Napalony byłem. Forma w Krakowie, pierwsza 20. w kategorii i ciągły wzrost możliwości. Czułem, że mogę powalczyć w Kielcach i tu w Istebnej. Lekcja pokory przyszła szybko. Gleba na początku września i naderwane więzadła lewego barku. Przerwa w treningach, i ten strach na zjazdach… Dalszy ciąg lekcji nastąpił w Istebnej.
[more]
Upadek był niepozorny choć zasłużony. Jaki idiota kładzie się na wysłanych szyszkami zakrętach w lesie. Przednie koło ujechało. 10 dni bez roweru, spanie na jednym boku, konieczna pomoc przy zakładaniu koszuli. Mam za swoje, a wydawało się, że już mogę latać.
W ramach powrotu do roweru na tydzień przed zawodami objechałem trasę MEGA w Istebnej. Do gps-a wrzuciłem tracka z Bikebrother.com i hajda. Ślad niepokojąco często zjeżdżał z trasy i prowadził drogami zalanymi gęstym błotem, ale co tam. Piękna pogoda i możliwość spokojnej jazdy po Beskidzie to była nagroda.
Bark podczas jazdy nie boli, tylko to spięcie na każdym zjeździe. Nerwowe wyszukiwanie korzeni i innych przeszkód. Lekarz mówił – trzy tygodnie przerwy, ale co on tam wie.
Z każdym kilometrem objazdu wracała mi wiara, że może jeszcze w tym sezonie powalczę. Co prawda przerwę czułem łapiąc zadyszkę na każdym podjeździe, ale kiedy bez dotknięcia stopą ziemi wdrapałem się na szczyt Ochodzitej uwierzyłem, że Istebna może być moja. Pochylona ścieżka wysłana korzeniami wzdłuż granicy przypomniała jednak o moim barku. Gleba nie była silna, ześlizg przy małej prędkości. Normalnie bym pewnie utrzymał, nie jednak wtedy, kiedy ściska się kierownice zesztywniałymi ze strachu rękami. Znów stara prawda – łeb jedzie, a jak łeb sztywny ze strachu…
Start za tydzień, może uda się do tego czasu coś zrobić ze sobą.
Strach i za stodołą
Wreszcie niedziela startowa. Z Furmanem, Pitem i Mariuszem z rowerowania meldujemy się na starcie przed 9. Wciskam się w nową koszulkę i czuje, że pół miesiąca mniejszej aktywności zakrągliło mnie znacznie. Waga potwierdza + 4 kg. Jedziemy. Znów ten sam błąd. Na starcie stoję za daleko. Tym razem znajomość trasy zaszkodziła. Wydawało mi się, że podjazd na przełęcz Kubalonka wyjaśni wszystko i co? Na ostatnim stromym podjeździe prawie nie da się wyprzedzać. Tak gęsto.
Kto potrafi ten jednak jedzie. Ucieka mi do przodu Dziczek na twardo ciągnący po asfalcie, na stromym doganiam Pita i Kasię z Rowerowania.
Wjeżdżamy do lasu. Mokro. Wszystkie zjazdowe strachy na nowo wyłażą zza drzew. Ręce na klamki i zaczynam tracić pozycje za pozycją. Zwykle na zjazdach, nie jestem jakimś mistrzem DH, na tych szybkich ani nie tracę, ani nie zyskuję, a na korzeniach i kamieniach nawet udaje mi się przesuwać do przodu. Nie dzisiaj.
Nie dziwię się, że już wcześniej odjeżdża ode mnie Pirx z Maruderów. W Krakowie ścigaliśmy się równo, więc próbuję się go utrzymać. Gdyby to były zawody motocyklowe napisałbym, że pierwszym zakręcie powąchałem jego gumy, w lesie znika mi w błotnym prysznicu. Nawet nie dlatego, że jedzie na fulu Santa Cruz, tylko że mój strach zaczyna dominować. Z kilometra na kilometr jeszcze gorzej. Kamienny zjazd z Tynioka jeszcze jako tako, ale później zaczyna się szybka i mokra ścieżka w lesie. Nic nie daje wmawianie sobie – luz, puść klamki, nie przeszkadzaj rowerowi. Obraz siebie walącego się na lewy bark jest mocniejszy. Przydałaby się setka na rozluźnienie. Jak jest źle przekonuję się, kiedy wyprzedza mnie pierwsza dziewczyna! Na zjeździe. To nie zdarzyło mi się od Karpacza, na początku sezonu.
Przejeżdżamy przez Czerchlę zjazd po łące, w dole, 50 metrów niżej widać ogromny korek zakręcających za jakimś budynkiem. – Bierzcie tę stodołę z lewej strony – krzyczy grupka górali ubawem przyglądająca się wyścigowi. Wygląda na żart, ale rzucamy się w poprzek łąki. Trasa ta sama, ale omijamy korek i zyskujemy z 40 pozycji.
Bez haka nie da rady
Jakoś dojechać i tyle. Przed drewnianą kładką tracę licznik. Szkoda, przejechaliśmy razem kilka tysięcy kilometrów. Przy rozjeździe na MINI Orkiestra, także z Rowerowania, zgłasza jakiś problem z kołem. Pomocy jednak nie chce. Jedziemy dalej. Podjazd. To już 20 kilometr, kroczek po kroczku udaje się odzyskiwać pozycję utraconą na zjeździe. Nadal to nie jest to miejsce w stawce, w którym udało się być podczas kilku ostatnich maratonów. Ostry podjazd, schodzimy z rowerów – trzeba podprowadzić. Wypłaszczenie, hop na siodełko i … mielę w miejscu. – Ty masz już po zawodach – słyszę z tyłu. Przerzutka smętnie zwisa na łańcuchu. Hak. Zemścił się za ręczne prostowanie po co trzech wywrotkach, zemścił się z klepanie go młotkiem.
Pozostaje rozkuć łańcuch, zapakować z przerzutką do chustki i po zawodach.
Zaraz, zaraz… do rozjazdu na MINI było chyba w dół. Wracam i witają mnie zdziwione miny walczących z podjazdem. Mam okazję się przyglądnąć zawodnikom z nietypowej perspektywy – od strony twarzy. To upewnia mnie, że nie szło dzisiaj dobrze, nawet dodając 15 minut na walkę z przerzutką. Przez pierwsze kilka minut zjazdu mijam jeszcze walczących, ale później albo wyczerpani, albo zajmujący się pogawędkami i obserwacją widoków.
Strażak na rozjeździe zapewnia, że dotoczę się do mety MINI bez napędu. Słowo META, to za dużo powiedziane. Szukam bramek i mijam żywą Metę – chłopaka, który zapisuje czasy i numery. 33 miejsce, na 50 startujących. W całym cyklu w kategorii Mega 51 miejsce na 350 klasyfikowanych, fakt, że z trzema startami, zamiast siedmioma. Powalczymy w przyszłym roku.