Kraków 26.08.2007 (MTB Marathon)

Nie widziałem nic. Ocknąłem się gwałtownie, kiedy przednie koło zjechało ze ścieżki. Jak dobrze, że w Lasku Wolskim opadłe liście leżą tak długo. Twarz cała, kask cały i ta nowa koszulka bez dziur. Fajnie się leży, nie trzeba pedałować. Może tutaj zostać…?, Nadjeżdżają z tyłu z sakramentalnym – Wszystko ok?

[more]

 Miło jest ruszyć z domu na rowerze na maraton. Godzina 9, piękna pogoda, wiaterek w uszach, mały ruch w mojej wsi i na drodze do Krakowa. Zastanawiam się, tylko czy przy mojej kondycji 15 kilometrów to nie za bardzo forsowna rozgrzewka.

Przed 10 z Rowerowaniem wspólne fotografie i oczekiwanie na start giga. Już widać, że start przez Błonia rozciąga mocno stawkę, kto potrafi utrzymać rytm, kto mocny wyprzedza na wyboistej łące. Na starcie od 11., stoimy z ekipą forumową: Kasią, AndyLo, Axim, Pociem i Tadkiem. Zamieszanie z matą, która uaktywnia nasze czipy powoduje, że trzeba się ustawić znów. Tracę z widoku taśmę oddzielającą nas od sektorów, ale dla mnie to i tak wystarczające miejsce, byle nie trafić na korek na ścieżkach w Lasku Wolskim.

Dobrze znać trasę…

Start. Po Błoniach do przodu, ulica wzdłuż Rudawy i podjazd do Zoo. Zaraz, zaraz – jesteś z przodu stawki, to inaczej niż zwykle, kiedy ruszasz z ogona. Nie możesz gonić wszystkich, bo padniesz. Zresztą czuję się kiepsko, tak kiepsko po pierwszym podjeździe było zaraz na początku sezonu. Zmęczenie, ołów w nogach i zadyszka i kolka, której nigdy nie miałem. Albo za długi dystans rozgrzewki, albo przegiąłem w tygodniu, od wtorku przejechałem prawie 250 km na ostro. 

Na podjeździe do zoo

Momentami było bardzo ciepło

Zdjęcie ze strony http://picasaweb.google.com/ga.agata/LBMKrakow

Jednyna nadzieja to pulsometr, który już na stałe zagościł na przegubie a nie na kierownicy – tętno pod 170, co oznacza, że nie ma totalnego zgonu. Nie ma wybacz – trzeba jechać.

Trzymam się grupki przede mną, tuż na kole na wąskiej ścieżce w lesie. Wypadamy pod obserwatorium, podjazd graniastymi płytami. Zaraz, zaraz! Jakiś peleton wypada z lasu powyżej nas. Inny maraton? Niestety nie, zgubiłem jak baran drogę. Widzę Kasię z Rowerowania, z którą rozstałem się na Błoniach, rozpoznaję inne koszulki. A więc na początek ze 3 minuty w plecy. Na nic ustawianie się na przedzie stawki, na nic rwanie na podjeździe. Do tego nogi ciągle ciężkie.

Nie ma co płakać, trzeba odrabiać. Droga do Kryspinowa, po prawej pusto tylko kamienie, napęd na twardo i daje się gonić. Zastanawiam się czy Pocio z którym ruszyłem z Błoń wyskoczył przede mnie po moim błądzeniu w lasku, gdzie AndyLo, z którym czasem razem trenujemy, a który na maratonach mnie zwykle objeżdża o kilkanaście minut.

Remontowany most nad autostradą i rów przed i za betonową płytą  – większość zawodników zsiada. Z objazdu trasy przed tygodniem wiem, że da się to wziąć na rowerze. Znów kilkanaście pozycji.

Kochanowski po maśle

Do Morawicy nic się nie dzieje. Wiatr, więc trzeba się łapać kół, tych którzy są nieco szybsi, jak nie ma nikogo to samemu ciągnąć. Nogi nadal ciężkie, ale twarde przełożenia pozwalają wyprzedzać na podjeździe. Obrót za obrotem.

