Zawoja 15.07.07 (Bikemaraton)

Dzikie okrzyki radości – warto było się wspinać na Jałowiec, dla takiego widoku. Czas i miejsce – czy potwierdzą, że forma rośnie i usprawiedliwią moje dobre samopoczucie podczas tego maratonu.

W przeddzień maratonu przeżywam spory stres, zwłaszcza jak coś jest niedopięte. Denerwuję się i nie mogę spać. Tym razem miałem powody. Powinienem dostać nagrodę za głupotę. Jak można samochodem, we własnym garażu przejechać po kole roweru?! Mnie się udało. Próby centrowania na nic. Godzina 21., jutro start. Panika. W garażu spojrzałem na makrokesza Grand z mechaniczną tarczą. Piasta no name, ale obręcz pancerna Alesa w pięknym czerwonym kolorze. Niech się dzieje co chce. Zamontowałem tarczę, podkręciłem szprychy i jedziemy.

Bojowe nastroje

Do Zawoi z Krakowa tylko 90 kilometrów, z AndyLo wyjeżdżamy więc o 7. Luksusowa godzina. Na miejscu okazuje się, że nie zabrałem niezbędnika. Nie mam kluczy, skuwacza, pompki, dętki. Fajnie się zaczyna.

Na trawniku obok parkuje furgonetka z ekipą z Rowerowania. Robi się cieplutko. Mnie w to graj. Łukasz „Hokeista”, który trenuje tu już od tygodnia ostrzega, że na trasie może być błoto. W nocy padało.

Dętka kupiona, ustawiam się na końcu. 10.45. Tak postanowiłem – na górskich maratonach, dopóki mi forma nie pozwoli dobrze i mocno przejechać całego dystansu nie pcham się do przodu.

Nie chcę zapeszać, ale dzisiaj zamierzam powalczyć. Obok mnie zawodnik, na oko z M4 na stalowym rowerze, z bagażnikiem i blaszanymi błotnikami oraz wypielęgnowanym wąsem. O, nie! Nie dam się zwieść pozorom. Doświadczenie uczy przyglądnąć się uważniej – buty, a jakże – pod espedy, łyda opalona i żylasta. Nie spojrzałem na numer, ale nie zdziwiłbym się, gdyby mnie objechał. Lud mówi – „Ch… sprzęt, byle nóżka podawała”.

Start – podjazd, wyprzedzanie, najpierw spokojnie, później mocniej. Dzisiaj jest ten dzień, kiedy nie mam na co narzekać. Wyspany, wypoczęty, po treningach. Ten maraton zweryfikuje moją aktualną pozycję w stawce.

Na kole od makrokesza

Spotykam Leszków – poznanego przed chwilą z ekipy Rowerowania i znanego wcześniej z Eski. Nie wygląda najlepiej – Dwa tygodnie bez roweru – mówi.

Skąd ja to znam, z poprzedniego życia. Warszawa, praca dla korporacji, praca, praca. Ani sił, ani ochoty, ani możliwości żeby gdzieś pojechać. Zresztą gdzie, o godz. 21-22 pozostaje tylko – po ścieżce na Ursynowie, albo do lasu Kabackiego. Nie wiem, czy taki jest powód przerwy w treningach Leszka, ale mnie to odbierało ochotę na regularną jazdę.

Pierwszy podjazd, pierwsza podróż z buta. Z Leszkiem z Rowerowania wymieniamy uwagi, że podjazd do jechania, owszem ale nie w tym tłumie.

Kolejka posuwa się do przodu. Nerwy z tyłu kogoś ponoszą, domaga się miejsca. Co on robi na 5 kilometrze w tym miejscu stawki?

Jazda. Pierwsze błoto, po Krynicy fraszka, płyciej, mniej klei, a przede wszystkim jest miejscowe. Na suchym można złapać rytm. Ciągniemy do góry wyprzedzając cały czas.

Jedzie mi się świetnie. Kółko makrokesza daje radę, nauczyłem się wreszcie jeść żele we właściwych momentach, piję sporo.

Na cienkim też można

Pierwszy bufet nie dla mnie. 20 km, podjazd, a mnie się chce wyprzedzać. Tego jeszcze nie było w historii moich startów. Zwykle w połowie maratonu już kombinowałem jak tu nie stracić pozycji. Najpierw siadam na koło gościa na Treku, wyprzedza i zwalnia. Ciągnę trzyosobową grupę.

