Marcel na Zacięciu Komarnickich. Kluczowy trawers biegnie w prawo pod niewielkim przewieszeniem
Całkiem sprawnie nam idzie. Przypominam sobie jak tę drogę robiliśmy na kursie taternickim. Wtedy też prowadziłem kluczowy trawers, ale nasz instruktor pozostawił ekspresy, tak abym mógł się wpiąć w haki lub friendy. Po paru latach wspinania trawers ciągle ładny, ale już nie wydawał się tak groźny.
Stanowisko po trwersie. Marcel dochodzi do stanu. Pozostał jeszcze jeden wyciąg.
Ostatni wyciąg prowadzi znów Marcel. Tym razem łączymy się z drogą Klasyczną. Nie robiłem jej dotychczas, muszę na nią wrócić. Pogoda się psuje i pomimo, że jest jeszcze wcześnie – około 13.00, nie decydujemy się na inną drogę.
Przebieg dróg na prawej części ściany. Zielona to moja ulubiona droga Motyki. Zdjęcie z serwisu wspinanie.pl Opracowanie Grzegorz Głazek – polecam jego opracowanie dróg pn. Fototopo
Sezon nie obfitował w spektakularne wyjścia z mojego punktu widzenia. Patrzę na Stravę – kilkanaście dni w górach, po znanych już trasach. O dwóch wypadach jednak tu napiszę. Jeden o sytuacji zakończonej wezwaniem śmigłowca TOPR, drugi to kilka refleksji nt. zimy w górach niższych niż Tatry.
Na Ciemniak w Tatrach Zachodnich z Łukaszem „Lukciem” i Michałem „MisQ”. 2021-02-20.
Świnicka Przełęcz – 09.01.2021
Shit happens. Śniegu w Tatrach było mało. Z Andym, Marcusem wybraliśmy się w dość desperackiej próbie na Świnicką Przełęcz. Wiedząc o tym, że zjazd będzie czujny i będzie trzeba uważać na kamienie. Okazało się, że to nie było problemem. Żleb pod Świnicką Przełęczą zwieńczony jest zawsze nawisem, który sprawia, że pierwsze metry zjazdu są trudne i nierzadko trzeba wykonać tam skok lub zsuw po stromym uskoku. Nie jest zwykle on wysoki – 2-3 metry. Z góry jednak robi wrażenie. Nie pamiętam, kto jechał pierwszy, ale widziałem jak Andy ruszył i po tym trudniejszym fragmencie przysiadł głęboko, wyhamował i po chwili musiał usiąść. Kolano, dla którego to nie była pierwsza przygoda ze sportem, nie wytrzymało. Skręt w lewo powoduje przeszywający ból. Chwila narady co robimy. Szczyt żlebu, nie najlepsze miejsce na długie deliberacje. Andy decyduje się zsuwać na dół na jednej narcie. W kotlinie poniżej ocenimy sytuację.
Nie ma dramatu, ale kolano nie działa. Nie wiemy, czy więzadło zerwane, czy naderwane, ale to nie ma znacznia. Jest około godz. 14.00, pułap chmur się obniża, a warunki do zsuwania się na tej jednej narcie są złe – wystające kamienie, sporo nawianego.
Namawiamy Andy`ego, aby nie był taki dzielny i aby wezwać TOPR. Jeśli nie zrobimy tego teraz, za chwilę zrobi się nielotna pogoda, zapadnie zmrok i ze stosunkowo rutynowej akcji będziemy mieli epicką wyprawę. Nie ma co narażać ratowników. Dzwonimy. Podajemy lokalizację.
Panowie sprawnie przylatują na miejsce naszego postoju. Zgodnie z instrukcją zabezpieczamy plecaki, narty i wszystko co może zostać porwane przez cyklon wywołany wirnikiem śmigłowca.
Z Marcusem zjeżdżamy na dół, a później do Zakopanego, do szpitala, gdzie Andy został odtransportowany. Stan nie jest poważny, ale chodzić nie może. Zabieramy go do Krakowa, gdzie będzie dalej diagnozowany.
Bieszczady – 14-15.02.2021
Po wycieczce na Fereczatą. Od lewej: Marcel, Magda, Ruda, nie pamiętam cholera kto to, ja, Aga, Magda
Kilka dni spędziłem, po raz pierwszy, w Bieszczadach na skiturach. Z ekipą z KW Kraków poszliśmy na Fereczatą i zrobiliśmy trawers Bukowego Berda. Z wyjazdu, poza fajnym czasem towarzyskim, zapamiętam kilka faktów:
Po pierwsze: Bieszczady super opcja jeśli szuka się narciarskiej włóczęgi, z dala od tłumów, a jak się jeszcze ma wiedzę gdzie zjechać, to aspekt narciarski jest również ok. Dość daleko z Krakowa, ale warto.