Popadam w stan transu, nie obchodzi mnie czy ktoś mnie wyprzedza, czy ja kogoś, byle trzymać rytm i nie odpuszczać za bardzo.

Bufet bez schodzenia z roweru napełniam bidon i pożeram kawałek arbuza. Muszę rozwiązać problem picia. Rama nie pozwala na dwa bidony, z camelbagiem nie mógłbym jeździć. Wąwóz Półrzeczki. Jedziemy jeden za drugim. Szybko, ale z kontrolą. Błąd na tym singieltracku oznacza koniec wyścigu. To tu dwa miesiące temu na maratonie Eski rozwaliłem brodę. O dziwo kałuża u wylotu wąwozu jest przejezdna, a było to miejsce pewnik, że znajdzie się tu błoto.

Agrafka i podjazd. Słychać już charakterystyczne przekleństwa i wypinanie się z pedałów. Korek – nie ma jazdy. Biegniemy z rowerami pod górę. Kurcze – jeszcze dwa miesiące temu szedłbym tutaj ucinając miłe pogawędki z zawodnikami, dzisiaj w tym miejscu stawki już bez słowa truchta się w górę.

Mam obiekt do ścigania. Pomarańczowa koszulka i gięta kierownica. Dobrze zjeżdża, podjeżdża w moim tempie lub szybciej. Śledzę go od Morawicy. Na podjeździe przed Nielepicami wiem czego się spodziewać najpierw stromy asfalt, później stromy podjazd po kamulcach. Da się to zrobić, tylko trzymać rytm. Dopadam pomarańczową koszulkę i na wąskiej ścieżce próbuję się napić z bidonu, w efekcie zwiedzam okoliczne krzaki, nie schodząc z roweru. Pomarańczowa koszulka znika.

Za chwilę osławiony wąwóz Kochanowski. W zeszłym roku tu prowadziłem w dół, tak jak kilka osób dzisiaj. Zresztą kiedy tutaj jest mokro to trudny kawałek, nie z powodu stromizny czy kamieni, tylko z powodu wąskiej rynny w środkowym fragmencie. Jeden nieopatrzny ruch i fik przez kierownicę. Dzisiaj nic z tych rzeczy. Zjeżdżałem już tutaj kilkanaście razy, ostatnio w zeszłym tygodniu, teraz trzeba tylko zjechać. Idzie łatwo. W środkowym fragmencie pozwalam się prędkości wyrzucić na ścianę wąwozu i omijam rynnę szerokim łukiem.

Odliczanie końcowe

Jakiś kibic z zacięciem rachmistrza liczy przejeżdżających, 206, 207, 208, 209… To połowa trasy, jestem 209, a zwykle w drugiej części nadrabiam. Co prawda dopiero połowa, ale pozostały jeszcze tylko dwa podjazdy i rzeźnicki Lasek Wolski. Jest więc szansa na wymarzoną 200!

Pomaga mi ta myśl. Dziękuję Panu, który liczył. Nogi bolą, plecy bolą ale pierwszy raz podczas tego wyścigu podnoszę głowę, żeby się rozejrzeć za przeciwnikiem. Plecy bolą pewnie także innych. Pierwszy wyprzedzony, pod radarem jestem 208., ktoś łata dętkę na poboczu – 207., bufet w biegu, 206., 205., 204…

Jak świetnie poprowadzili tutaj trasę. W porównaniu z naszym objazdem wszystko jest przejezdne, ba – pomimo 40 km w nogach wydaje mi się fajne.

Dopada mnie czołówka giga. Dziwne wrażenie, dawno mnie nie dublowali. Na pocieszenie, to że startowali godzinę wcześniej, ale i tak zawsze miło popatrzeć jak chłopaki podjeżdżają.

Przed Burowem ostrzegam zawodnika (201.) o szkłach  w wąwozie, okazało się, że i tu organizatorzy zadziałali. Pomiędzy kupą cegieł i szkła przejezdna ścieżka.

