Wrocław, 13.05.07 (Bikemaraton)

No tak, jutro będzie rzeźnia. Na 12 godzin przed maratonem, po zakończeniu Grand Prix na żużlu na stadion przykryła ściana deszczu. Przypomniałem sobie słowa jednego z organizatorów – W zeszłym roku zszedłem z trasy, bo zalepione błotem koła nie chciały się obracać.

We Wrocławiu byłem od piątku, właśnie z powodu żużlowego Grand Prix, a właściwie to z chęci spotkania dawno nie widzianych znajomych. Gdy siedzieliśmy w piątek nad żeberkami w Rodeo Bar dziwili się dlaczego odmawiam kolejnego piwa. I tak skończyło się na 5. Brak asertywności czułem przez całą sobotę, zwłaszcza podczas porannego tenisa wykazywałem spóźnione ruchy.

Legendarne kolejki

Niedziela przywitała Wrocław piękną pogodą. Brzmi banalnie, ale dla mnie to było kluczowe. Błoto mi nie przeszkadza, ale zimno paraliżuje. Zmieniłem szybko wyślizganego tylnego Continental Escape na prawie nowe Irc Mythos, poczęstowałem łańcuch zielonym FL i pojechałem na start.

O godz. 10 stadion tętnił kolejkami. Zapobiegliwi stoją dwa razy, więc stałem i ja. W sobotę oczywiście nie było dla mnie numeru i chipa, tylko zapewnienie, że jutro będzie już bez kolejki. Taaa…, a ja w to uwierzyłem. W niedzielę, z braku jakiejkolwiek informacji, najpierw odstałem kwadrans razem z wszystkimi rejestrującymi się w niedzielę, później jednak współstacze wykryli, że obok jest mniejsza kolejka, „dla tych co wczoraj zabrakło”

Nie odczułem więc legendarnej bo opisywanej na forach „lepszej organizacji podczas Bike Maraton” niż „MTB Maraton”.

Mimo, że nie lubię narzekania na organizację tym razem to miało dla mnie znaczenie. Zamierzałem stanąć z przodu. Kiedy jednak już uporałem się z dziwnym czipem wieszanym na plecach i wiązanymi na sznurki numerkami była 10.40.

Na asfalcie jak palec

Nie skorzystałem z oferty Andrzeja, który grzał dla mnie miejsce z przodu obok Zielonych z www.rowerowanie.pl. Honorowo stanąłem na końcu, skracając sobie czas pogawędką z zapoznanym Darkiem spod Wałbrzycha. Startował na mega, to dla niego również był pierwszy płaski maraton. Poszło mu znakomicie, był ok. 60 miejsca w swojej kategorii.

Spodziewałem się, że będę się przepychał do przodu przez pierwsze kilometry, nie wiedziałem, że aż tak długo. Dopiero ok. 35 km stawka się ustabilizowała. Do tej pory trasa była prosta, ćwiczyłem zabieranie się w pociągach wyprzedzających małe grupki. Tu jednak wyszedł brak doświadczenia w płaskich wyścigach. W terenie i w lesie trzymałem koło, za radą Furmana z Rowerowania, tych, którzy jadą odrobinę szybciej, to jednak ile razy wyjeżdżaliśmy na asfalt byłem sam jak palec. Najbliżsi przede mną 200 metrów, o tych za mną nie myślałem bo zależało mi na przyspieszaniu, nie tylko wygodnym wożeniu się na kole. Pogoń za upragnionym pociągiem kosztowała sporo. Zamiast więc wykorzystać asfalty na posiłek i odpoczynek walczyłem z wiatrem.

Przez pierwsze 40 km starałem się nie zgubić opony kolegi z Airco GT Team, który dzielnie krzyczał „środek!!!” i jechał pasem trawy pomiędzy szpalerami rowerzystów. Zniknął mi gdzieś na II bufecie. Pierwszy ominąłem jak zwykle.

Do rozjazdu na giga jechało się w lekkim tłoku

 Giga, nie ma wyjścia

Kałuże i błoto na trasie okazały się niegroźne. Zastanawiałem się tylko dlaczego ja zawsze się tak uświnię. Już po pierwszych mokrych fragmentach nogi miałem czarne, buty całe w błocie, a obok mnie jechali nie tknięci matką ziemią współzawodnicy. Fakt, że ze dwie kałuże wziąłem metodą – najkrótsza droga przez bród, ale kiedy było pusto się oszczędzałem. Zawsze tak jest, że jestem najbrudniejszy z wszystkich na wycieczkach.