Zjazd, ktoś jak rakieta wyprzedza mnie o centymetry. Czuję podmuch, fakt, że uważam na zjazdach i zwalniam, ale gdyby krzyknął to zrobiłbym mu miejsce. – Krzycz – drę się za nim. W złą godzinę. Zza zakrętu słychać – Gleba, Uwaga!

Ścigant wywrócił dwóch innych zawodników. Trzeci go właśnie sztorcuje. Nie chcą pomocy więc jadę dalej.

Przełęcz Kolędówki, las i grzbietówka z błotnymi odcinkami. Trzymam się koła gościa na cienkiej oponie. Na oko tak z 1,8. Radzi sobie w błocie i na kamieniach nadspodziewanie. Technika i doświadczenie pozwalają mu wyprzedzać. – Masz fana na ogonie – rzucam. Od tej chwili słyszy moje recenzje. – Dobry balans na tym korzeniu! Proste rozwiązania są najlepsze (kiedy przeciął kałużę omijaną przez kilku innych maratończyków). Cienkie koło przyspiesza. Po dwóch kilometrach błoto głebsze, więcej kamieni. Opony to Ci nie pomagają – mówię. – Rzeczywiście nie, ale Ty ciągle mnie śledzisz? – pyta. Daję mu spokój, tym bardziej, że teren zaczyna go pokonywać. Cienkie koła grzęzną.

25 km, ciągle chcę wyprzedzać. Długi podjazd, rywale idą, ja sprawdzam czy dojadę do szczytu. Nie ma się czym chwalić, ale sam się dziwię, że na takim etapie jeszcze chce mi się stawiać takie wyzwania. Udało się.

Pierwsza 200!

Bufet na podjeździe na Jałowiec. Na dojeździe słyszę rozmowę dwóch młodziaków. „W zeszłym roku byłem w pierwszej 200” mówi jeden. O kurcze. Rzeczywiście przesunąłem się do grupy, w której dotąd nie jechałem. Dostaję zastrzyk motywacji. Po bufecie jednak prowadzę w górę. Zaczynam czuć zmęczenie, później niż zwykle, ale jednak do mety jeszcze daleko.

Na szczycie Jałowca

Na Szczycie Jałowca. Zdjęcie robił Piotr „Maxwell”, który z Myślenic przyjechał na rowerze po… rękawiczki. Dystans tam i z powrotem 194 km. Jak już tu był to wjechał na Jałowiec i cyknął parę fotek.  Przednie koło pochodzi od fulla marki Grand.

 U góry – uwaga widok! Warto wjeżdżać dla takich chwil. Euforyczne okrzyki. „Gdzie hostessy, gdzie piwo!

– Uważaj na koleiny Kuba – słyszę. Nie to nie wewnętrzny głos rozsądku, to Piotrek „Maxwell” czai się na szczycie z aparatem. Jeśli On tak mówi, to wie co mówi, startował w niejednym maratonie, objeżdża mnie regularnie o conajmniej pół godziny.

Uwaga bardzo pomocna. Tu jest sucho, dobra widoczność i brak kamieni. Nic tylko puścić klamki. Jest jedno ale – terenowe samochody wyryły głebokie na 20-30 cm koleiny, trzeba jechać grzebieniem po środku. Łatwo podczas hamowania stracić kontrolę i wtedy lot przez kierownice murowany.

AndyLo jest żywym, choć poobijanym tego dowodem, dzisiaj, na dwa dni po maratonie jego policzek i łuk brwiowy zmienił pewnie kolor z różowego na sinożółty, a bark pewnie jeszcze boli.

Zjazd i wspinaczka na Beskidek.

Z kaskiem na oczach

Od tego momentu tylko zjazd. Miałem go dość. Głównie przez kask. Mój 7 letni Bell tylko czeka na pierwszą okazję (czyt. kamień), aby zasłonić mi oczy. Wyćwiczyłem już poprawianie w ułamku sekundy, ale wtedy trzeba puścić klamkę, rower przyspiesza i wali w kamień. Co robi wtedy mój kask? Tak, tak… czeka na takie okazje.

Zasuwamy pralką w dół, po tłuczniu, przez przepusty na wodę. Bez pompki modlę się tylko, żeby nie złapać snejka. Pozwalam rowerowi jechać, ale to kosztuje stanie na pedałach. Narciarska kontuzja łydki sprzed kwartału przypomina o sobie. Niech się to skończy.

