Piękne widoki, szybkie ściganie i ponad tysiąc uczestników. Izery to raj dla turystów rowerowych, dwa odcinki po korzeniach i kamieniach to jednak zdecydowanie za mało.
Z Kasią i Spinozą z forum Rowerowanie ruszamy już w piątek. Planer pokazuje 400 kilometrów z Krakowa. Każde z nas ma inne powody, żeby jechać taki kawał, gdy w tym czasie pod nosem (od mojego domu z 3 km) odbywa się maraton w Michałowicach.
Kasia jedzie bo walczy o miejsce w swojej kategorii na dystansie Giga, Spinoza sprawdza formę budowaną systematycznie, metodą „mało, ale precyzyjnie”, ja chcę pościgać się z branżą medialną, a ponadto mieć pewność, że pojadę 5 maratonów wymaganych w tym cyklu do klasyfikacji generalnej. Przyda mi się to w przyszłym roku, żeby zobaczyć czy są jakieś postępy.
Znów późno na starcie
Droga upływa nam na gadaniu o … rowerach. Nietrudno się domyśleć. Ten bzik u każdego wywołuje podobne objawy. Trening, dieta, waga swoja i roweru. W pięć godzin nie dochodzimy do ostatecznych konkluzji.
Świeradów, miasteczko moich wycieczek szkolnych z podstawówki (nic nie pamiętam) przeżywa renesans. Poniemiecki zdrój znów ożywa za sprawą niemieckich kuracjuszy. Co raz więcej eleganckich pensjonatów. Spotykamy Lesława, Hokeistę i Renatę z forum. Wszyscy mieli jechać w Michałowicach, a tu proszę – całkiem spora obsada.
Znakomite tortelini jako background na jutrzejsze zmagania, Lesław zapowiada asfalty i długi pierwszy podjazd. Na starcie jestem o 10.30, pełno ludzi. Spiker krzyczy, że 1050 osób na wszystkich dystansach. Mam nadzieję, że nie pomyliłem się i na podjeździe do Czerniawy wszystko się wyjaśni.
Ruszamy, stres i napięcie, jak zwykle. Na pierwszym podjeździe wyjaśnia się tylko to, że znów za późno się ustawiłem na starcie. Szukając swojego miejsca w szeregu, które jest na razie ok. 200 miejsca w stawce na mega przepycham się do przodu. Wyprzedzanie jest kosztowniejsze niż równa jazda pod górę, trzeba albo zwalniać, albo deptać zajmując wolne miejsca. Ostatni raz tak późno staję na starcie – obiecuję sobie.
Udaje mi się załapać na korek przed pierwszym zjazdem. Jak na włoskiej autostradzie. Nie wiadomo dlaczego się utworzył, nie wiadomo dlaczego rozładował. Zjazd prosty, ale suma zawahań odkłada się na kilkuminutowe marudzenie z prędkością 5 km/h.
Koniec małej pętli, dla mnie najpiękniejszy fragment maratonu. Seria agrafek po lesie. Górskie i podkrakowskodolinkowe doświadczenie procentuje. Korzenie, kamienie, małe bandy to jest to co lubię. Po asfalcie wpadamy na bramkę start/meta i znów w góry.
To fajne, że wyścig trzykrotnie przemierza centrum miasta mamy trochę kibiców, braw, człowiek choć lamer czuje się jak prawdziwy zawodnik.
Cyferki rządzą
– Jesteś 500 – krzyczy człowiek na bramce. Ale chyba wśród wszystkich dystansów? – Tak, tak – uspokaja jadący obok. To dobrze, bo miałem wrażenie, że przez pierwszą godzinę wykonałem kawał roboty. Ze 150 z Giga, drugie tyle z Mini, czyli jestem na swoim miejscu – ok. 200 mega, kalkuluję. Chciałbym, żeby dzisiaj przy mojej klasyfikacji w Open pokazała się 1 z przodu, czyli druga setka. Przepracowałem czas od Zawoi, kilkadziesiąt godzin przejechane, rower chudszy o 1,2 kg dzięki nowym kołom i korbie, ja chudszy o 2 kg. Coś z tego powinno być.
