Odyseja Niepołomicka 13-14.10.2007 (Compass)

Tępo gapiłem się w bieżnik opony Andrzeja. Bolały uda, ścięgna Achillesa, chrup, chrup łańcuch tarł o przerzutkę. Zaliczyliśmy właśnie drugi punkt drugiego etapu Odysei Niepołomickiej, pozostało jeszcze 14 punktów i 100 km, przejechanie najbliższych 5 będzie cudem

[more]

Mój pierwszy MTBO (wyścig na orientację). Zapowiedzi były niewinne. W sobotę trasa 100 km, ale głównie po płaskim. Przecieki mówiły o 500 metrach przewyższeń pierwszego dnia. Trochę nie chciało mi się wierzyć, bo w planie, poza płaską jak stół Puszczą Niepołomicką było pogórze Wiśnickie, a na takich pagórkach wykręcić 1000 metrów podjazdów nietrudno nawet na dystansie 50-60 km.
Mój partner z zespołu był już w takich zawodach więc ufałem, że damy radę. Andrzej jest mocniejszy i na maratonach dokłada mi zwykle kilkanaście minut, ale na wspólnych treningach trzymamy tempo. Ostatnie przerwy w treningach po kontuzji sprawiły, że po sierpniowej formie zostało wspomnienie. Liczyłem trochę, że przerwy na nawigowanie dadzą złapać oddech.
Na podstawie szacunków Andrzeja celujemy w miejsce 20-30 na ok. 80 zespołów. Pierwsza 20. miała być sukcesem. Przejechać dobrze te 100, a drugiego dnia utrzymać tempo. To był mój plan …bardzo naiwny plan jak okazało się szybko.
Póki co jest sobota 13. 10 i stoimy pod zamkiem w Niepołomicach. Wokół sporo osób znanych z maratonów i forum Rowerowanie. m.in. mocna ekipa Lesław i Dziczek, Pit z bratem, Renata (Roza) z mężem. Zimno, ok. 6 stopni, ale nie pada. Ciekaw jestem jak to będzie. Wydaje mi się niemożliwe, żeby ta duża grupa rozbiła się do tego stopnia, że zostaniemy sami.
Z przodu, czyli z tyłu
Dostajemy mapy. Tylko 12 punktów, głównie w puszczy? Łatwizna. O nie, złożyła mi się mapa – punktów jest 22, pierwsze w puszczy, ale pozostałe na Pogórzu Wiśnickim i Wielickim. Flamastrem kreślimy kolejność zaliczania kilku pierwszych miejsc, resztę się zobaczy.
Start honorowy, ładny mi honorowy. Za radiowozem ruszyliśmy do Puszczy, gdzie niby miało być na ostro. Od pierwszej sekundy czołówka ruszyła 40 km/h, Andrzej rzucił się za nią, ja za nim.
Przed nami z 15 osób. Tempo okrutne, mapnik zasłania licznik, ale pewnie bujamy się między 30 a 40. Odpuszczamy peleton i rzucamy się skrótem do punktu 6., wg. mapy za bagnami, przed nami nawiguje para. Robi się mokro, jeszcze chwila takiego tempa i trzeba będzie mnie zbierać. Na szczęście punkt. Odbijamy pieczątki. Widzę jadącego z przeciwka Lesława i Dziczka. Skrót był więc dobrym pomysłem. To jedyne takie zawody, w których ludzie jadą w przeciwnych kierunkach zmierzając do tego samego miejsca.
Po ponad stuosobowej grupie zostało wspomnienie. Poprzecinaną puszczę w różnych kierunkach przemierzają już małe grupki. Wygląda to na niezły chaos, trudno ocenić, kto jest z przodu, kto goni.
Tempo ciągle niemiłosierne. Okazało się, że rzuciliśmy się za jednymi z faworytów – teamem Napieraj.
Kolejne punkty. Dopada nas Lesław z Dziczkiem i dwóch nieznanych mi harpaganów. Łapiemy się na koło, jest okazja żeby odpocząć i popatrzeć na mapę, zmiana i znowu koło. Moim zdaniem trzeba skręcić, krzyczę nawet do Andrzeja, że to już, ale chłopaki z przodu mówią, że tamtędy lepiej. Ja, żółtodziób uwierzyłem.
Dalej jazda wg. scenariusza, który odgrywaliśmy na tej imprezie wielokrotnie: droga przechodzi w ścieżkę, ścieżka w ślad, a ślad? A ślad ginie w mokrej trawie, przed nami ściana lasu. Część grupy rzuca się w poprzek przez krzaki, my odwracamy rowery i solennie przyrzekamy sobie nawigować samodzielnie. Po 10 minutach jesteśmy na właściwej drodze, tu już prawie korek, tyle osób nas dogoniło. Z lasu wyłania się Lesław, który wybrał skrót przez chaszcze. On też debiutuje w tego typu imprezie i śmieje się z bałaganu, w którym uczestniczymy.