Po drugie: W trakcie weekendu, w którym działaliśmy temperatury były niskie. Nocą około -20 C., w ciągu dnia wiatr na grani i temperatury poniżej -10 C. Grupa nieźle przygotowanych skiturowców działających w okolicy Halicza utknęła w oczekiwaniu nawzajem na siebie. Wiatr zrobił swoje, sytuacja się pogarszała. Wezwali GOPR, jeden przypłacił to ciężkimi odmrożeniami palców (brunatne zmiany, bąble). Byli nieźle przygotowani – dodatkowe okrycia, ciepłe napoje, dodatkowa herbata. Kilka drobnych decyzji (zbyt późna decyzja o odwrocie, zbyt długie podejście w cienkich podejściowych rękawiczkach) sprawiły, że sytuacja z normalnej górskiej wycieczki stała się grą o życie. Zima
Po trzecie: Nawigacja. Kluczowa w każdych górach. W takich niskich, zalesionych jak Bieszczady, gdzie odległość od najbliższych bezpiecznych miejsc jest spora jest cienka granica między fajną zabawą i zjazdami wśród drzew, a koniecznością powrotu na zaplanowaną trasę, zwłaszcza jeśli chce się wykonać trawers do właściwego miejsca. Poza Beskidami nie mam doświadczenia, ale te jary przecinające zbocza potrafią wyssać siły!!! Niby w linii prostej odległość jest niewielka, ale sensowniej jest wrócić na grzbiet, pokonują przewyższenie niż trawersować.
Po wczorajszej wędrówce na Pośrednią Grań noc spędziliśmy pod chmurką, nieopodal schroniska. Na wysokości 2000 m zanieczyszczenie światłem jest mniejsze. Pięknie jest się obudzić w nocy i zerknąć z ciepłego śpiwora na bezkresne rozgwieżdżone niebo oraz strzeliste ściany i granie okalające Dolinę Pięciu Stawów Polskich. Banał, ale o 3 nad ranem, taki opis wydawał się uzasadniony. Pobudka około 7. Także tego dnia perspektywa stabilnej pogody oraz bliskości celu, nie zmuszała nas do nerwowego zbierania się przed świtem.
Poranny pierdolnik. 7.15. Rzeczy biwakowe zostawimy w schronisku.
Cesta k. Slonku (Droga do Słonka) jest fajną litą drogą wspinaczkową na Lodowej Kopie (po słowacku Malý Ľadový štít) 2603 m. Spod miejsca noclegu dojście pod ścianę zajmuje nie więcej niż pół godziny. Droga ma 7 wyciągów o trudnościach od IV do VI (wariant) w skali UIAA. Nie jest trudna, ale okazuje się, że w większości wspinaczkowa tj. nie są to – jak się to czasami dzieje na klasykach, szczególnie w Dolinie Gąsienicowej – pojedyncze trudniejsze progi na „trójkowej” drodze, ale całe ładne wyciągi w skali trudności.
Przed startem w drogę zawsze jest taki moment, że nie wiesz z czym będziesz miał do czynienia, do tego ciało jeszcze nierozgrzane. Pierwszy i drugi wyciąg bierze Andy.
Andy na drugim wyciągu
Później zmieniamy się i prowadzę kolejne pięć wyciągów. Idzie nam ogólnie sprawnie, ale bez spiny. Pogoda jak marzenie, czas przyzwoity. Powinniśmy zakończyć około 15.00, a na przełęczy być około 16.00.
Porządkowanie sprzętu. Zęby się przydają przy rozplątywaniu węzłów na wąskich taśmach z dynemy
Droga dość oczywista, dobrze narysowana i opisana w topo. W sezonie mam / mamy przewspinane trochę dróg co daje więcej spokoju. Rutyna skraca operacje sprzętowe zarówno podczas wspinania, jak i na stanowiskach, a to właśnie one, oprócz „zapychów” (błądzenia) zabierają najwięcej czasu.
Łukasz „Lukcio” prezentuje zen na stanowiskuKluczowy wyciąg ma wycenę V (wariant po prawej) lub VI (wariant po lewej). Starałem się trzymać tej „szóstkowej” wersji.Andy asekuruje w kluczowych trudnościach.Chłopaki po ostatnim „wspinaczkowym” wyciągu. Za nimi od prawej Łomnica, Durny Szczyt i (chyba) Mały Durny SzczytIdziemy jeszcze na Lodową Kopę, już rozwiązani.
