Zieloni na wyprawie po koszulkę FINISHER (MTB Trophy 22-25.05.08, etap III i IV)

Kiedy zjeżdżałem z Zameczku do Istebnej nastroje były euforyczne. Jeszcze 10 km i będę miał koszulkę. To jednak zawody MTB, nie przechadzka po parku. Najpierw zerwałem łańcuch, później przywaliłem ramą w krocze. Ja chcę to domuuu…

III ETAP

Błoto schnie

Następnego dnia rano nie jest wesoło. Czuję się opuchnięty, łeb mi pęka. Pepe ratuje mnie Ibupromem. Nie wyobrażam sobie 80 km i kolejnych 8 godzin na siodełku. Wyszło słońce. Pulsometr prawie nie działa zawieszając się na różnych wartościach. Kiedy jednak zaczyna wskazywać puls, kręci się on na poziomie 120 – 115 bpm. Zgon. Wszyscy są przede mną, pierwszy podjazd. Kasia ruszyła walczyć o miejsca, Misq na mnie czeka. Proszę go żeby on też jechał. – Nie odpuszczę, ale dojadę kiedy dojadę – zapewniam go.

Już na płaskim asfalcie padam. Czuję się jak na II etapie Odysei Niepołomickiej. Siły zero. Mam nadzieję, że to minie. Idziemy krok za krokiem. Znów na Stożek. Tym razem łatwiejszą wersją, za Stożkiem zjazd do Czech.

Pogoda pięknieje, prawie nie ma błota! Jak cudowanie, kiedy zaczynają przesychać buty. Kilometry uciekają szybciej. Żel co 1,5 h pomaga. Zjazd asfaltem do bufetu. Cieszę się z każdego kilometra przejechanego 30 km/h. Będę krócej na trasie.

Śmieszny przejazd pod szosą. Dziwnie się czuję jadąc czystą ulicą, w schludnych Bysticach. Ludzie spacerują, ładnie ubrani. My jak zrzut z leśnego świata. Obłęd w oczach, szybki oddech, twarz w błocie przemykamy wśród cywilizacji.


Na Ostry

Podjazd w lesie. Zaczyna się 3 godzina jazdy. Najdłuższy podjazd tego etapu na Ostry. Wracają siły. Dalej tempo marne, ale stałe i szybsze. Na takich podjazdach ciągnących się kilometrami zawsze zyskuję.

Dojeżdżam kolegę z portalu BikeWorld (nie pamiętam imienia – sorry). Ucinamy sobie 40 minutową pogawędkę o internecie, biznesie i systemach zawieszeń.

Od czasu do czasu trzeba stanąć na pedały i dać odpocząć lędźwiom.

Przyzwyczaiłem się do authora. Skręca jak muł, ale już to wiem. Koniec podjazdu. Z daleka słyszę Kuuubak… To Misq. Udało mi się go dojść, on stracił Siły, ja mam lepszy okres.

Osiągnięty Ostry (1044), znów zjazd do miejscowości (Mosty u Jablunkowa). Na Bufecie Misq proponuje wspólną jazdę. O nie. Dzisiejszy etap chcę przeżyć sam. Zwalniam, kiedy padam, przyspieszam kiedy mogę. Wspólna jazda, zwłaszcza z szybszym Misq-iem mnie zabije.

Tym bardziej, że już zaczyna pachnieć metą. Wybieram sobie jakiś temat do rozmyślań i samo się jedzie.

Meta przyciąga. Wzdłuż Olzy, lasek i już słychać muzę.

Czas 7 h 53 min; Misq 7 min przede mną – dzisiaj miał dzień kryzysu, Kasia się rozkręca – 49!

Zielona koszulka z napisem Finisher już blisko.

IV ETAP

Nie zawalić

Od rana piękna pogoda. Cel na dzisiaj: nie zrobić sobie krzywdy i nie rozwalić roweru. Dojechać. Nastroje na starcie wyraźnie lepsze. Za kilka godzin się kończy. Jeszcze tylko na Skrzyczne i w domu. Na podjeździe tętno wzrasta do dawno nie widzianych 150! – Wczoraj klient z kostnicy, którym potrzasnąc miał wyższe ode mnie – żartujemy sobie z Mariuszem z Lajkoników. Mówię mu, że nie znoszę szybkich szutrów, a lubię techniczne i kręte. Lajkonik odwrotnie. Odjeżdżam na podjeździe, Mariusz wyprzedza mnie na zjeździe i ginie w drodze na Zielony Wierch. Tu mijanka – czołówka, która zaliczyła Skrzyczne właśnie zjeżdża, a właściwie zlatuje po usianej koleinami i korzeniami stromej drodze. Co chwilę trzeba zbiegać w jagody. Jak patrzę na ich zjazdy to skóra cierpnie. Znów podjazd i techniczny zjazd przez kolein na dół. Tu znów dopadam Lajkonika. Grozi mi palcem. Śmiejemy się

Stąd już niedaleko na Skrzyczne, które wyłania się znad przeciwległego Stoku. Ha! Stąd już choćby na piechotę.