Kiedy nadszedł rozjazd na mega i giga nie miałem odwrotu. Byłem zakładnikiem swojego gadulstwa. Dogoniłem wcześniej znajomego. O maratonach rozmawialiśmy już z 5 lat temu. On wtedy mówił, że startuje, a ja mu zazdrościłem. Po tylu latach jeżdżenia po górach nigdy nie było mnie stać na systematyczny trening, więc nie odważyłem się na wyścigi. Teraz wreszcie się spełniło, jadę obok niego. Mówił, że jedzie giga, nie było odwrotu, trzeba było spróbować jak to jest na prawdziwie maratońskim dystansie.

Pagórki koło Trzebnicy płaskie, zjazdy nie wymagały hamulców. Pogoda cudowna, z trudności pozostały więc tylko ten dystans, ponad 80 km i własna słabość.

Kurcz się zbliża

Kilometry zasuwały. Do mety utrzymam przeciętną 22,8 km/h. Po dawnym tłumie, pętla Giga, świeci pustkami. Jak się później okazało dla mnie świeciła, bo jedynie nielicznych udało mi się dogonić, mocni już zbliżali się do mety. Ambicja, aby osiągnąć połowę stawki była możliwa do zrealizowania, gdybym skręcił na dystans Mega. Na Giga – jak widać – nie jadą przypadkowe osoby. Kręciło się dobrze, tętno na poziomie 80-90 % max, bóle mięśni karku i pleców od 60 kilometra, przypomniały mi, że trening przed sezonem nie powinien oznaczać wyłącznie jazdy na rowerze i nart, ale i siłownie.

Kilka razy podczepiłem się na koło doganianym zawodnikom. Ze dwa razy wożącym mnie oferowałem zmianę, ale później okazywało się, że ich gubiłem za plecami. Nie wiem, czy nie zostało to źle potraktowane, jako chęć ucieczki, ale co tam… to zawody.

Jeszcze tylko na 5 kilometrów przed metą zatrzymał mnie duet z teamu Vergo okrzykami pompka, pompka… za mną nie było nikogo, kto mógł mnie dogonić, przede mną nikogo z kim miałbym siłę rywalizować, po krótkim szarpaniu pompka dała się więc wydobyć z saszetki.

Gdyby nie kapeć, chłopaki z którymi często się na wzajem wyprzedzaliśmy, byliby wyżej ode mnie. Współpracowali na trasie i na ostatnim asfalcie wyprzedzili mnie i zniknęli mi z oczu. Urok płaskich tras – jeden jechał na rowerze z kierownicą barankiem i cienkimi gumami z terenowym bieżnikiem.

Od ostatniego bufetu czułem, że jeśli czegoś nie zrobię będzie źle, prawa stopa bolała co raz bardziej. Za mocno ścisnąłem sznurówki i zbliżał się regularny kurcz. Co raz częściej przeklinałem kupno turystycznych butów specialized`a na sznurówki. W zeszłym roku, gdy w sklepie dokonywałem wyboru, nie wiedziałem, że podporządkuję swoje jeżdżenie maratonom i nie wziąłem tych śmiesznych sportowych. Na ból pomogło odrobinę wypięcie się z pedału i okrężne ruchy stopą.

Samopoczucie lepsze od wyniku

Ostatnie metry, to jak ktoś napisał na Forum Bikemaratonu fragment fatalnie ułożonej trasy – cały czas pod wiatr. Oglądałem się tylko za siebie, czy nikt z tyłu nie odbierze mi dobrego samopoczucia i myśli, że przejechałem Giga, w niezłym stylu. Tak mi się wtedy wydawało, że styl jest niezły. Karty z wynikami trochę ostudziły mój entuzjazm. 3:41 na 80 km to przeciętna dla mnie dotąd nieosiągalna. Okazało się, że wystarcza to na 240 pozycję w Giga, na 280 startujących (w kategorii 30/40). Jedyne co osłodziło mi ten ranking to liczba punktów – 520. Dla walki w open jazda Giga to jedyna strategia, takie jest doświadczenie, a właśnie zbieraniu doświadczeń ma służyć ten sezon.

Drugie doświadczenie to ustawienie na starcie, pomimo, że czas netto miałem lepszy tylko od jednej osoby, która znalazła się przede mną w klasyfikacji, to szkoda sił na przepychanie się do przodu. Muszę być wcześniej na starcie, o ile dowiozą mój numerki…

Następny maraton to Ustroń. Mam miesiąc na trenowanie.

Kuba, GT avalanche expert, w mio nr. 1613.

Zdjęcie dzięki uprzejmości amu1915