Po zakończeniu drogi (ostatni wyciąg „dwójkowy”) idziemy łatwą granią na Lodową Kopę, a z niej wyraźną ścieżką na Nie ukrywam, że to mój ulubiony scenariusz na zakończenie wspinaczki: droga kończy się zejściem szlakiem turystycznym, w tym przypadku to szlak przez Lodową Przełęcz, łączący Dolinę Jaworową i Dolinę Pięciu Stawów Spiskich.
Już na przełęczy. Wiśniówka znakomicie rozluźnia nogi przed długim zejściem szlakiem.I po robocie 🙂
Na dwa dni w Tatry wybraliśmy się z Andrzejem „Andym” i Łukaszem „Lukciem”. Łazimy po górach, zjeżdżamy z nich na nartach wspólnie już od 10 lat, a z udziału w maratonach rowerowych nawet od 13 lat. Dobrze się dogadujemy, takie wyjście więc na pewno będzie przyjemnością towarzyską, a jak będzie górsko – zobaczymy. Pośrednia Grań ma 2241 metrów i leży pomiędzy dolinami Małej Zimnej Wody i Staroleśną. Jest zaliczana do Korony Tatr (Andy przy okazji gromadzi te szczyty) i nie ma tam wygórowanych trudności wspinaczkowych (I). Jeśli trzeba uważać, a trzeba, to z powodu kruszyny owianej złą sławą i niestety, będącej sprawczynią wypadków śmiertelnych.
Idziemy z dołu, od parkingu i podchodzimy na próg doliny dopiero koło południa. Pogoda zapowiada się superstabilnie, słońce zachodzi przed 19.00, a więc sporo czasu.
Podejście pod Ławkę Dubkego. W tle Lodowa PrzełęczA to widok w drugą stronę. Andy w pierwszym żlebie
Podchodzimy w stronę Ławki Dubkego, eksponowanej, ale litej i dość łatwej grani. Aby się tam dostać trzeba przejść kamienisty żleb, a następnie systemem trawiastych półek dostać się na grań. Podejście nie jest problematyczne, więcej czujności należy zachować tam na zejściu.
Ławka Dubkego. Andy z przodu. Nie zdecydowaliśmy się asekurować
Po przejściu Ławki Dubkego idziemy zachodem (Štrbina za Prostredným) aż pod Żleb Stilla, który okazuje się nie za stromym systemem prożków skalnych i ścieżek obficie przysypanych pyłem i drobnym rumoszem. Prożki z kolei kruche i nawet słusznej wielkości wanty okazują się oddawać głuchy dźwięk lub nawet chyboczą się, kiedy je sprawdzać naciskiem dłoni. Wyjaśnia się skąd zła sława szczytu. Idziemy na lotnej, a ja próbuję osadzać asekurację jak tylko pojawi się lita rysa lub występ skalny, któremu można zaufać. Mamy ze sobą jedną połówkową linę 60 m. Dodam, że z atestem na używanie jej jako liny pojedynczej. (Sterling Fusion)
Do Żlebu wchodzimy z asekuracją lotną. Mniejszym wyzwaniem, ale ciągle wyzwaniem jest osadzanie asekuracji w tym parchu, większym wyzwaniem jest, aby nie zrzucić niczego na kolegów. W tle lodowe szczytyTo już bardziej lity, ale ciągle kruchy, fragment żlebu. Idąc w górę zastanawiam się nad taktyką na zejście.
Sprawnie dochodzimy do przełęczy pomiędzy Mała Pośrednią Granią, a Pośrednią Granią (Štrbina v Prostrednom Hrote). Jeszcze chwila zastanowienia jak dalej, bo dotarcie do szczytu wymaga jego obejścia.
Lukcio na przełęczy. Andy już pod szczytem. I na szczycie Pośredniej Grani (po Słowacku Prostredný hrot) 2241 m.Chwilę przed drogą na dół. Lukcio, a w tle od prawej: Łomnica oraz Durny Szczyt (słow. Pyšný štít). Całkiem po lewej Baranie Rogi, na które się kiedyś z Andym wspinałemZejście. Tym razem na Ławce Dubkiego się asekurujemy. Po całym dniu i zmęczeniu lepiej czuć się bezpieczniej.