Poznaję więc kolejną cechę imprez na orientację – nieustanny dylemat. Jechać szybko, czy precyzyjnie nawigować. Wygrywają ci, którym udaje się połączyć jedno z drugim.
Przed następnym punktem spotykamy Renatę-Rozę z Piotrkiem, mężem.
Znów w tłumie i znów skręt w las. „To nie ta przecinka" – grupa przed nami zawraca. Tym razem się upieram. Z drogi zrobiło się bagno, ale moim zdaniem tam musi być przejście do punktu. Przednie koło grzęźnie w błocie, a ja siadam centralnie w środek kałuży. Siedzenie mokre, plecy w błocie, ręka ocieka. 6 stopni, początek trasy. Nieźle.
Andrzej krzyczy z przodu, że znalazł. A więc mieliśmy racje dało się przejechać. I znów nauczka – krócej nie znaczy szybciej. Grupa, która wybrała dłuższy wariant pojechała po ubitej leśnej drodze, my przedzieraliśmy się przez krzaki i na punkcie, ani widu naszych współtowarzyszy.
Alleycat po Bochni
Postanawiam się bardziej skoncentrować. Andrzej dyktuje mocne tempo na szutrach i asfaltach. Dla mnie za mocne. Umawiamy się, więc, że jadę mu na kole, a kiedy będzie chciał zmiany – powie. Parę razy ambitnie próbuję dać zmianę, ale tempo spada i Andrzej znów ciągnie duet.
Wpadamy do Bochni, kładka i bufet. Spotykamy Pita i jego brata, teraz trzeba przejechać przez miasto. Ciągniemy się z jakąś grupą, która jedzie tym samym tempem. Zaczynają się podjazdy po miejskich uliczkach. Duet przed nami wyraźnie zna drogę. Staramy się ich trzymać i wpadamy na główną ulicę Bochni. Tu stają mi przed oczami filmy o alleycatach (wyścigach w ruchu miejskim) kurierów rowerowych. Wpadamy w 12 osób tak zdecydowanie na środek miasteczka, że samochody stają. Zamieszanie. Rowery na chodnikach, między samochodami, na deptaku. Klaksony i zdezorientowani przechodnie. Taktyka trzymania się miejscowego była bardzo dobra. Już jesteśmy na podjeździe prowadzącym do punktu. Czuję, że będzie kiepsko. Andrzej odjeżdża, odjeżdża też para, której się trzymaliśmy. Wyprzedzam jednego biedaka, który już na początku podjazdu stracił oddech, ale na punkt dojeżdżam ze dwie minuty po Andrzeju. Będzie się musiał przyzwyczaić do tego, bo do końca wyścigu już tak będzie. Andrzej zresztą zobaczył co się dzieje i szlachetnie nie pyta, nie popędza, ale widzę jak się ogląda jak daleko zostałem.
Zasada jest taka, że punkt musi zaliczyć cały zespół i tego się trzymamy.
Prawie 8 godzin na trasie
Przy mostku na punkcie 21. dłuższe deliberacje. Zaczyna się górski fragment. Oprócz dróg trzeba sprawdzić poziomice i przekonać się, czy pozornie bliski punkt nie wiąże się z siło- i czasożernymi podjazdami. Wybieramy drogę przez wieś, później błoto (miejscowy : „trudno, ale przejezdnie" i w górę, w las. Jakoś idzie. Andrzej cały czas ciągnie, ja staram się nie zgubić. Punkt za punktem.
Na 15. pytam o górę Borek wyraźnie zdezorientowaną tłumem rowerzystów gospodynię. – Tu w lewo na łąkę. Ale przecież Pan pytał przed chwilą… – tylu ludzi w kaskach i obcisłych, że już nie wiadomo kto jest kto.
Na podjeździe spotykamy znów Lesława i Dziczka. Zaliczyli już odległy punkt 19 i ruszają na punkt z którego właśnie przyjechaliśmy.
Nie wiemy w jakim miejscu stawki jesteśmy. Ja pomału zaczynam mieć dość. Szkoda czasu na sprawdzanie licznika. Kiedy opuszczaliśmy puszczę mieliśmy przejechane 50, teraz jeszcze ze 30, a gdzie koniec!