Nie kończy się jednak. Wyprzedza mnie kilku zawodników, ja wyprzedzam dwie osoby. Generalnie na szybkich zjazdach tracę, na technicznych zyskuję. Ten na pewno nie był techniczny. Manitou Black zachowuje się jak sztywny widelec.

Wreszcie asfalt. Nie pamiętałem, czy nas coś jeszcze czeka z podjazdów. Doświadczenie kazało mi nieufnie traktować informację, że ma być 42 km na mega. Moje podejrzenia budzi kilku rywali, którzy rzucają się do szaleńczego zjazdu. Żadnego prostowania pleców, picia, posiłków tylko rura. Może to już ostatni zjazd.

Rurę daję więc i ja. Wyprzedza mnie zawodnik, z którym usiłowałem zagadać o trudach zjazdu, na oko z mojej kategorii. 44-11 pozwala mi go dojść. Zauważam dziewczynę, może 16 letnią wyprzedzającą innych. Kręci ze 120 na minutę. Siadam jej na koło. Ważę jednak 20 kg. więcej i muszę hamować, wysuwam się i prowadzę. Nie boję się pochylać na zjazdach, nie trzeba tak hamować. Na zakrętach doganiamy tych, którzy nas wzięli na początku asfaltu.  Dziewczyna dalej kręci zawzięcie i wyprzedza mnie. Siadam jej na koło. Wtedy Ona kładzie dłonie na plecy i mam wrażenie, że próbuje mnie odgonić, albo chce zmiany. Nie ma sprawy. – Siadasz na koło – krzyczę do niej.

Na mecie zapytam, co miały znaczyć te gesty. – Nadgarstki mi drętwieją – wyjaśnia. No tak, sprawa się wyjaśnia.

Na ostatnim zjeździe współpracuję z walczącą dzielnie zawodniczką

Fot. K.Przybysz, www.kprzybysz.pl

 

 

 

 

Ścieżka nad rzeką. Krzyczę na zawodnika bez łańcucha, który dzielnie postanowił ukończyć zawody, tylko dlaczego robi hulajnogę środkiem wąskiej ścieżyny blokując tych, którzy mogą jechać.

Ostatnia prosta nad bulwarem. Tu już nie dam się wyprzedzić.

Na mecie podziękowanie za walkę od zawodnika z którym zacząłem zjazd. To miłe, choć w tym przypadku nie zdawałem sobie sprawy z tego, że walczymy. Doszło do mnie tylko, że trzeba finiszować.

Ostatecznie nie udała się pierwsza 200. Miejsce 218 w open (25 w kategorii) z czasem 3:08.

Relatywnie najlepszy występ w górskim maratonie w tym roku.

Co prawda teoretycy kolarstwa piszą, że nie powinno się być zadowolonym z żadnego wyścigu, ale mnie motywuje fakt, że widzę postępy. Jest powód, żeby trenować.

Ps. Ciaposo z Rowerowania, któremu kibicuję (nie tylko ja) stanął na podium, dojechał 4 w kategorii na giga. I znów się tak fajnie cieszył. Zastanawiałem się co mi się podoba w jego postawie po wyścigu. Wczoraj wieczorem przeczytałem to u Joe Friela w Biblii Treningu Kolarza Górskiego „Wygrywaj ze skromnością, przegrywaj z godnością”

Krynica 07.07.07 (MTB Marathon)

No Panowie, trzeba obudzić w sobie zwierzę – żartował w drodze na maraton w Krynicy Mariusz „Ciaposo”. Ja tego dnia obudziłem w sobie tylko królika. Bardzo ubłoconego królika.

Marudziłem przed tym maratonem: a to że jeszcze przeziębienie, a to, że przez ostatnie dwa tygodnie właściwie nie trenowałem i takie tam bzdety, które mają usprawiedliwiać, że jestem kiepski. Ponadto po glebie na maratonie w Krakowie zwyczajnie miałem pietra przed błotem. Nie ma siły, trzeba jednak jechać  i nie pękać.

Wesoły siedmioosobowy autobus powożony przez Mariusza „Pocio” ruszył ze Statoila przy Powstańców Wielkopolskich punktualnie o 6.30. Na miejscu jakby mało ludzi. Niepewna pogoda, odległość i być może nakręcona atmosfera, że ten maraton będzie na prawdę „wycinacki”.

