Dzikie okrzyki radości – warto było się wspinać na Jałowiec, dla takiego widoku. Czas i miejsce – czy potwierdzą, że forma rośnie i usprawiedliwią moje dobre samopoczucie podczas tego maratonu.
W przeddzień maratonu przeżywam spory stres, zwłaszcza jak coś jest niedopięte. Denerwuję się i nie mogę spać. Tym razem miałem powody. Powinienem dostać nagrodę za głupotę. Jak można samochodem, we własnym garażu przejechać po kole roweru?! Mnie się udało. Próby centrowania na nic. Godzina 21., jutro start. Panika. W garażu spojrzałem na makrokesza Grand z mechaniczną tarczą. Piasta no name, ale obręcz pancerna Alesa w pięknym czerwonym kolorze. Niech się dzieje co chce. Zamontowałem tarczę, podkręciłem szprychy i jedziemy.
Bojowe nastroje
Do Zawoi z Krakowa tylko 90 kilometrów, z AndyLo wyjeżdżamy więc o 7. Luksusowa godzina. Na miejscu okazuje się, że nie zabrałem niezbędnika. Nie mam kluczy, skuwacza, pompki, dętki. Fajnie się zaczyna.
Na trawniku obok parkuje furgonetka z ekipą z Rowerowania. Robi się cieplutko. Mnie w to graj. Łukasz „Hokeista”, który trenuje tu już od tygodnia ostrzega, że na trasie może być błoto. W nocy padało.
Dętka kupiona, ustawiam się na końcu. 10.45. Tak postanowiłem – na górskich maratonach, dopóki mi forma nie pozwoli dobrze i mocno przejechać całego dystansu nie pcham się do przodu.
Nie chcę zapeszać, ale dzisiaj zamierzam powalczyć. Obok mnie zawodnik, na oko z M4 na stalowym rowerze, z bagażnikiem i blaszanymi błotnikami oraz wypielęgnowanym wąsem. O, nie! Nie dam się zwieść pozorom. Doświadczenie uczy przyglądnąć się uważniej – buty, a jakże – pod espedy, łyda opalona i żylasta. Nie spojrzałem na numer, ale nie zdziwiłbym się, gdyby mnie objechał. Lud mówi – „Ch… sprzęt, byle nóżka podawała”.
Start – podjazd, wyprzedzanie, najpierw spokojnie, później mocniej. Dzisiaj jest ten dzień, kiedy nie mam na co narzekać. Wyspany, wypoczęty, po treningach. Ten maraton zweryfikuje moją aktualną pozycję w stawce.
Na kole od makrokesza
Spotykam Leszków – poznanego przed chwilą z ekipy Rowerowania i znanego wcześniej z Eski. Nie wygląda najlepiej – Dwa tygodnie bez roweru – mówi.
Skąd ja to znam, z poprzedniego życia. Warszawa, praca dla korporacji, praca, praca. Ani sił, ani ochoty, ani możliwości żeby gdzieś pojechać. Zresztą gdzie, o godz. 21-22 pozostaje tylko – po ścieżce na Ursynowie, albo do lasu Kabackiego. Nie wiem, czy taki jest powód przerwy w treningach Leszka, ale mnie to odbierało ochotę na regularną jazdę.
Pierwszy podjazd, pierwsza podróż z buta. Z Leszkiem z Rowerowania wymieniamy uwagi, że podjazd do jechania, owszem ale nie w tym tłumie.
Kolejka posuwa się do przodu. Nerwy z tyłu kogoś ponoszą, domaga się miejsca. Co on robi na 5 kilometrze w tym miejscu stawki?
Jazda. Pierwsze błoto, po Krynicy fraszka, płyciej, mniej klei, a przede wszystkim jest miejscowe. Na suchym można złapać rytm. Ciągniemy do góry wyprzedzając cały czas.
Jedzie mi się świetnie. Kółko makrokesza daje radę, nauczyłem się wreszcie jeść żele we właściwych momentach, piję sporo.