Schodzimy na dół. Najtrudniejsze okazuje się być nie kruchy żleb Stila, ale zejście żlebem na ramię Żółtej Turni, jednak już około 19.00 jesteśmy przy Chacie Teryego, gdzie przy wiśniówce omawiamy dzisiejsza drogę i jutrzejszy cel, bardziej wspinaczkową Cestę k`Slnku na Lodowej Kopie.
Pogaduchy, ładowanie telefonów i bateriiI dobranoc
Klasyk klasyków, wzorzec „piątki” w Tatrach. Wybraliśmy się na nią z Agą, która dotąd nie wspinała się na drogach o trudności V w Tatrach, dlatego wybrałem drogę, którą dobrze znałem, nie za długą, nie za krótką i piękną. 6 wyciągów z czego trzy wyciągi „piątkowe”, w tym charakterystyczne zacięcie na pierwszym wyciągu.
Pogoda była super, jesienne słońce, droga znana więc nie było problemów nawigacyjnych, więc poszło nam sprawnie. Zjechaliśmy na dół i do samochodu.
Zacięcie na pierwszym wyciągu.
Aga na pierwszym stanowisku po zakończeniu pierwszego wyciągu.
Droga Surdela na Mięguszowieckim Szczycie Wielkim była celem i trochę marzeniem wspinaczkowym. Przejście tej drogi samodzielnie było dla mnie takim świadectwem maturalnym wspinania w Tatrach. Droga ma w sobie wszystko z klasycznego taternictwa. Przede wszystkim masyw Mięguszów, ogromna jak na tatrzańskie warunki ściana wynosząca się nad taflą Morskiego Oka, będąca świadkiem doniosłych i tragicznych wydarzeń w historii taternictwa. Sama droga cechuje się trudnościami na poziomie V+, ale mieści się w otoczeniu Morskiego Oka, gdzie wyceny nie są w moim odczuciu tak przystępne jak na Hali Gąsienicowej więc te „Pięć Plus” ma swoją wymowę; długość – 11 wyciągów, a więc trzeba się przygotować na solidną wyrypę oraz na koniec typowo taternickie zejście – niełatwe nawigacyjnie w górnym odcinku, niebezpieczne w środkowym. Dla mnie dodatkowym wyzwaniem jest to, że jedno z trudniejszych miejsc biegnie formacją, której serdecznie nie znoszę – kominem. Słynny Komin Kiszkanta (V+) jest „ikonicznym” i fotogenicznym miejscem.
Wschodzące słońce oświetla nasz cel – ścianę Mięguszowieckich Szczytów. Oświetlone od lewej to: Mięguszowiecki Szczyt Czarny, Mięguszowiecki Szczyt Pośredni, Mięguszowiecki Szczyt Wielki oraz Cubryna.Orientacyjny przebieg drogi Surdela. Dokładniejsze mapy topograficzne do znalezienia w internecie.
Na drogę umawiamy się z Pawłem „Spiderem” i Pawłem „Marcelem”, chcemy ją zrobić podczas pobytu na obozie wspinaczkowym Klubu Wysokogórskiego Kraków. Nocujemy na taternickim obozowisku tzw. Taborze w okolicach polany Włosienica przy drodze do Morskiego Oka. Prognozy na następny dzień są ok. Ścieżka pod ścianę odbija od szlaku na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Wspinamy się kruchym, miejscami wilgotnym terenem o wycenie I/II bez asekuracji. Nie bardzo jest tutaj jak się asekurować, poza tym czeka nas długie wspinanie i tam gdzie można trzeba zaoszczędzić czas.
Zdjęcie ze strony lojanci.org. Twórca drogi Jan Surdel nad „Kominem Kiszkanta” w 1964 roku.
Zaczynamy od drobnego błądzenia po „trójkowym terenie”, wreszcie trafiamy na właściwy przebieg drogi i tempo wspinania zaczyna rosnać. Ten fragment przypada mnie, dobra skała, możliwości założenia pewnej asekuracji więc idzie dobrze. Marcel przejmuje czujny trawers po tzw. „wymytkach”, czyli obłych zagłębieniach w zerodowanej skale. Idzie się po tym dobrze, ale asekuracja parszywa.
Stanowisko.
Dochodzimy pod dwa kluczowe wyciągi. Pierwszy, rzeczony komin, a nad nim czujna płyta za V+. Prowadzenie przejmuje „Spider”, który jest mocnym wspinaczem, szczególnie, kiedy chce mu się wspinać :), co nie zawsze jest oczywiste. Pogoda się zmienia, nasuwają się chmury i robi się nieco późno, a tu pod samym kominem dwa inne zespoły.