Wypadamy na asfalt. Znów kilka pozycji, wychodzi na to, że może się udać, byle nie pęknąć. Na moim kole trzyosobowa grupka, znów znajomość trasy się przydaje. Asfaltowe skrzyżowanie lewo, prawo i znów mam dwóch przed sobą. Cały czas sobie powtarzam, innych też boli, nie pękaj. Z tym mottem dojeżdżam do autostrady, za sobą słyszę chrzęst żwiru. Zawodnik z jakiegoś Lubelskiego teamu ma też dość. Jestem wy…. Okazuje się, że również zaliczył dłuższą wersję lasku Wolskiego – dojeżdżamy do autostrady. Schody pionowo w górę (jaki ciężki ten rower) i za wiaduktem pionowo  w dół. Tu trzeba uważać – nogi same się uginają, lepiej stąd nie spaść.

Wypadamy na asfalt na nieczynnej nitce autostrady, zaraz zaraz, strzałki są na polnej drodze za rowem. Tym razem zachowałem czujność, stąd już blisko do Lasku Wolskiego. Wg. drogowskazu – 10 kilometrów do mety. Zamiast spodziewanych 64, wyjdzie więc 66 – cena za gapiostwo.

Masyw ciągnie, ja przez kierownicę

Mam nowy cel. Zawodnik z napisem „Masyw” na spodenkach. Podjazd. Znów sporo osób prowadzi, :”Masyw” ciągnie pod górę. Czaję się z tyłu zbierając siły na serpentyny – ostatni podjazd. Na górze  już nie mam nic do zaoferowania. Widzę tylko, że ci przede mną również robią bokami, jest więc duża szansa na przełamanie bariery 200. Teraz tylko uwaga. No tak – tego zabrakło, lecę przez kierownicę głową w dół. Zaskrzypiał styropian kasku. To przednie koło wpadło w głębokie liście. Zbieram się. Lekko podrapane ramie i chyba tyle. – Wszystko ok? Chyba ok. – pytają przejeżdżający, w tym mój poprzedni cel „Masyw” W otwory w kasku przypchane mchem i liśmi. Tracę dwie pozycje. Nie mam już wody i muszę uważać – ten upadek to przez zmęczenie.

Serpentyny przejadę choćbym miał rękami pedałować, stamtąd już tylko ostry zjazd, gdzie ktoś ostrzega, żeby nie jechać środkiem, Udaje mi się zostawić znów kilku zawodników, w tym „Masywa”. Ostatnia mordęga tzw. Biała Droga, stroma, ale krótka i kilka singieltracków. Nie ma gdzie tracić pozycji, trzeba to przejechać to szybko, ale bez wariactwa.

Na asfaltówce doganiam jeszcze dwie osoby, wśród nich kolega z M1. On uznał wyścig za skończony i bez trzymania posila się batonikiem, popija wodą. Ja tak nie umiem, dopóki nie piknie bramka mam przymus się ścigać.

Spokojnie, Giga cię wyprzedza

Błonia. To niby już meta, ale ciągle daleko. Nie zwalniać, nie tracić pozycji. Z tyłu ktoś atakuje. Sił brak ale staję na pedały, – Spokojnie Giga – słyszę za plecami. Daję mu miejsce i jadę za nim. Wykorzystuje to niebieska koszulka, jeden z dwóch zawodników wyprzedzonych przed minutą. Staram się przyspieszyć, ale nie udaje się. Niebieska koszulka gna co raz szybciej. Balony mety zbliżają się bardzo wolno, na szczęście następny zawodnik za mną ma 100 metrów straty. Nic tu się już nie wydarzy.

Na mecie

Najgorsze samopoczucie, najlepsze miejsce

Na mecie czeka Iwona. Na prawdę mam dość. Kupuję wodę, nie mam siły nawet szukać bufetu. Na konkurencyjnej Esce miłe jest to, że dają do ręki izotonik po wyścigu. Tu trzeba się samemu zatroszczyć. Powoli dochodzę do siebie, jestem pewien, że zwaliłem ten maraton. Szukam znajomych. Na razie tylko Axi z jakimś kosmicznym wynikiem ok. 3 godzin, za chwilę zjawiają się następni. Poobijany Ciaposo całuje rower dziękując mu za 6 miejsce w kategorii Giga, dojeżdża Kasia, która znów zalicza podium, Maxwell przejechał pierwsze Giga z dobrym wynikiem, a AndyLo znów mnie objechał, Pirx z Maruderów spotkany na trasie, Lesław błądził pod Rudnem, ale i tak przejechał giga w tempie niedostępnym dla mnie, z czasem widzę co raz więcej znajomych twarzy.