Im więcej zmęczenia tym mniej gadamy. Przed nami najtrudniejszy punkt, 19. I dziwne obrazki. U wylotu dojazdówek do punktów, które zwykle są na górkach czekają zawodnicy. W pojedynkę. Tak niektóre teamy ułatwiają sobie życie. Jeden zawodnik, ten mocniejszy jedzie odbić kartę (nie na wszystkich punktach są sędziowie sprawdzający, czy cały team dojechał), drugi czeka na dole i odpoczywa.
Następnego dnia spotkamy nawet takich, którzy indywidualnie omijali punkty jadąc po trasie z grubsza zbliżonej do właściwej. W tym czasie mocniejszy członek zespołu załatwiał karty. Na szczęście takich „sprytnych" nie jest za dużo.
Po zjeździe z punktu 17 zatrzymujemy się w sklepie. Mają batoniki i izotoniki. W bidonach mam sucho. Andrzej zgłasza, że też już ma trochę dość. Tym razem po szosie jedziemy bardziej współpracując, choć i tak 70 % roboty spada na niego. Łapią mnie pierwsze kurcze. Nie pasłem się magnezem przed startem to mam.
Wreszcie wjeżdżamy na bardziej płaskie tereny i meta zaczyna się realnie zbliżać, jeszcze tylko zamieszanie z 12 punktem, ostatnie dwa w lesie, tak na dobicie i meta. Wyszło 139 km i czas 7 godzin 53 min, gdyby ktoś mi powiedział, że będę się ścigać na takim dystansie puknąłbym się w głowę.
Pierwszego dnia zajmujemy 32 miejsce na 89 zespołów. Błędy w nawigacji oceniamy na 20 – 30 minut. Była więc szansa na pierwszą 20. Pit z bratem dotarli 10 minut przed nami, Lesław z Dziczkiem 35 minut, do zwycięzcy traciliśmy 1 h 50 min.
Już podczas regeneracyjnej kiełbasy czułem, że następny dzień może być trudny.
Czy skończyłem 82 lata?
Niedziela. 6 rano. Schodzę po kilku schodach. Dzisiaj moje 41 urodziny (dziwnie świętuję), ale czuję się jakbym skończył 82. Bolą mnie kolana, uda, ścięgna. Udaje się rozruszać. Makaron, zabieram Andrzeja spod bloku i kilka minut po 8. jesteśmy pod zamkiem w Niepołomicach. Dzisiaj nie wieje. Wsiadłem na rower, nawet nic nie boli. Mam nadzieję, że wysiłek usunie zmęczenie. Trasa miała liczyć 80 km, na starcie informacja, że 96 km. Nieźle. Mapy, tylko 5 minut na nawigację, bo kolejność zaliczania punktów jest wyznaczona. Z grubsza wyznaczamy trasę i start. Już po pierwszych 500 metrach czuję, że nie będzie dobrze. Nogi z ołowiu, ciężkie i palą. Mam wrażenie, że w ogóle nie wypoczywałem, nie wcierałem kilku maści, i nie leżałem przez godzinę w wannie poprzedniego wieczora. Czuje się jakbym przed chwilą skończył wczorajszy etap.
Próbuję gonić Andrzeja, ale jest kiepsko. Noga nie podaje. Na szczęście pierwszy punkt. Nie nawiguję tylko jadę na ślepo, w panice zastanawiając się jak tu dojechać tyle kilometrów. Andrzej ginie mi z oczu, przedzieramy się przez łąkę i las. Nie wiem, gdzie jest punkt, gdzie moja połowa drużyny. Na szczęście widzę go stojącego w kolejce po pieczęć.
Jedziemy w grupie, ale ciągle jestem wyprzedzany. Na moje oko już zaczynam puszczać zespoły, które są za nami w klasyfikacji. Andrzej zwalnia i czeka. Mówię, mu że niestety – kiepsko ze mną. – Jedziesz jak możesz – odpowiada, choć wiem, że mu zależy na miejscu. Drugi punkt. Podjazd, który normalnie wzięłoby się na sztywno. Tym razem już na pierwszych metrach zrzucam na młynek. Kurcze, a może powiedzieć Andrzejowi – Sorry, nie dam rady. Głowy mi nie urwie, a za dwie godziny będę w domu?. Ta pieprzona ambicja nie pozwala. No i Andrzejowi zwaliłbym wyścig.
Podjazd do Brzezia. Nie potrafię dogonić zawodnika, który waży tak na oko 130 kg. Matko! Staram się, ale nic – po prostu nie mogę już mocniej przycisnąć. Na skarpę wbiegam z rowerem. Tak będzie szybciej, bo kolarstwo w moim wykonaniu dzisiaj to porażka.
Na kole