Wdrapujemy się na górę. – Popatrz, zwykły author a tu wjechał – dziwią się turystki (chyba rowerzystki). A ja to pies? No i jedziemy grzbietami w stronę Malinowskiej Skały. Dołącza do mnie dwóch rowerzystów bez numerków. Białe skarpetki i czyściutkie koszulki świadczą, że wjechali tu wyciągiem.

Chcą się ścigać. Ja nie bardzo. Wpadamy w głębokie błotniste koleiny, pierwszy przejeżdża, drugiemu się nie udaje i brudzi sobie czystą kurtkę. Nie mam ochoty rywalizować. Jadę swoje, kamień za kamieniem, korzeń za korzeniem.

Chłopaki mają jednak satysfakcję, że są przede mną. Schodzą jednak z rowerów przed płytkim błotem i zostają z tyłu.

Do mety bez dętki i łańcucha

Zaczyna się długi zjazd do mety.

Jakiś rosyjskojęzyczny zawodnik prosi od dętkę? Dać czy nie. Masz. Pompki też nie zabrał. Trochę mnie wkurza taka lekkomyślność.

Hale, laski, single, scieżki. Kilometry uciekają jak oszalałe. Podejrzanie łatwo. Bufet i zjazd na zaporę. Pachnie Finiszerem. Jeszcze tylko podjazd pod Zameczek. Znów włączam myślenie i obrót za obrotem zbliżam się do zawodnika z przodu, potem kolejny i kolejny. Bliskość mety daje siłę.

Śpiewam sobie “pokonałem się sam…”, włącza mi się patetyczno pretensjonalny nastrój.

Dojadę!

Podjazd po płytach. – Jak dobrze, bo dawno nie było niczego pod górę – mówię do wyprzedzanego kolegi. – Jak wiadomo podjazdy są solą kolarstwa górskiego – odpiera z poważną miną. – Dobrze, że jesteś tak daleko, bo doszłoby do rękoczynów – śmiejemy się.

To jednak MTB i dopóki nie jesteś na mecie nie ciesz się za bardzo.

Wjazd do lasu. Zrzucam przerzutki. Trach, zerwany łańcuch. A do mety kilka km. Dam radę z buta? Łąka pod lasem wygląda na płaską, nie da się zjechać.. Trzeba spinać.

Grzebię przy napędzie. Nie ma osoby, która nie zapyta czy mam wszystko, czy trzeba pomóc? To nie zwykły maraton, to czteroetapówka. Pytają Polacy, Czesi. – I`m terrible sorry – mówi Łotysz, z którym gadałem na podjeździe pod Skrzyczne.

Udaje się pospinać. Już zabudowania i ostatni raz do lasu. Tym razem załatwił mnie mostek. Zawodnik w koszulce BGŻ ostrzega, że na środku jest szczelina. Oczywiście ładuję tam przednie koło. Wyciągając walę sobie ramą w krocze. Kurde, boli. Chyba mam już dość.

Ja chcę do metyyy! Czas 5 h 05 min.

Całuję zieloną koszulkę Finishera. Dojechałem.

Moja własna.

Wystartowało 430 zawodników, dojechało 279, ja na pozycji 268.

Zieloni na wyprawie po koszulkę FINSHER (MTB Trophy 22-25.05.08, etap II)

5 godzin na przejechanie 40 km? Na rowerku Bobo nawet by się udało. Na II etapie MTB Trophy zajęło nam to 6 godzin i 20 minut.

[more]

II ETAP

Limit wisi nad głową

Spiker ogłasza, że został ustalony limit dojazdu na III bufet. 40 km w 5 h. Da się zrobić.

Zaczynamy od podjazdu na Ochodzitą. Asfalt pozwala się rozgrzać. Czuję już wczorajsze trudy w nogach. Wyprzedzają mnie prawie wszyscy. Ochodzita jednak bez schodzenia z siodełka. Czekam na Misq i Kasię. Zjazd. Matko! Ten rower w ogóle nie skręca. Wymaga siłowego kręcenia kierownicą. Na singieltracku nie pomaga. Wywiozi mnie w jagodziny, z chwilę wylatuję z koleiny. Nie czuję tego sprzętu. Inny kąt wyprzedzenia? Amor za wysoki? Nie wiem. Zaczynam się bać zjazdów, cieszę się jednak, że jadę.

