20 miejsce na 50 w kategorii. Jeszcze rok temu uważałbym, że to wynik poza moim zasięgiem. Dzisiaj mam poczucie, że niewiele dały godziny spędzone na treningach w zimie.
[more]
Po cichu liczyłem na poprawienie się o pół godziny. Wyszło nieco ponad 10 minut. Niby jest postęp, ale poprzedni start był pierwszym górskim maratonem, teraz już mam doświadczenie i objeżdżenie z 10 startów w górach oraz przejeżdżoną solidnie zimę.
Na podjeździe do Górnego Karpacza Fot. vacu
Start poszedł gładko, przestało padać.
Już na podjeździe do górnego Karpacza zobaczyłem jak odjeżdża ode mnie Dominik “Orkiestra” z którym późnym latem zeszłego roku jeździliśmy podobnie. Nie potrafiłem przycisnąć. Tętno, zamiast w okolicach 170 bpm jak to na pierwszych podjazdach stanęło na 160 i nie chciało się podnieść. Każde mocniejsze naciśnięcie kończyło się bólem.
Kilogramy nadwagi, kiepsko przetrenowany kwiecień? Nie znam wyjaśnienia.
Tymczasem Zieloni odjeżdżali co raz bardziej.
Pierwszy zjazd, chwila oddechu, Na świeżo wysypanym grysie mój przedni python ruszył w swoją stronę, a ja w swoją. Ściana wąwozu zbliżała się nieubłagalnie. Zastosowałem stary sposób i nastawiłem kierownicę. Podziałało. Nawet nie straciłem za dużo. Nauczka – pythony to świetne opony, ale nie zawsze można im ufać na 100 %.
Koniec zjazdu, znów w górę. Nadal zatkany nie mogłem przyspieszyć.
W środku podjazdu do Dwóch Mostów usłyszałem z tyłu – Cześć Kubaku. Kasia. To koniec. Kasia co prawda już jesienią zaczęła jeździć znakomicie, do tego przepracowała solidnie zimę i spodziewałem się poprawy jej jazdy, ale ja też nie leniuchowałem, więc zakładałem, że zachowamy minimalną różnicę z zeszłego roku. Nie bez powodu Kasię zaprosił do startów w ich barwach team Kellysa.
Kiedy Marcin z rowerowanie.pl przejechał obok mnie z taką prędkością jakbym zaciskał klamki hamulców to zacząłem wątpić, czy uda się poprawić zeszłoroczny wynik. Czekałem teraz na Pocia, który startował z ostatnich sektorów. Wcześniej jednak pojawił się Pit i pojechał w siną dal. Kasia, Marcin i Pit przymierzali się do giga, więc zakładałem, że nie jadą na maksa. To nie poprawiało mi samopoczucia, bo ja już byłem u kresu.. Podjazd ciągnął się bez końca, wreszcie fragment ze śniegiem. To znaczy, że jesteśmy w najwyższym punkcie.
Teraz zjazd. To jedyny element, który tego dnia mi wychodził. Szybko dojechałem do Marcina, Orkiestrę i … Pita. O! Pit zjeżdża lepiej ode mnie, czyżbym się przełamał? Na chwilę. W wąwozie w dół Pit przestał hamować i odjechał mi skutecznie. Kilka razy mignęła mi jego koszulka, ale odległość między nami systematycznie się powiększała.
Tętno spadło jeszcze bardziej. Na szczęście przestałem tracić pozycje. Orkiestra był na podjazdach przede mną, na zjazdach za mną. Kasia cały czas ze 100 metrów z przodu.
W Przesiece zastanowił mnie dziwny widok. Potężny człowiek w polarze zjeżdżał pod prąd na rowerze. Widać, że nie robił tego na co dzień. Za chwilę pojawił się Land Rover ratownictwa i było wiadomo, że był wypadek. Niestety to Lesław z Rowerowania zaliczył OTB, tak nieszczęśliwie, że złamał obojczyk. Koniec planów na sezon, na nic przepracowana ciężko zima i świetna dyspozycja, którą udowodnił 10 dni temu we Wrocławiu.
Taki sport niestety.
Karpacka trasa nie pozwalała się nudzić, rzeczki, mostki, szybkie szutry i kamieniste podjazdy. Patrzyłem na pulsometr, uwierzyłem, że uda się dojechać w 3 h 20 minut, co byłoby bardzo blisko poprawienia wyniku z zeszłego roku o prawie ½ h.
Grzegorz Golonko organizator cyklu MTB Marathon nie należy do tych co ułatwiają. Ostatnie podjazdy po kamiennej kostce i końcowy asfalt odebrał mi nadzieję na 3 h 20 min.
Z Orkiestrą wyprzedzaliśmy się już chyba z 10 raz, do mety kilometr. Zaproponowałem etap przyjaźni.
Już słychać stadion, już wjeżdżamy w bramkę, a tu z tyłu ktoś się zbliża. Nie lubię tego uczucia – być łykniętym na ostatnich metrach, więc krzyknąłem: – Dajemy, bo nas łyknie. Nie łyknął. Wjechaliśmy wspólnie na metę.
Na mecie Axi ze świetnym czasem, Spinoza i AndyLo, którzy poprawili swoje ostatnie wyniki. Za chwilę wjechał Pocio i Roza (znów na podium). Za 1,5 nadjeżdżali zawodnicy giga – Lukas, Neeq i Kasia (II miejsce w kategorii) dotarł też na piechotę Pit, którego nie złamały cztery dętki.
Cieszę się, że nie wybrałem giga. To jeszcze dla mnie z trudny etap, gdyby mnie zżarła ambicja, pewnie skończyłbym jak Marcin, który zjechał z trasy pokonany skurczami.
Jutro Góra Św. Anny. Tu będzie giga. Nie spodziewam się cudów. Nogi po Karpaczu jeszcze bolą.