Podsumowując 160 miejsce w Open, 19 w kategorii. Jedno i drugie najlepsze w dotychczasowych startach w maratonach, od zeszłego roku poprawiłem wynik o prawie… 300 miejsc.

Przesieka 18.08.07 (Bikemaraton)

– Rozmawiałam już z drzewami – tak mówiła Kasia z Rowerowania po przejechaniu maratonu w Przesiece. Mnie za to było podejrzanie dobrze. Tylko, że ja jechałem dystans mega, Kasia – giga. Czyżbym się obijał. Choć cyfry mówią co innego: najmniejsza różnica do prowadzącego, najlepsze miejsce w kategorii, najlepsze open. Ciągle jednak nie przekroczyłem magicznej 200.

Po raz trzeci przemierzam tę trasę. Najpierw był Karpacz, później Świeradów, teraz Przesieka. Zastanawiam się czy warto tak daleko się tłuc, ani nie walczę o pudło w klasyfikacji generalnej, ani tereny nie nowe, ale powiedziało się „jadę”, więc jestem w samochodzie pod Wrocławiem, razem z Kasią, Renatą i Mariuszem „Pociem” z Rowerowania.

Start pod górkę

Sama Przesieka to niezbyt imponujące miejsce. Jeszcze się nie załapała na turystyczny boom. Na starcie tłumy. Odnajduje nas Dominik „Orkiestra” z Rowerowania, spotykam kilka poznanych na poprzednich edycjach osób, z daleka miga mi Leszek z Eski. Postanawiam stanąć 10 minut wcześniej niż zwykle. Za późno. Kiedy ustawiam się na biegnącym pod górę korytarzu do startu przede mną tłum. Łąka, górka i setki ludzi. Gwarantowane spore opóźnienie do bramki. Tak też się dzieje za 40 minut. Sprawdzam opóźnienia. Ruszamy w 52 sekundy od sygnału „Start”,  bramkę mijam 2 minuty i 2 sekundy od chwili, kiedy zaczyna się liczyć czas.

Pierwszy podjazd „Droga na dwa mosty” w miarę szeroki, da się wyprzedzać.

Zmieniłem sposób jedzenia. Batoniki w miejsce żeli. Mam wrażenie, że dłużej mam „z czego” jechać, a żołądek jest mi wdzięczny, ze nie wrzucanie chemii.

Wyprzedza mnie „Orkiestra” w koszulce w kościotrupa, tym razem nie wiezie ze sobą głośników. z których peleton atakuje Prodigy, tylko słucha „empetrójki”. Jadę za zawodnikiem w zielonych spodenkach z napisem AMD, który toruje drogę. Z mojej kasety zaczynają dobiegać dziwne dźwięki. Trochę się tego spodziewałem, bo likwidując maleńki luz, chyba skręciłem ją za mocno i już w przeddzień trochę charczała.

Ignoruję tę histerię sprzętu i staram się utrzymać za spodenkami. Pulsometr trzymam na przegubie, kiedy zerkam pokazuje ponad 170, a ja się dobrze czuję i skupiam się na przypomnieniu sobie, co to jest za skrót AMD. Chyba coś od procesorów komputerowych. Ale dość trzymania się na kole, trzeba walczyć. Pierwszy zjazd. Wreszcie to nie szuter, tylko kamienie i korzenie. To lubię.  Na takich zjazdach zyskuję więcej pozycji niż tracę. Cały czas uważam, bo wyścigi przegrywa się… itd., ale miejsce po miejscu przesuwam się do przodu.