Kolejny punkt i 20 kilometrów asfaltu. Nawet już nie udaję, że coś mogę. Siadam na koło Andrzejowi. 10-15 centymetrów. Jak mamy jechać szybciej niż 20 to tylko w ten sposób. Raz próbowałem poprowadzić, ale tempo tak spadło, że po 100 metrach Andrzej znów był z przodu. Udaje nam („nam", he he) się nawet wyprzedzić kilka zespołów. Moja zasługa jest wyłącznie taka, że trzymam się na kole. Podjazd za Dąbrowicą. Ot taki normalny na jazdę 15-18 km/h. Pnę się z prędkością 6-7. Andrzej zniknął za pierwszym zakrętem. Powie mi na mecie – W tym momencie zobaczyłem, że dzisiaj nie będzie łatwo.
Całą uwagę poświęcam na wykrzesanie z siebie resztek sił na jazdę, mało przydaję się do nawigacji. Na 6 punkcie spotykamy Renatę szuka telefonu, bo zgubiła się z mężem Piotrkiem. Spotkamy się znów na drodze do punktu 8. Wcześniej jeszcze cudem unikam zderzenia z gospodarzem, który rzucił się odciągać psa atakującego Andrzeja. Chwała mu za to, ale dlaczego nie popatrzył w górę? Hamowanie z zablokowanym kołem zakończyło się 15 cm przed jego kufajką. Chwilowy przypływ siły, który odczułem przed punktem 6 minął bezpowrotnie. Na leśnej ścieżce próbuję się czterokrotnie wpiąć w pedały. Nie mogę wystartować, choć prawie nigdy nie miałem z tym elementem trudności. Kończy się przywaleniem pedałem w goleń. Znów opóźniam jazdę.
Wybieramy wariant do następnego punktu. Zdecydujemy się ciąć przez las. Droga zmienia się w ścieżkę, ścieżka w ślad… Stoimy nad potokiem i nie mamy pojęcia, ani gdzie jest punkt, ani gdzie my. Widzieliśmy przed chwilą jadących, ale to było po drugiej stronie wąwozu. Przeskakujemy potok. Nie ma śladów opon. Wybieramy drogę w górę, jeśli to nie mamy pomysłu gdzie jechać. Po kilku minutach natrafiamy jednak na punkt. Tracimy tu 20 minut. Większość zespołów nadjeżdża z przeciwnej strony
Następny punkt. Znów Renata i Piotrek. Jedziemy chwilę razem, ale nagle znikają w chaszczach. Wahamy się, czy nie pojechać z nimi, ale wybieramy wariant – jak się wydaje – prostszy.
Podjazd do Chorągwicy ciągnie się niemiłosiernie.
Za nami podąża jakiś zespół. Zdali się wyłacznie na nas. Kluczymy po miejscowości. Oni za nami. W końcu decydujemy się wrócić. Andrzej mówi, że oni kompletnie nie wiedzą gdzie są. Okaże się, że to prawda. Opuścili ten punkt, podobnie jak kilka innych.
Nam honor nie pozwala. Wreszcie docieramy do punktu na górze Giewont. Czuję się, jakbym rzeczywiście wniósł rower na tatrzański szczyt. Tracimy kolejne 20 minut.
Zdecydujemy się ciąć drogę przez polną szutrówkę, a później coś co było cieniusieńką kreską na mapie. Rolnik, który ją zaorał nie sprawdził mapy wydawnictwa Compass. Próbujemy więc miedzą, później polem. Kiedy pole zabronowane ustępuje miejsca głębokim skibom poddajemy się. Trzeba wracać. Tniemy więc przez rżysko i po 2 kilometrach dojeżdżamy do szutru.
Tu znów podjazd (znów cieniutko). Dogania nas Thule Mix. Nawigujemy wspólnie do następnych dwóch pieczęci. Wreszcie ostatni. Wydaje się, że widmo przekroczenia limitu czasu na punktach zostało odsunięte. Jeszcze tylko dwa punkty w Puszczy, gdzie znów spotykamy jednoosobowo zaliczające punkty zespoły i ostatnia prosta.
Thule z którymi współpracowaliśmy przyspiesza. Andrzej trzyma się im na kole, znów nie daję rady. Są 200 metrów przed nami. I nagle Andrzej wykonuje wariacki manewr. Bierze rondo po lewej stronie i wjeżdża na chodnik. Rzucam się za nim, przede mną staje 25 centymetrowy krawężnik. Hop. Wyprzedzamy Thule Mix, tak dla wiwatu ale tracimy 8 pozycji w open ostatecznie zajmując 40 miejsce. Drugiego dnia przejechaliśmy 103 km. Łącznie w ciągu dwóch dni 242 kilometry, w łącznym czasie 14 h 16 minut.
Czuję, że zwaliłem drugi dzień. Trudno, to sezon przeznaczony na doświadczenia. Tym razem dowiedziałem się, że na etapówkę jestem cienki Bolek oraz, że z tak kiepską bazą nie mogę sobie pozwolić na przerwę w treningu.