– 22 minuty straty do pierwszego – informuje kolejny człowiek. – Zaraz go będziemy mieli – żartuję i patrzę na zegarek. 12.05! W ciągu godziny dostałem 22 minuty. Dobrze, że się tym nie przejmuje. Trzeba patrzeć na najbliższych rywali.
Dłuższe korby powodują, że spadła mi kadencja, mam wrażenie, że jadę bardziej siłowo. Wjazd na Stóg Izerski. Nie można marudzić, boli – przyspieszyć. Tylko dlaczego te plecy tak rwą. Spinoza powie mi później, że też miał ten sam problem i być może to z powodu małej ilości picia. Niby pamiętam, ale popijam tylko drobne łyczki i po godzinie mam jeszcze 1/3 bidonu. Trochę dużo. Winna jest pogoda. Jest chłodnawo i nie odczuwam pragnienia.
Asfaltowy zjazd ciągnie się potwornie. Nie znoszę szybkich długich i prostych technicznie zjazdów. Wyobraźnia pracuje. 61 km/h (byli tacy, którzy tu mieli ponad 70.), nikogo nie wyprzedzam, nikt się do mnie nie zbliża.
Koniec zjazdu, krótki podjazd. O Matko! Oddajcie mi moje nogi. 5 minutowy zjazd bez kręcenia, w zimnym powietrzu sprawił, że każdy obrót korbą boli. Już nigdy więcej jazdy w dół bez kręcenia, choćby bez przyspieszania. Zbieram się kilka minut.
Izerskie Góry super do turystyki rowerowej. Jak w Czechach asfalt, szutry. Spotykamy mnóstwo rowerzystów. Ja wolę korzenie i kamienie, ale taka infrastruktura przyciąga.
Znów zjazd. Po 6 kilometrowym podjeździe ma być 15 km zjazdu. Profil trasy był prosty podjazd ostry, zjazd długi, podjazd krótki, zjazd krótki, podjazd krótki, zjazd krótki – meta. Tym razem tłuczeń i znów trzeba dokręcać w dół, znów szybko. Widzę siebie, który trafia twarzą w ostre kamienie. Pierwsze gumy, pierwsi nieszczęśnicy wygrzebujący się z rowu.
Widzę zawodnika bez kasku, z którym stałem na starcie. Doszedłem go na bufecie, teraz zjeżdża przede mną. Staram się go nie zgubić, ale po dwóch wizytach w głębokim tłuczniu pukam się w głowę.
Za chwile podjazd, jeśli chcesz wygrać z nim, wtedy atakuj. Kolega bez kasku znika za zakrętem, daje się jeszcze wyprzedzić zawodnikowi z koszulką Hotel Las, którego wcześniej dopadłem pod górkę. Ostatni podjazd, udaje mi się uzyskać z 10 pozycji, w tym jednego i drugiego zjazdowca. Mam jeszcze trochę siły, żeby zrzucić na średnią tarczę.
Zdjąłem pulsometr z kierownicy i nie wgapiam się w tętno sprawdzając, czy nie przeginam. Zobaczymy jak taki manewr zadziała, bo miałem wrażenie, że się za bardzo oszczędzam. Cyfry to potwierdziły. Uzyskałem wyższe przeciętne tętno, dłużej też przebywałem w strefach wyższego wysiłku.
Pierwszy dubel
Ostatni zjazd, znów serpentyny. Wpadamy w grupę outsiderów z dystansu mini. Już wiem co czuli zawodnicy z Giga, którzy przed rokiem dublowali mnie w Krakowie, a w tym roku w Krynicy – dlaczego oni tak wolno się poruszają. Jedziemy po serpentynkach w lesie cztery razy szybciej niż ostatni, wycieńczeni miniowcy. Okrzyki „lewa! Prawa!”, dwie mini-zawodniczki schodzą z rowerów przed korzeniami. Ostatni asfalt. Nie dochodzę nikogo, nikt mnie nie goni.
225/552 w Open, 31/97 w kategorii. Wynik odrobinę lepszy od startu w Zawoi, prawie 30 punktów więcej, ale to ciągle trzecia setka. Wśród branży zająłem 6 miejsce, 1 – Marek Tyniec dołożył mi 40 minut. W generalce przesunąłem się od 2 miejsca, na 34.