Gruszki na …bufecie

Od kilku maratonów nie patrzę na licznik kilometrów, tylko na czas, który przypomina mi o konieczności jedzenia i picia. Teraz baton. Kurcze na starcie tak łatwo wszedł. Mielę w ustach miętowo-karmelową kluchę usiłując ją zapić wodą. Asfalt daje chwile czasu na to, aby się nie udławić. Łańcuch nie chce zostać na 4 zębatce. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest mi tak potrzebna na podjazdach. Co chwilę kręcę młynka z chrzęszczącym łańcuchem. Za chwilę nie mogę wrzucić też na 3 zębatkę. Nie ma co się rozczulać. Pozostało jeszcze 7. Zawsze można coś wybrać. 1 i 2 za miękkie to może 5? O dziwo da się podjeżdżać nawet dość strome podjazdy i to szybciej. Na twardo znów udaje się zyskać kilka pozycji.

Asfaltowy podjazd o którym uprzedza wyprzedzany zawodnik, na oko z M5. Mówi, że na końcu trzeba już z buta. Nie wierzę, że są takie asfalty, których się nie da podjechać. Daleko na końcu rozległej polany widzę jednak zawodników jadących zakosami, kilku prowadzi. Coś w tym musi być.

Nie jest tak źle. Młynek i jazda do góry. Tam miły obrazek – rodzina przy zagrodzie podaje wodę zawodnikom. Fajnie, że kogoś jeszcze obchodzi ten wysiłek.

Pierwszy bufet ominięty, na drugim uzupełniam izotonik i rozglądam się za kandyzowaną gruszką. Skąd oni biorą takie fajne owoce. Wcale jej nie potrzebowałem, ale pamiętałem ze Świeradowa jaka jest dobra.

Szybki szuter szumi

Szybki szuter w dół. Gładki jak stół, od czasu do czasu poprzecinany betonowymi rynnami na wodę. Jest gładko, więc zerkam na licznik 55 km/h. Jakby się tu wyłożyć to potrzebny byłby przeszczep skóry. Pierwszy zakręt, a jakże dobrze oznaczony, hamuję i czuję, że nie da rady. Trasa w prawo, ja prosto. Nie trafiam w zakręt  – na szczęście jest szeroko. Nie byłem tam pierwszy. Obok kamieni oddzielających drogi wyjeżdżona koleina. Tędy wszyscy wracają na trasę. Szybki szuter zbiera ofiary. Na mecie Orkiestra pokaże mi kolano, łokieć, bark i kciuk poobdzierane i poobijane po kontakcie z betonową rynną, Leszek z Eski próbował się zmieścić w zakręcie z którego ja wypadłem i podparł się kolanem.

Ostatni podjazd po asfalcie i zjazd po kamieniach. Ciekawe, czy dzisiaj pęknie 200. Wyjeżdżamy na łąkę. To już meta!? Na liczniku 41 km, czekałem na jeszcze jeden podjazd i zjazd do mety. Za mną ruch. Ktoś chce się ścigać na finiszu. Zaspałem. Dwóch zawodników mija mnie po prawej. Doświadczenie z przegranej końcówki w Zawoi procentuje. Hamuję wcześniej a chłopaków wyrzuca na trawiastej agrafce. Tu jeszcze dwóch przede mną walczy. Ja mam tylko twarde przełożenia, albo pęknę, albo się nie dam. Tym razem się udaje. 5 miejsc ocalonych.

To niestety nie wystarcza. Czas 2:29:08. Do pierwszej 200 zabrakło mi półtorej minuty. Tyle ile marudziłem na starcie.  Na pocieszenie zostaje to, że po raz pierwszy dystans do zwycięzcy mam poniżej 50 minut.  To daje odbicie w klasyfikacji generalnej, gdzie awansowałem o 7 miejsc.

Dziewczyny: Kasia i Renata odbierają nagrody za miejsca na podium. Wracamy do domu. 400 kilometrów dłuży się niemiłosiernie, na szczęście następny maraton na własnym podwórku.

Świeradów 04.08.2007 (Bikemaraton)

Piękne widoki, szybkie ściganie i ponad tysiąc uczestników. Izery to raj dla turystów rowerowych, dwa odcinki po korzeniach i kamieniach to jednak zdecydowanie za mało.