Na cienkim też można
Pierwszy bufet nie dla mnie. 20 km, podjazd, a mnie się chce wyprzedzać. Tego jeszcze nie było w historii moich startów. Zwykle w połowie maratonu już kombinowałem jak tu nie stracić pozycji. Najpierw siadam na koło gościa na Treku, wyprzedza i zwalnia. Ciągnę trzyosobową grupę.
Zjazd, ktoś jak rakieta wyprzedza mnie o centymetry. Czuję podmuch, fakt, że uważam na zjazdach i zwalniam, ale gdyby krzyknął to zrobiłbym mu miejsce. – Krzycz – drę się za nim. W złą godzinę. Zza zakrętu słychać – Gleba, Uwaga!
Ścigant wywrócił dwóch innych zawodników. Trzeci go właśnie sztorcuje. Nie chcą pomocy więc jadę dalej.
Przełęcz Kolędówki, las i grzbietówka z błotnymi odcinkami. Trzymam się koła gościa na cienkiej oponie. Na oko tak z 1,8. Radzi sobie w błocie i na kamieniach nadspodziewanie. Technika i doświadczenie pozwalają mu wyprzedzać. – Masz fana na ogonie – rzucam. Od tej chwili słyszy moje recenzje. – Dobry balans na tym korzeniu! Proste rozwiązania są najlepsze (kiedy przeciął kałużę omijaną przez kilku innych maratończyków). Cienkie koło przyspiesza. Po dwóch kilometrach błoto głebsze, więcej kamieni. Opony to Ci nie pomagają – mówię. – Rzeczywiście nie, ale Ty ciągle mnie śledzisz? – pyta. Daję mu spokój, tym bardziej, że teren zaczyna go pokonywać. Cienkie koła grzęzną.
25 km, ciągle chcę wyprzedzać. Długi podjazd, rywale idą, ja sprawdzam czy dojadę do szczytu. Nie ma się czym chwalić, ale sam się dziwię, że na takim etapie jeszcze chce mi się stawiać takie wyzwania. Udało się.
Pierwsza 200!
Bufet na podjeździe na Jałowiec. Na dojeździe słyszę rozmowę dwóch młodziaków. „W zeszłym roku byłem w pierwszej 200” mówi jeden. O kurcze. Rzeczywiście przesunąłem się do grupy, w której dotąd nie jechałem. Dostaję zastrzyk motywacji. Po bufecie jednak prowadzę w górę. Zaczynam czuć zmęczenie, później niż zwykle, ale jednak do mety jeszcze daleko.
Na Szczycie Jałowca. Zdjęcie robił Piotr „Maxwell”, który z Myślenic przyjechał na rowerze po… rękawiczki. Dystans tam i z powrotem 194 km. Jak już tu był to wjechał na Jałowiec i cyknął parę fotek. Przednie koło pochodzi od fulla marki Grand.
U góry – uwaga widok! Warto wjeżdżać dla takich chwil. Euforyczne okrzyki. „Gdzie hostessy, gdzie piwo!
– Uważaj na koleiny Kuba – słyszę. Nie to nie wewnętrzny głos rozsądku, to Piotrek „Maxwell” czai się na szczycie z aparatem. Jeśli On tak mówi, to wie co mówi, startował w niejednym maratonie, objeżdża mnie regularnie o conajmniej pół godziny.
Uwaga bardzo pomocna. Tu jest sucho, dobra widoczność i brak kamieni. Nic tylko puścić klamki. Jest jedno ale – terenowe samochody wyryły głebokie na 20-30 cm koleiny, trzeba jechać grzebieniem po środku. Łatwo podczas hamowania stracić kontrolę i wtedy lot przez kierownice murowany.
AndyLo jest żywym, choć poobijanym tego dowodem, dzisiaj, na dwa dni po maratonie jego policzek i łuk brwiowy zmienił pewnie kolor z różowego na sinożółty, a bark pewnie jeszcze boli.
Zjazd i wspinaczka na Beskidek.