Istebna 22.09.07 (MTB Marathon)

Napalony byłem. Forma w Krakowie, pierwsza 20. w kategorii i ciągły wzrost możliwości. Czułem, że mogę powalczyć w Kielcach i tu w Istebnej. Lekcja pokory przyszła szybko. Gleba na początku września i naderwane więzadła lewego barku. Przerwa w treningach, i ten strach na zjazdach… Dalszy ciąg lekcji nastąpił w Istebnej.

[more]

Upadek był niepozorny choć zasłużony. Jaki idiota kładzie się na wysłanych szyszkami zakrętach w lesie. Przednie koło ujechało. 10 dni bez roweru, spanie na jednym boku, konieczna pomoc przy zakładaniu koszuli. Mam za swoje, a wydawało się, że już mogę latać.

W ramach powrotu do roweru na tydzień przed zawodami objechałem trasę MEGA w Istebnej. Do gps-a wrzuciłem tracka z Bikebrother.com i hajda. Ślad niepokojąco często zjeżdżał z trasy i prowadził drogami zalanymi gęstym błotem, ale co tam. Piękna pogoda i możliwość spokojnej jazdy po Beskidzie to była nagroda.

Bark podczas jazdy nie boli, tylko to spięcie na każdym zjeździe. Nerwowe wyszukiwanie korzeni i innych przeszkód. Lekarz mówił – trzy tygodnie przerwy, ale co on tam wie.

Z każdym kilometrem objazdu wracała mi wiara, że może jeszcze w tym sezonie powalczę. Co prawda przerwę czułem łapiąc zadyszkę na każdym podjeździe, ale kiedy bez dotknięcia stopą ziemi wdrapałem się na szczyt Ochodzitej uwierzyłem, że Istebna może być moja. Pochylona ścieżka wysłana korzeniami wzdłuż granicy przypomniała jednak o moim barku. Gleba nie była silna, ześlizg przy małej prędkości. Normalnie bym pewnie utrzymał, nie jednak wtedy, kiedy ściska się kierownice zesztywniałymi ze strachu rękami. Znów stara prawda – łeb jedzie, a jak łeb sztywny ze strachu…

Start za tydzień, może uda się do tego czasu coś zrobić ze sobą.

Strach i za stodołą

Wreszcie niedziela startowa. Z Furmanem, Pitem i Mariuszem z rowerowania meldujemy się na starcie przed 9. Wciskam się w nową koszulkę i czuje, że pół miesiąca mniejszej aktywności zakrągliło mnie znacznie. Waga potwierdza + 4 kg. Jedziemy. Znów ten sam błąd. Na starcie stoję za daleko. Tym razem znajomość trasy zaszkodziła. Wydawało mi się, że podjazd na przełęcz Kubalonka wyjaśni wszystko i co? Na ostatnim stromym podjeździe prawie nie da się wyprzedzać. Tak gęsto.

