Plan był na Wilder Kaiser w Austrii, ale prognozy pogody nie wróżyły sukcesu temu planowi. W składzie: Piotrek „Zipi”, Michał, Krzysiek „Dundol” i ja ruszyliśmy na drugą stronę Alp, do wysoko położonej doliny Val Massino. Wiedzieliśmy, że tam jest sporo wspinania, ale nie byliśmy przygotowani jeśli chodzi o konkretne cele. Jedziemy i na miejscu zobaczymy.
Krzysiek zgodził się wziąć swoje VW California, więc odpadał problem noclegów. Niesamowite, że 4 chłopów, ze sprzętem wspinaczkowym i rowerami może całkiem wygodnie kilka dni mieszkać w takim samochodzie – ergonomia i rozplanowanie wnętrza doprowadzone do perfekcji.

Pierwszego dnia rekonesans do Val di Melo, to raj dla wspinaczy: buldery, drogi sportowe, drogi wielowyciągowe, w sezonie wspinanie lodowe. Klasyki rejonu są jednak poza naszym zasięgiem (trzeba swobodnie działać na drogach 6b i w górę), szukamy czegoś bardziej przystępnego. Wyżej w dolinie są jakieś piątkowe slaby – połogie płyty. Wspinanie na slabach to głównie uważność i głowa oraz akceptacja, że jedyne czemu możesz zaufać to tarcie, bo stopni nie ma, a za chwyty robią pojedyncze kryształki, o które można zaczepić się opuszkiem palców. Znajdujemy start i ruszamy w górę. Idzie się nawet przyjemnie, ale im wyżej to bardziej mokro… Asekuracja jest dość rzadko i po trzech wyciągach decydujemy się na odwrót.

Po południu idziemy się wspinać na sportowe rejony. Ciekawe wspinanie, bo odbywa się na wielkich, kilkudziesięciometrowych głazach, które urwały się niegdyś z otaczających dolinę gór.

Michał w lokalnym sklepie kupuje przewodnik. Szukamy odpowiedniego celu. Jest pomysł. Szczyt na pograniczu ze Szwajcarią – Punta Sertori (3195 m.n.p.m), nietrudna droga Via Marimonti (IV). 12 wyciągów. Ruszamy w nocy. Najpierw do schroniska Ganetti na wysokości 2534, a później pod ścianę (start na 2850). Na szczęście Maciek pożycza nam samochód, aby zaoszczędzić podejcia asfaltem, a więc możemy podjechać najwyżej jak się da i z 2 000 m przewyższenia pod drogę udało nam się urwać 250 metrów podejścia. Niby nie dużo, ale docenimy to szczególnie na zejściu, kiedy po 19 godzinach akcji górskiej nie będziemy musieli schodzić z plecakami pełnymi szpeju.
Idziemy w górę pnąc się po kolejnych piętrach. Wygodna i dobrze oznaczona ścieżka turystyczna. Zaskakujące okazują się pastwiska położone wysoko, prawie na 2000 metrów. Rozumiem, że pasiono tam kozy, ale krowy? Jak one się tam dostały, skoro droga wiedzie po stromym, wąskim szlaku. Odpowiedzi dostarcza tabliczka przy szałasie. Kiedyś krowy mieszkały tam wraz z pasterzami przez cały rok (zimą w oborach). Sery wytwarzano na miejscu i dostarczano do doliny, kiedy to było możliwe. Szczególna mieszanka traw i ziół na tych wysokogórskich pastwiskach była źródłem niepowtarzalnego smaku nabiału. Dzisiaj krowy wiosną są transportowane helikopterami…

W schronisku jemy to co przynieśliśmy i idziemy pod ścianę. Ktoś kto nawet sprawnie jest w stanie ocenić odległości w Tatrach podczas pierwszych wizyt w Alpach może się zdziwić. Skala jest x 1,5 i pozornie bliska ściana zdaje się nie zbliżać mimo pokonywanych kolejnych metrów. Pod ścianę docieramy około 9.00 po pięciu godzinach marszu. Idziemy w zespołach ja z Krzyśkiem, Michał z Zipim.

Na dole trochę śniegu, a w kominie mokro i sypko. Dostajemy się do pierwszego stanowiska. Wyżej robi się bardziej górsko. Droga jest lita i w dolnych partiach ma raczej oczywisty przebieg. Są stanowiska i zdarzają się haki, jest całkiem sporo miejsca na własną asekurację, więc idziemy całkiem sprawnie.

W górnych partiach dogania nas przewodnik z klientem, chciałem napisać ciągnący klienta, bo to lepiej oddaje ten styl. Z niedowierzaniem patrzę jak zakłada stanowiska z jednego frienda i ściąga klienta. Idzie za nami. Proponuję mu, aby nas wyprzedził. Kiwa przecząco głową. 2-3 wyciągi przed szczytem, kiedy przejmuję po raz kolejny prowadzenie pytam go o przebieg. – Zobacz w topo – odpowiada burkliwie. Ok. Kij Ci w bary. Przestaję zwracać na niego i jego klienta. Zostają zresztą z tyłu.

Wspinamy się w górę zmieniając się na prowadzeniu. Jest sporo technicznych fragmentów, w których trzeba się dobrze rozstawić, poszukać sensownych chwytów.

Rozpoczynamy rozważania na temat zjazdów i zejścia. Wiadomo, że droga w dół to częściowo zjazdy, częściowo zejście, ale nie znaleźliśmy dokładnego opisu. Dochodzi do nas przewodnik. Okazuje się dlaczego nie chciał iść przed nami – sam nie miał dokładnego topo oraz … nie znał dobrze tej drogi. Korzystał więc z nas jako drogowskazu. Miał natomiast dobrze rozpoznane (wiadomości od kolegów) zjazdy i zejście. Wyjaśnia nam nasze wątpliwości.

Puszczamy go przodem. Zjeżdżam drugi. Próbujemy ściągnąć linę… Ani drgnie. Wcięła się w rysę. Nad nami są Michał i Zipi. Próbujemy się skontaktować przez radio. Jak zwykle – bez skutku. Po paru minutach chłopaki zorientowali się, że coś jest nie tak i Zipi rozpoczął zjazd, uwalniając naszą linę.

Około godz. 19.00 kończymy zjazdy. Długie zejście na dół i około 1 w nocy meldujemy się na kampingu.

Następnego dnia trochę się wspinaliśmy na okolicznych skałach, ale głównie odpoczywamy. Musiałem wracać do Krakowa, a Maciek i Karolina mieli wolne miejsce wiec postanowiłem zabrać się z nimi. Chłopaki poszli ponownie w góry obierając za cel Pizzo Cengalo. Tym razem zdecydowali się na nocleg, zdecydowanie lepsza opcja – wspinanie jest przyjemniejsze po przespanej nocy.
Ja wykorzystałem wolny piątek i pojechałem na rowerze nad jezioro Como. Warunki do jeżdżenia na rowerze Włosi mają takie same jak do wspinania. Niesprawiedliwie dzielono ziemię między narody.