Z Kasią i Spinozą z forum Rowerowanie ruszamy już w piątek. Planer pokazuje 400 kilometrów z Krakowa. Każde z nas ma inne powody, żeby jechać taki kawał, gdy w tym czasie pod nosem (od mojego domu z 3 km) odbywa się maraton w Michałowicach.

Kasia jedzie bo walczy o miejsce w swojej kategorii na dystansie Giga, Spinoza sprawdza formę budowaną systematycznie, metodą „mało, ale precyzyjnie”, ja chcę pościgać się z branżą medialną, a ponadto mieć pewność, że pojadę 5 maratonów wymaganych w tym cyklu do klasyfikacji generalnej. Przyda mi się to w przyszłym roku, żeby zobaczyć czy są jakieś postępy.

Znów późno na starcie

Droga upływa nam na gadaniu o … rowerach. Nietrudno się domyśleć. Ten bzik u każdego wywołuje podobne objawy. Trening, dieta, waga swoja i roweru. W pięć godzin nie dochodzimy do ostatecznych konkluzji.

Świeradów, miasteczko moich wycieczek szkolnych z podstawówki (nic nie pamiętam) przeżywa renesans. Poniemiecki zdrój znów ożywa za sprawą niemieckich kuracjuszy. Co raz więcej eleganckich pensjonatów. Spotykamy Lesława, Hokeistę i Renatę z forum. Wszyscy mieli jechać w Michałowicach, a tu proszę – całkiem spora obsada.

Znakomite tortelini jako background na jutrzejsze zmagania, Lesław zapowiada asfalty i długi pierwszy podjazd. Na starcie jestem o 10.30, pełno ludzi. Spiker krzyczy, że 1050 osób na wszystkich dystansach. Mam nadzieję, że nie pomyliłem się i na podjeździe do Czerniawy wszystko się wyjaśni.

Ruszamy, stres i napięcie, jak zwykle. Na pierwszym podjeździe wyjaśnia się tylko to, że znów za późno się ustawiłem na starcie. Szukając swojego miejsca w szeregu, które jest na razie ok. 200 miejsca w stawce na mega przepycham się do przodu. Wyprzedzanie jest kosztowniejsze niż równa jazda pod górę, trzeba albo zwalniać, albo deptać zajmując wolne miejsca. Ostatni raz tak późno staję na starcie – obiecuję sobie.

Udaje mi się załapać na korek przed pierwszym zjazdem. Jak na włoskiej autostradzie. Nie wiadomo dlaczego się utworzył, nie wiadomo dlaczego rozładował. Zjazd prosty, ale suma zawahań odkłada się na kilkuminutowe marudzenie z prędkością 5 km/h.

Koniec małej pętli, dla mnie najpiękniejszy fragment maratonu. Seria agrafek po lesie. Górskie i podkrakowskodolinkowe doświadczenie procentuje. Korzenie, kamienie, małe bandy to jest to co lubię. Po asfalcie wpadamy na bramkę start/meta i znów w góry.

To fajne, że wyścig trzykrotnie przemierza centrum miasta mamy trochę kibiców, braw, człowiek choć lamer czuje się jak prawdziwy zawodnik.

Cyferki rządzą

– Jesteś 500 – krzyczy człowiek na bramce. Ale chyba wśród wszystkich dystansów? – Tak, tak – uspokaja jadący obok. To dobrze, bo miałem wrażenie, że przez pierwszą godzinę wykonałem kawał roboty. Ze 150 z Giga, drugie tyle z Mini, czyli jestem na swoim miejscu – ok. 200 mega, kalkuluję. Chciałbym, żeby dzisiaj przy mojej klasyfikacji w Open pokazała się 1 z przodu, czyli druga setka. Przepracowałem czas od Zawoi, kilkadziesiąt godzin przejechane, rower chudszy o 1,2 kg dzięki nowym kołom i korbie, ja chudszy o 2 kg. Coś z tego powinno być.

– 22 minuty straty do pierwszego – informuje kolejny człowiek. – Zaraz go będziemy mieli – żartuję i patrzę na zegarek. 12.05! W ciągu godziny dostałem 22 minuty. Dobrze, że się tym nie przejmuje. Trzeba patrzeć na najbliższych rywali.