Czekanie na podniebnej półce„Spider” w Kominie. Asekuruję.
Czekamy, patrzymy na zegarki i na pogodę… Wreszcie nasza kolej. „Spider” zostawia nam plecak, aby łatwiej – jako prowadzący – mógł się rozpierać plecami w kominie. Idzie sprawnie i dociera do półki, gdzie próbuje zmontować stanowisko. Nie jest przekonany do tego co zmontował, decyduje, aby iść wyżej i połączyć dwa wyciągi. Wreszcie słyszę komendę „chodź!”. Spuśćmy zasłonę milczenia na moje „giełganie” w kominie. Siłowo i nerwowo, ale udaje się pokonać bez obciążania liny. „Marcel” dodatkowo wciąga plecak „Spidera”
Drugi z kluczowych wyciągów – płyta (V+) nad Kominem Kiszkanta. Czujne wspinanie, ale w formacji płytowej, a więc dla wspinaczy „jurajskich”, łatwiejsze.
Dochodzimy do stanowiska i dalej już łatwiej, na grań. Tu przygoda się jeszcze nie kończy, przed nami długie, momentami niejasne topograficznie zejście, nie pomaga też fakt, że zbliża się zmrok, a na horyzoncie zaczynają gromadzić się chmury.
Na grani. Już po „rozszpejeniu”, czyli wpakowaniu sprzętu do plecaków.
Wyszukujemy drogi posługując się topo, czasami napotykając na taternickie kopczyki z kamieni, teren nie jest za prosty. Momentami trzeba schodzić przez strome progi. Zjazdy zabrałyby zbyt dużo czasu, tym bardziej, że chmury na horyzoncie coraz bliżej. Zespół przed nami zna drogę i porusza się szybciej, chłopaki są ok, bo czekają na nas chwilę pokazując nieoczywiste miejsce, w którym trzeba skręcić. Gdy dochodzimy do Hińczowej Przełęczy jest już ciemno. Zejście bardzo czujne, stromy żleb pełny żwiru i luźnych kamieni, o poślizg łatwo. Nie wyobrażam sobie zejścia tędy w deszczu. Schodzimy do Galerii Cubryńskiej, szerokiego pola zawieszonego wysoko nad stawem Morskie Oko. Tu pojawiają się wyraźne kopczyki. Kiedy na tle nocnego nieba pojawia się charakterystyczna sylwetka Zadniego Mnicha znak, że jesteśmy już bezpieczni. Teraz może już padać, ten teren, w tym zejście znany jest z licznych wspinaczek na Mnicha i Zadniego Mnicha.
Zadni Mnich – znak, że jesteśmy w bezpiecznym terenie.
Docieramy do szlaku i pierwszych potoków z wodą, a następnie na Tabor. Cała akcja zajęła nam około 18 godzin. Taternicka matura zdana.
Droga, o której myślałem jakiś czas. Niedługa, ale o trudnościach – VI/V+. Co dla mnie w górach jest już trudnością, którą muszę traktować poważnie. Wybraliśmy się z Andym. Podejście pod drogę przez przełęcz Karb. Oczywiście minąłem start, ale Andy trafnie połączył zdjęcie z rzeczywistością i w „nagrodę” mógł poprowadzić pierwszy wyciąg. Później się zmieniliśmy i pociągnąłem wyciągi, aż do kluczowego miejsca.
Andy, a za nim w tle tzw. pojezierze, czyli stawy Doliny Zielonej Gąsienicowej. Jest ich podobno 22 (niektóre okresowe)
Znowu sporo działałem w Sokolikach i na Jurze, więc wystartowałem w kluczowy trawers raczej pewnie. Trochę tarciowych stopni w sporej ekspozycji, zaraz na początku poprawiający psychikę spit. Idę, zakładam friendy, idę, zakładam, patrząc w górę na miejsce, które uznałem za cruxa drogi. Dochodzę – okazuje się łatwo, aaa… więc to najtrudniejsze miejsce było zaraz po starcie. Ok, widocznie formacja mi pasowała.
Kluczowy wyciąg, kluczowe miejsce. Ja sądziłem, że trudności są w wyjściowej rysie. Nie mam własnego zdjęcia z tego miejsca, to podkradłem od Michała Semowa.
Ostatni wyciąg oddaję Andemu. Wychodzimy w pobliże szlaku turystycznego na Kościelec, a więc nie było się czym spinać. Byczkowski nie okazał się taki trudny.