Nie starałem się stanąć z przodu. Miałem wrażenie, że wokół mnie sami twardziele, którzy i tak wyrwą do przodu, a moim łupem padną jedynie nieszczęśnicy, którzy zerwali łańcuch, złapali gumę itd.

Start poszedł niezwykle sprawnie, obyło się bez zwykłej hulajnogi. Strzał startera, z minuta czekania, klik, klik (przerzutek) i jedziemy. Pierwszy, asfaltowy podjazd rozciągnął stawkę, wjechaliśmy do lasu – pierwsza kałuża na nasłonecznionej polance nie wróżyła dobrze – skoro tu jest mokro, w górach musi wszystko pływać.

Od pierwszego zjazdu z Hawrynkówki było wiadomo, że nie będzie chwili wytchnienia. IRC Mythos dobrze się trzymały, starałem się patrzeć daleko w przód i wybierać drogę, muskać tylko klamki. Ta technika do końca się sprawdzała. Udawało się zjechać prawie wszystko, poza kilkoma fragmentami, w których zeskakiwałem z roweru jadącego swoja drogą.

Upadki, wypadki

O dziwo mimo marudzenia jechało się lepiej. Wilk znów nie taki straszny. Jedni darli do przodu, inni łapali zadyszkę. Złapałem grupę z którą jechaliśmy wspólnie. Kilka kilometrów w okolicach Tylicza towarzyszyłem Elawini z Rowerowania.

Na asfaltowej prostej… znajoma sylwetka. Nie chciałem uwierzyć własnym oczom. Kolejny wypadek Lesława. Punto, wykrzywiona rama BopLighta i obolały Lesław. Zawróciłem na chwilę, aby zapytać czy wszystko OK, głupie pytanie – widać było po minie Lesława, że cierpi po uderzeniu w tył samochodu. Wiem w jakim tempie Lesław sunie po asfalcie, mogłem więc się domyślać, że dzwon był konkretny. Na deptaku w Krynicy powie, że miał na liczniku ok. 37 km/h. Dużo szczęścia, że skończyło się na ogólnych potłuczeniach i zniszczonej ramie.

Lesław daje znak, że się pozbiera, dojeżdża Elawinia również zaniepokojona, jedziemy dalej. Podjazd, zaczyna się prawdziwe błoto. Nie wiadomo co lepsze – podjazdy z wklejonymi kołami, czy zjazdy podczas, których cieszę się z każdego kilometra bez gleby. Kilkakrotnie wyskakuję z roweru, bo i tak nie ma szans ominąć leżących.

Czarna kurtka w słońcu to nie był dobry pomysł
Czarna kurtka w słońcu daje się we znaki 

Na podjazdach w okolicy przełęczy Beskid wyprzedza mnie młody zawodnik w bawełnianej żółtej koszulce. Ma dość ciekawą technikę jazdy – drze do przodu ile sił w nogach, pęka w połowie podjazdu, ciężko dyszy i odpoczywa i daje znowu w górę. W dół technika ta sama, tylko elementy inne. Przemyka z prędkością światła po błocie, gałąź zrzuca go z roweru, gleba, podnosi się w sekundę i dalej z pogardą dla swoich ran i wolniejszych zawodników sunie po błocie, gleba, start, gleba.

Obserwuję go przez chwilę z tyłu. Ta technika pozwala mu jechać z podobnym do mojego tempem. Po kilometrze wyraźnie opada z sił. Nie wiem czy dojechał, bo go już nie zobaczyłem, ale noc musiał mieć ciężką.

Dalej miga mi zielona koszulka Elawini. Dzielna jest. W ogóle podczas tego maratonu szczególnie imponują mi kobiety. Od 15 kilometra widzę kilka. Wszystkie z większą lub większą częstotliwością mają bliskie kontakty z błotem.

Jedną z dziewczyn, młodą zawodniczkę doganiamy na podjeździe. Wyraźnie wyczerpana. Ogląda się i dostrzega Elawinię. Nowe siły w nią wstępują. Rusza do przodu najpierw z buta, za chwilę wsiada, zdeterminowana ciągnie w górę. Zjazd i gleba odbierają jej ochotę do walki z rywalką w kategorii K.

Po raz pierwszy w tym sezonie zatrzymuję się na pierwszym bufecie.

