Góra Św. Anny (Bikemaraton). 2008.05.04

To górka alma mater mojego MTB. Tutaj, bynajmniej nie będąc szczenięciem, rozwalałem łokcie i brody, kiedy 10 lat temu na moim Hi Ten-owym KingFoxie zjeżdżałem do amfiteatru. Teraz, po roku treningu i startów górka zmalała, podjazdy zrobiły płaskie a hardcorowe (tak się wydawało) zjazdy zmieniły się w szutrowe autostrady. I tak na maratonie było fajnie.

[more]

Tegoroczne maratony pogodowo przebiegają według tego samego scenariusza. Od rana pada, a w chwili startu przestaje i na trasie jest względnie sucho. Poranny deszcz w Krakowie i ołowiane chmury nad Górą Św. Anny nie robiły więc już wrażenia, kiedy z Lukasem i Neeq`em z Rowerowanie.pl docieraliśmy na Śląską ziemię.

Spokojny podjazd

Kiedyś co weekend byłem na Górze Św. Anny zmagając się z podjazdami i gliniasto kamiennymi zjazdami. Próbowałem podjechać po schodach w amfiteatrze, po próbie zjazdu zostało mi wgłębienie w łokciu. Byłem ciekaw czy 10 lat starszy i od roku trenujący sprawdzę się w mateczniku.

Pierwszy podjazd asfaltem ze Zdzieszowic przekonał mnie, że nie w wieku zagadka. Kiedyś te serpentyny wydawały się zabójcze. Dzisiaj były dobrym miejscem na wyprzedzanie wielu, którzy stanęli przede mna w sektorze.

Po porażkach wydolnościowych we Wrocławiu i Karpaczu postanowiłem inaczej zacząć ten wyścig. Po pierwsze, obawiałem się jak zniosę maraton z dwudniową zaledwie przerwą, po drugie szukałem odpowiedzi dlaczego mnie tak zatykało w pierwszych dwóch startach. Wiedziałem, że wyniku nie bedzie, ale trzeba przetestować organizm.

Przyjemne zaskoczenie – nie zatyka. Zacząłem z tętnem 160, zamiast karpacko-wrocławskich 170. Zmeczenie czuję, ale nie piekący ból od pierwszych metrów i przede wszystkim mogę sterować tempem.

Pierwsze kilometry nerwowe w wykonaniu moich rywali, nieprzyjemne okrzyki, pyskówka nt. ustępowania miejsca na ścieżce. Śmieszne zachowania wśród osób, które na szczycie góry były razem ze mną, jadącym dzisiaj po prostu powoli.

Lot przez kierownice

U szczytu podjazdu przemknęła mi myśl, żeby jechać mega i wytłumaczyć sobie, że zmęczenie po Karpaczu. Szybko wykpiłem się i zwyzywałem w myślach od miękkich buł. Nie ma, nie ma. Giga było postanowione, giga będzie jechane.

Pierwszy zjazd, pierwsza poważna gleba. Mam w pamieci wypadek Lesława, więc głowa mi hamuje na zjazdach. I tak prędkość przekracza 50. Szkoda, że nie udało sie zawodnikowi, który już na pierwszym zjeździe leżał z półprzymkietymi oczami, z głową we krwi. Wokół wianuszek ludzi. Doganiam seniora z M5. Widział ten wypadek, lot przez kierownice. Ech. Trzeba o tym pamiętać, że sezon moze się skończyć nagle.

Przypominam sobie ścieżki. Jak w mieszkaniu, z którego się wyprowadza, kiedy kończy się dzieciństwo. Po powrocie wszystko znajome, ale mniejsze. Nawet amfiteatr nie robi takiego wrażenia jak kiedyś.

Zjazd w dół po progach, szutrówka i podjazd. Kiedyś nie do podjechania na jeden raz lub wymagający młynka, teraz ciągniemy na średniej tarczy. Czołówka pewnie robi go z blatu. Zawodnik po zawodniku wyprzedzam. Zdaję sobie sprawę, że to słabnący zawodnicy z mega. Ja nie przyspieszam tylko oni słabną. Na asfalcie w strone Oleszki doganiam kolegę (z M2, z M1) i siadam mu na kole. Trzeba odpocząć. Wrocławskie doświadczenia się przydają. Ogląda się i staje na pedały. Próbuje mnie zgubić. Ciekawe po co? Wyprzedzamy kolejne grupki, z odpoczynku nici, ale ciągniemy do przodu. Kolega słabnie, daję mu zmianę – Siadaj na koło. Chwile sie wiezie, a przed końcem asfaltu znów wyrywa do przodu. Niech jedzie, nie zamierzam tak rwać tempa.