Kto potrafi ten jednak jedzie. Ucieka mi do przodu Dziczek na twardo ciągnący po asfalcie, na stromym doganiam Pita i Kasię z Rowerowania.

Wjeżdżamy do lasu. Mokro. Wszystkie zjazdowe strachy na nowo wyłażą zza drzew. Ręce na klamki i zaczynam tracić pozycje za pozycją. Zwykle na zjazdach, nie jestem jakimś mistrzem DH, na tych szybkich ani nie tracę, ani nie zyskuję, a na korzeniach i kamieniach nawet udaje mi się przesuwać do przodu. Nie dzisiaj.

Nie dziwię się, że już wcześniej odjeżdża ode mnie Pirx z Maruderów. W Krakowie ścigaliśmy się równo, więc próbuję się go utrzymać. Gdyby to były zawody motocyklowe napisałbym, że pierwszym zakręcie powąchałem jego gumy, w lesie znika mi w błotnym prysznicu. Nawet nie dlatego, że jedzie na fulu Santa Cruz, tylko że mój strach zaczyna dominować. Z kilometra na kilometr jeszcze gorzej. Kamienny zjazd z Tynioka jeszcze jako tako, ale później zaczyna się szybka i mokra ścieżka w lesie. Nic nie daje wmawianie sobie – luz, puść klamki, nie przeszkadzaj rowerowi. Obraz siebie walącego się na lewy bark jest mocniejszy. Przydałaby się setka na rozluźnienie. Jak jest źle przekonuję się, kiedy wyprzedza mnie pierwsza dziewczyna! Na zjeździe. To nie zdarzyło mi się od Karpacza, na początku sezonu.

Przejeżdżamy przez Czerchlę zjazd po łące, w dole, 50 metrów niżej widać ogromny korek zakręcających za jakimś budynkiem. – Bierzcie tę stodołę z lewej strony – krzyczy grupka górali ubawem przyglądająca się wyścigowi. Wygląda na żart, ale rzucamy się w poprzek łąki. Trasa ta sama, ale omijamy korek i zyskujemy z 40 pozycji.

Bez haka nie da rady

Jakoś dojechać i tyle. Przed drewnianą kładką tracę licznik. Szkoda, przejechaliśmy razem kilka tysięcy kilometrów. Przy rozjeździe na MINI Orkiestra, także z Rowerowania, zgłasza jakiś problem z kołem. Pomocy jednak nie chce. Jedziemy dalej. Podjazd. To już 20 kilometr, kroczek po kroczku udaje się odzyskiwać pozycję utraconą na zjeździe. Nadal to nie jest to miejsce w stawce, w którym udało się być podczas kilku ostatnich maratonów. Ostry podjazd, schodzimy z rowerów – trzeba podprowadzić. Wypłaszczenie, hop na siodełko i … mielę w miejscu. – Ty masz już po zawodach – słyszę z tyłu. Przerzutka smętnie zwisa na łańcuchu. Hak. Zemścił się za ręczne prostowanie po co trzech wywrotkach, zemścił się z klepanie go młotkiem.

Pozostaje rozkuć łańcuch, zapakować z przerzutką do chustki i po zawodach.

Zaraz, zaraz… do rozjazdu na MINI było chyba w dół. Wracam i witają mnie zdziwione miny walczących z podjazdem. Mam okazję się przyglądnąć zawodnikom z nietypowej perspektywy – od strony twarzy. To upewnia mnie, że nie szło dzisiaj dobrze, nawet dodając 15 minut na walkę z przerzutką. Przez pierwsze kilka minut zjazdu mijam jeszcze walczących, ale później albo wyczerpani, albo zajmujący się pogawędkami i obserwacją widoków.

Strażak na rozjeździe zapewnia, że dotoczę się do mety MINI bez napędu. Słowo META, to za dużo powiedziane. Szukam bramek i mijam żywą Metę – chłopaka, który zapisuje czasy i numery. 33 miejsce, na 50 startujących. W całym cyklu w kategorii Mega 51 miejsce na 350 klasyfikowanych, fakt, że z trzema startami, zamiast siedmioma. Powalczymy w przyszłym roku.