W Bielicznej przejeżdżamy przez potoczek, następny. „No wreszcie fajne MTB, takie jakie lubię„ cieszę się. Podjazd, 100 metrów, dół, potoczek, góra, 100 metrów, dół… Przy szóstym potoczku zaczynam mieć dość. Interwał zabija, ponadto co prawda opony oczyściły się z błota, ale łańcuch też zostawił tam resztkę smaru.

Bardzo Ostry Wierch

Podejście pod Ostry Wierch. Zadzieram głowę i nie mogę uwierzyć. Ponad moją głową majaczą się malutkie sylwetki kolarzy ciągnących/pchających/niosących sprzęt. Podejście wydaje się nie mieć końca. Próbuję nieść, ale pozbawiony trzeciego punktu podparcia zaczynam się zsuwać. Ręce na klamki i dalej. Najpierw ja pcham rower, później się podciagam. Krok, po kroku. Nie ma wyjścia. W połowie stoku grupę ogarnia głupawka. Ktoś krzyczy z tyłu „lewa, lewa –daj miejsce – jadę”. Inni zastanawiają się, czy można wytyczyć tutaj zjazd – Tak, ale kończący cykl maratonów.

– Powiedz coś optymistycznego – błaznuje chłopak z tyłu. – Ciesz się, że nie pada.

Śmiech. Nie wyobrażam sobie tego podejścia w deszczu, oprócz błota i kamieni trzeba byłoby unikać zjeżdżających na tyłkach towarzyszy niedoli. Odwracam się. Pod stopami malutkie sylwetki tych, którzy dopiero dotarli pod zbocze. Tempo podchodzenia maleje. Zakręt, a za zakrętem kolejna część podejścia. Krok po kroku wciągamy się na szczyt.

Na górze piknik. Niektórzy leniwie wsiadają na rowery, inni popijają i pociągają żele.  Kilku zawodników siedzi.

Zamiatam ogony w peletonie, ale zwłaszcza w tym sezonie ścigamy się do końca. Raczej nikt nie traktuje turystycznie przejazdu.

Na tym maratonie Ostre Wierchy zmieniły oblicze tego wyścigu. Jadę dalej i zamierzam dojechać, ale jednak obojętnieję na pozycję. Mam wrażenie, że dojadę na końcu. Nie odpuściłem, ale nie potrafiłem już nic z siebie wykrzesać. Widzę, że grupa z którą jadę też spokorniała. Skończyły się utyskiwania na podchodzących, agresywne ataki, pokrzykiwania.

Wyprzedza się tylko tych, którzy osłabli bardziej.

Giga tylko dla orłów

Nie pamiętam, gdzie był rozjazd giga. Nie mam zamiaru jechać. Dziwię się, że jeszcze tak daleko. Na liczniku 3.45 h. W Karpaczu byłem 20 minut przed zamknięciem, a tu najmniejszych szans. Czyżbym tak daleko spadł w klasyfikacji? Na mecie okaże się, że limit osiągnęło tylko 52 zawodników, wielu – znacznie lepszych ode mnie – nie załapało się na drugą pętle, choć chcieli.

40 km. Ostatni bufet. Panie mówią, że do rozjazdu jeszcze 10 km, do mety 20.  Więc 10 więcej niż nominalnie. W tych warunkach to odległość księżycowa. Cały czas spodziewam się, że Pocio, którego wyprzedziłem na początkowym podjeździe mnie dojdzie. W Krakowie jechaliśmy razem, a teraz mam wrażenie, że jestem dużo słabszy. Ostatni podjazd kamienistą szutrówką. Szukam bardziej ubitego śladu, za chwilę szeroki zjazd. Od 10 kilometrów czuje zbliżające się kurcze. Udo od wewnętrznej strony, od zewnętrznej, łydka. Który pierwszy, bardzo proszę…

Już wiem dlaczego ten maraton tak męczy. Nie ma chwili wytchnienia. Zjazdy to koncentracja, nieustanny balans, podjazdy i podejścia mordęga. Znów prowadzę rower, oglądam się za siebie – pola poprzetykane pojedynczymi sylwetkami. Rozciągnęliśmy się bardzo.

Podchodzimy w lesie. – Drooga! – ktoś krzyczy. Pomarańczowa koszulka CCC. Jak pionki… Zawodnik z etapu Giga mija nas na podjeździe jak pionki. Mnie się tam buty ślizgały przy podchodzeniu. Jego opona, zdaje się semi slick, wygladała jak przyklejona. Technika i para nieziemska. No tak, ale to mistrz Polski MTB Marek Galiński. Bijemy brawo. – Wygraj za nas – Nie ma sprawy – odpowiada.