Za kilka minut doganiam go na podjeździe. Widze różnicę pomiędzy Karpaczem a tym maratonem. Pomimo zmęczenia ciagle jest trochę zapasu w nogach, można rozłożyć siły na cały podjazd, nie zdycham na pierwszych metrach. – Dzięki – odzywam się do mojego wspólnika – Za co? – dziwi się. – Za pracę na asfalcie. Uśmiech. No od tej chwili przez najbliższe 20 km będziemy się miksować. On szybszy na zjazdach, więc puszczam go przodem na błotych single trackach, na podjazdach zaczyna mocno, ale w połowie go dopadam. I tak kilka razy.

Giga to nie dłuższe mega

Rozjazd Giga/Mega. Maciej Grabek, organizator cyklu upewnia się, czy dokonałem dobrego wyboru. Albo to rutyna, albo jestem tak daleko, albo wyglądam tak źle…

Wybieram opcję 1. Ciekawe gdzie pozostali Zieloni. Wokół pusto. Mam wrażenie, że wszyscy już jedzą ryż na mecie. Mam taką złotą myśl, że dystans Giga to nie jest dłuższe Mega, to inny wyścig.

Cisza i spokój, które na moim poziomie panują za rozjazdem są uderzające. Znów banał, ale zostaje się ze samym sobą. Nogi bolą, ale trzeba się samemu kopać w tyłek, żeby nie zwalniać. Czy się obijam, czy nie decyduje pulsometr. Tętno > 150 jest ok, niższe – trzeba przyspieszyć. Na pierwszym zjeździe widzę czarnoczerwoną koszulkę przede mną. To pewine ten Team Podgórzyn, który w duecie wyprzedził mnie w połowie pierwszej pętli.

No to mam miernik. Licze sekundy straty. On mija drzewo, patrzę na pulsometr. Ile czasu minie, zanim dojade do tego drzewa. Na pierwszym podjeździe 50 sekund, na zjeździe 50, na asfalt wyjeżdża 45 sekund przede mną. Stań na pedały. Pod wiaduktem pod autostradą juz tylko 35. Czadu. Znam ten zjazd z afaltu, szeroki łuk i można nie hamowac na szutrze.

Kurcze, ile taki dobrze wykonany manewr daje. Moge już odczytać napis na koszulce "Team Podgórzyn".

Trzeba znaleźć następny cel. Tymczasem pomarańczowy punkcik za mną znacznie się powiększył. Zdaje się, że to zawodnik z M5, którego wyprzedziłem na polnej drodze. Wyglądał słabo, ale widać wcale słaby nie był. Tymczasem moja gonitwa kończy się kryzysem. Nie zdążyłem zakręcić tubki żelu kiedy wpadłem w kamienie. Zielone gluty latają wszędzie. Klamka na zielono, kierownica ocieka, twarz pochlapana. Dobrze, że nie ma os. Byłbym atrakcją dnia.

Zawodnik w pomarańczowym co raz bliżej. Tylne koło ujeżdża mi na korzeniu i staję w poprzek. No tak, dałem się dopaść. Ustępuję miejsca. Przedostatni bufet. Stąd na dół, jeden długi podjazd i dalej w dół do mety. Kurczów ani śladu. Inaczej niż we Wrocławiu i Karpaczu. Czy to efekt łagodniejszego początku, a może Potasu połykanego na dwa dni przed maratonem.

Jazda mnie cieszy. Wiem, że wynik nie będzie dobry. Plecy bolą jak cholera. To nie ważne. Wraca mi wiara, że mogę poprawiać wyniki.

Każdy ma swój cel

Na górze wymieniamy uwagi z moim rywalem z M5. Świetna trasa. Życze mu powodzenia i przyspieszam po dwóch bananach. Mówi, że sam nie będzie długo marudził, bo własnie wyprzedził kolegę z kategorii i może stracić miejsce. I o to chodzi.

Zaczynają się pierwsze duble. Głównie zawodniczki mordujace się z końcówką mega. Zjeżdżam do Żyrowej. Nagle giną mi strzałki i jestem w środku wsi. Odwracam się i widze z dala z kilometr ode mnie strażaków. Dobrze, że znam te miejsca i wiem gdzie jest meta. Zawracam i znów jestem na trasie. Tracę moze minute. Ogień do mety. Nie lubię tego uczucia bycia wyprzedzanym na ostatnich metrach więc Pythony mają zadanie dowieźć mnie jak najszybciej. Tym bardziej, że pojawiają się pierwsze krople deszczu.

Szutry, asfalt, ścieżka i balony. Czas 4 h 11 min. 164 miejsce, 19 w kategorii. W generalce Giga M4 awansowałem na 15.

Na miejscu sa już Zieloni. Lukas i Neeq wdrażają się w sezon stosując metode treningu startami, Spinoza kilka minut za nimi i Pirx, na którego patrzę z podziwem i nadzieją. Z podziwem bo zdobył 5 miejsce w kategorii M4, jest już o włos od 4 miejsca, z nadzeją bo w moim najlepszym występie w zeszłym roku jechaliśmy ramię w ramię na maratonie w Krakowie. Czyli poprawa wyników jest możliwa.