Z kaskiem na oczach
Od tego momentu tylko zjazd. Miałem go dość. Głównie przez kask. Mój 7 letni Bell tylko czeka na pierwszą okazję (czyt. kamień), aby zasłonić mi oczy. Wyćwiczyłem już poprawianie w ułamku sekundy, ale wtedy trzeba puścić klamkę, rower przyspiesza i wali w kamień. Co robi wtedy mój kask? Tak, tak… czeka na takie okazje.
Zasuwamy pralką w dół, po tłuczniu, przez przepusty na wodę. Bez pompki modlę się tylko, żeby nie złapać snejka. Pozwalam rowerowi jechać, ale to kosztuje stanie na pedałach. Narciarska kontuzja łydki sprzed kwartału przypomina o sobie. Niech się to skończy.
Nie kończy się jednak. Wyprzedza mnie kilku zawodników, ja wyprzedzam dwie osoby. Generalnie na szybkich zjazdach tracę, na technicznych zyskuję. Ten na pewno nie był techniczny. Manitou Black zachowuje się jak sztywny widelec.
Wreszcie asfalt. Nie pamiętałem, czy nas coś jeszcze czeka z podjazdów. Doświadczenie kazało mi nieufnie traktować informację, że ma być 42 km na mega. Moje podejrzenia budzi kilku rywali, którzy rzucają się do szaleńczego zjazdu. Żadnego prostowania pleców, picia, posiłków tylko rura. Może to już ostatni zjazd.
Rurę daję więc i ja. Wyprzedza mnie zawodnik, z którym usiłowałem zagadać o trudach zjazdu, na oko z mojej kategorii. 44-11 pozwala mi go dojść. Zauważam dziewczynę, może 16 letnią wyprzedzającą innych. Kręci ze 120 na minutę. Siadam jej na koło. Ważę jednak 20 kg. więcej i muszę hamować, wysuwam się i prowadzę. Nie boję się pochylać na zjazdach, nie trzeba tak hamować. Na zakrętach doganiamy tych, którzy nas wzięli na początku asfaltu. Dziewczyna dalej kręci zawzięcie i wyprzedza mnie. Siadam jej na koło. Wtedy Ona kładzie dłonie na plecy i mam wrażenie, że próbuje mnie odgonić, albo chce zmiany. Nie ma sprawy. – Siadasz na koło – krzyczę do niej.
Na mecie zapytam, co miały znaczyć te gesty. – Nadgarstki mi drętwieją – wyjaśnia. No tak, sprawa się wyjaśnia.
Na ostatnim zjeździe współpracuję z walczącą dzielnie zawodniczką
Fot. K.Przybysz, www.kprzybysz.pl
…
Ścieżka nad rzeką. Krzyczę na zawodnika bez łańcucha, który dzielnie postanowił ukończyć zawody, tylko dlaczego robi hulajnogę środkiem wąskiej ścieżyny blokując tych, którzy mogą jechać.
Ostatnia prosta nad bulwarem. Tu już nie dam się wyprzedzić.
Na mecie podziękowanie za walkę od zawodnika z którym zacząłem zjazd. To miłe, choć w tym przypadku nie zdawałem sobie sprawy z tego, że walczymy. Doszło do mnie tylko, że trzeba finiszować.
Ostatecznie nie udała się pierwsza 200. Miejsce 218 w open (25 w kategorii) z czasem 3:08.
Relatywnie najlepszy występ w górskim maratonie w tym roku.
Co prawda teoretycy kolarstwa piszą, że nie powinno się być zadowolonym z żadnego wyścigu, ale mnie motywuje fakt, że widzę postępy. Jest powód, żeby trenować.
Ps. Ciaposo z Rowerowania, któremu kibicuję (nie tylko ja) stanął na podium, dojechał 4 w kategorii na giga. I znów się tak fajnie cieszył. Zastanawiałem się co mi się podoba w jego postawie po wyścigu. Wczoraj wieczorem przeczytałem to u Joe Friela w Biblii Treningu Kolarza Górskiego „Wygrywaj ze skromnością, przegrywaj z godnością”