Nawet łatwy trudny

Ostatnie zjazdy. Miksuję się z odzianą na biało parą. On ciągnie na podjazdach, staje i czeka na nią. Ona zjeżdża, on co chwilę podnosi się z błota. – Pierdolone opony – krzyczy.

Nie tylko opony chyba są winne, bo w końcowych fragmentach da się jechać w dół. W tej fazie zjeżdża mi się nawet lepiej. Widać mniej boję i mimo zmęczenia mijam wiele osób, które już nawet nie próbują wsiadać na rower.

Ostatni zjazd z góry Parkowej. Różowe znaki – łatwo, zielone – trudno.

Para przede mną wybiera trudniejszą wersję trasy. Dla mnie na tym etapie wszystko wydaje się trudne. Jadę serpentynami. Wiem, że gleba będzie kosztować więcej niż czas, który zyskam.

Spiker przed zawodami powiedział, że oba warianty mają równą długość. Kompletna bzdura – tu trawers, tam rynna w dół.

Na pierwszym zakręcie coś wyłazi na trasę, wielkie i płowe. Otępiały wgapiam się w kształt. Sarna! Stoi na ścieżce, a ja jadę w jej stronę. Zauważyła mnie. Jest równie przestarszona jak ja. Ładnie…, tego brakuje – zderzenia z sarną. Spotkałem kiedyś chłopaka, który podczas maratonu miał zderzenie z sarną na zjeździe. Rama jego Authora wyglądała jak rama Lesława po zderzeniu z fiatem punto. Nie mam ochoty na to, sarna też. Na kopytach ma jednak chyba semi-slicki, bo buksuje w miejscu na błocie (Ona też!). W końcu czmycha ze ścieżki, przejeżdżam nie więcej niż metr od niej, kiedy przedziera się przez krzaki.

Na dole doganiam dzielną białą parę. Zobaczył mnie i zagrzewa dziewczynę do walki. I tak nie mam siły podjąć rękawicy. Tuż przy schodach przy pijalni wód ścieżka z poprzecznym korzeniem. Dziewczyna wjeżdża i wali się na schody. Kolano pewnie obdarte. Lecą k…wy. Żal mi jej. Przejechała taki kawał bez kontuzji, a tu 100 m przed metą.

Wjazd na metę. Jestem wkurzony, że tak osłabłem i jechałem w tak kiepskim stylu. Czas 5.05. 273 na 425. Z minuty na minutę zaczynam się bardziej cieszyć,  że dojechałem. Wreszcie miałem trudny maraton. Sprzęt nie zawiódł. Przerzutki oblepione błotem działały. Nie było gleby. W domu, przy excelu okaże się, że miejsce w stawce było też relatywnie lepsze niż w Karpaczu. Do połowy startujących zabrakło mi jednak aż 23 minut.

Za tydzień Zawoja.

 Nr. 4035, jechałem na czarnym GT avalanche expert, w czarnej kurtce nakamura.

Ps. Jeszcze postcriptum z nt. nawierzchni. Rodman w swoim blogu zrobił to znakomicie „Mamy dla Was błotko jakie tylko sobie zażyczycie ! Mamy błotko jak ciasto, błoto jak masło, błoto jak kaszka, błoto jak papka, błoto jak sraczka, błoto zdradliwe, błoto zmieszane z gównem, błoto w płatach, skiby błota, błoto gliniaste, błoto z trawą, błoto z gałęziami, błoto z zeszłorocznymi liśćmi, błoto latające we wszystkie strony, błoto garściami, KAŻDY rodzaj błota …”.

PS. Zdjęcie wyżej ze strony www.mtbmarathon.com

 

Kraków 1.07.07 (Bikemaraton)

W wąwozie Półrzeczki zawodnicy jeden za drugim omijali małe błotko po lewej stronie ścieżki. Byłem sprytniejszy, tak mi się wydawało i wjechałem z impetem, a woda skrywała korzeń. Rower w poprzek, skarpa, rower na mnie, ja na rowerze, rower na mnie. Okrzyki z góry, czy wszystko ok. Poza urażoną dumą i krwawiącą brodą było ok.

(niestety po przeniesieniu z serwisu blox coś ucięło)