Dłuższe korby powodują, że spadła mi kadencja, mam wrażenie, że jadę bardziej siłowo. Wjazd na Stóg Izerski. Nie można marudzić, boli – przyspieszyć. Tylko dlaczego te plecy tak rwą. Spinoza powie mi później, że też miał ten sam problem i być może to z powodu małej ilości picia. Niby pamiętam, ale popijam tylko drobne łyczki i po godzinie mam jeszcze 1/3 bidonu. Trochę dużo. Winna jest pogoda. Jest chłodnawo i nie odczuwam pragnienia.

Asfaltowy zjazd ciągnie się potwornie. Nie znoszę szybkich długich i prostych technicznie zjazdów. Wyobraźnia pracuje. 61 km/h (byli tacy, którzy tu mieli ponad 70.), nikogo nie wyprzedzam, nikt się do mnie nie zbliża.

Koniec zjazdu, krótki podjazd. O Matko! Oddajcie mi moje nogi. 5 minutowy zjazd bez kręcenia, w zimnym powietrzu sprawił, że każdy obrót korbą boli. Już nigdy więcej jazdy w dół bez kręcenia, choćby bez przyspieszania. Zbieram się kilka minut.

Izerskie Góry super do turystyki rowerowej. Jak w Czechach asfalt, szutry. Spotykamy mnóstwo rowerzystów. Ja wolę korzenie i kamienie, ale taka infrastruktura przyciąga.

Znów zjazd. Po 6 kilometrowym podjeździe ma być 15 km zjazdu. Profil trasy był prosty podjazd ostry, zjazd długi, podjazd krótki, zjazd krótki, podjazd krótki, zjazd krótki – meta.  Tym razem tłuczeń i znów trzeba dokręcać w dół, znów szybko. Widzę siebie, który trafia twarzą w ostre kamienie. Pierwsze gumy, pierwsi nieszczęśnicy wygrzebujący się z rowu.

Widzę zawodnika bez kasku, z którym stałem na starcie. Doszedłem go na bufecie, teraz zjeżdża przede mną.  Staram się go nie zgubić, ale po dwóch wizytach w głębokim tłuczniu pukam się w głowę.

Za chwile podjazd, jeśli chcesz wygrać z nim, wtedy atakuj. Kolega bez kasku znika za zakrętem, daje się jeszcze wyprzedzić zawodnikowi z koszulką Hotel Las, którego wcześniej dopadłem pod górkę. Ostatni podjazd, udaje mi się uzyskać z 10 pozycji, w tym jednego i drugiego zjazdowca. Mam jeszcze trochę siły, żeby zrzucić na średnią tarczę.

Zdjąłem pulsometr z kierownicy i nie wgapiam się w tętno sprawdzając, czy nie przeginam. Zobaczymy jak taki manewr zadziała, bo miałem wrażenie, że się za bardzo oszczędzam.  Cyfry to potwierdziły. Uzyskałem wyższe przeciętne tętno, dłużej też przebywałem w strefach wyższego wysiłku.

Pierwszy dubel

Ostatni zjazd, znów serpentyny. Wpadamy w grupę outsiderów z dystansu mini. Już wiem co czuli zawodnicy z Giga, którzy przed rokiem dublowali mnie w Krakowie, a w tym roku w Krynicy – dlaczego oni tak wolno się poruszają. Jedziemy po serpentynkach w lesie cztery razy szybciej niż ostatni, wycieńczeni miniowcy. Okrzyki „lewa! Prawa!”, dwie mini-zawodniczki schodzą z rowerów przed korzeniami. Ostatni asfalt. Nie dochodzę nikogo, nikt mnie nie goni.

225/552 w Open, 31/97 w kategorii. Wynik odrobinę lepszy od startu w Zawoi, prawie 30 punktów więcej, ale to ciągle trzecia setka. Wśród branży zająłem 6 miejsce, 1 – Marek Tyniec dołożył mi 40 minut. W generalce przesunąłem się od 2 miejsca, na 34.