 

Kasia w podbiegu na Sołowy Wierch. Po prawej team Wolna Kompania. Fot. Misq

Na podjeździe na Sołowy Wierch czekamy na Kasię. Spotykamy Czarka z Wolnej Kompanii. Razem dopingujemy Kasię i kolegę z Wolnej Kompanii, podejmują wyzwanie i biegną pod górę w zaimprezowanych zawodach. To dopiero 10 km. Mija godzina. Zastanawiamy się czy limit jest do osiągnięcia. Wydaje się, że tak, choć nie jest już to takie pewne. Zwardoń, drzemy się w niebogłosy przejeżdżając przeszkloną kładką nad obwodnicą. Cały czas dobry nastrój. I bufet. Opuszczamy Wolną Kompanię, która pielęgnuje rowery. Czeka nas teraz najtrudniejsze: szczyty powyżej 1000 m. Najpierw graniczna Magura, potem dwa Przysłopy i Wielka Racza.

Pierwszy raz jadę z camelbakiem. Genialne urządzenie. Wreszcie nie jestem odwodniony. Piję ile chcę.

Na podjazdach i podejściach mniej wesoło niż wczoraj. Każdy zapatrzony w drogę. Buty kompletnie mokre, podeszwa w prawym zaczyna mi się oddzielać od reszty. Stawiam stopę tak, by jej nie uszkodzić dalej. Po kilku kilometrach nienaturalnie wykrzywiona stopa zaczyna boleć.

Koniec pieśni?

Naiwnie wierzę jeszcze, że osiągniemy limit. Przeciętna jednak spada 25 km, 3 h. Podejście, pod Beskid Graniczny zjazd, podejście. Mgła, błoto i ociekające wilgocią drzewa. Jest co raz gorzej. Podejścia zamieniają się w wąskie strome ścieżki, nawet bez roweru, w turystycznych butach byłyby tu trudno. Zbliżamy się do Przegibka. Do bufetu jeszcze 5 km, mija 15 i limit.

Jesteśmy poza zawodami! Tak się to kończy.

Między Przegibkiem a Wielką Raczą. Nawet cudowne single nie cieszyły. Fot. Misq

Trzeba uznać, że są w Polsce wyścigi MTB, które mnie przerastają. Zastanawiam się czy mogłem coś zrobić lepiej. Nie, może urwać z pół godziny, gdybym jechał na Maksa. To by też nie wystarczyło. Trudno. Porażka jest wliczona w sport.

Ostatni zjazd do bufetu w błotnistej rzece. Przez okulary nic nie widać, błoto leci do nosa, do oczu, do ust. Wszystko mokre. Pampers w spodenkach nasiąka brudną wodą, siodło to mazista skorupa.

Zaczynam widzieć jasne strony dyskwalifikacji. Jeszcze z 2 godziny a będę w wannie, wieczór spędzę w pizzerii przy piwie; wolny weekend (tyle do zrobienia w ogródku).

Bufet w Rycerce. Prawie nic do jedzenia, spotykamy kilkunastu nieszczęśników. Pogodzeni z losem, Najpierw jedzenie i picie. Co dalej robimy.

Asfaltem daleko do domu. Decyzja “kończymy po trasie”. Misq pyta: kto jeszcze jedzie z nami. Spośród kilkunastu zawodników ręke do góry podnosi jeden!

Nie dziwię się reszcie. Komu się chce po dyskwalifikacji mordować dalej.

Jedyne co dziwi, to że nie ma tu sędziego, ani punktu pomiaru czasu. Zbliża się samochód organizatora. “Jedziemy” – mówi Misq – “Przyjechał nas zdyskwalifikowac”. Ruszamy asfaltem, Kasia została na bufecie więc czekamy na nią. Przywozi nowinę: – limit przesunięty, jesteśmy w wyścigu.

Nie będzie pizzy

Koniec marzeń o wannie, pizzy i piwie. Zjeżdżamy z asfaltu. Podjazd na Ożna. Prędkość zółwia. Tym razem zostaję za Kasią i Misq. Zaczyna się 7 godzina na siodełku. Wleczemy się w tempie konduktu. Nikogo za nami, nikogo przed nami. Po 18. docieramy do kolejnego bufetu w Zwardoniu. Pocieszają nas, że jeszcze z 5 km i na mecie. Podjazd, zjazd i podjazd.

Ciągniemy. Szutry, las. Płyty. Na korzeniastym płaskim odcinku co chwilę wypadam z trasy, albo wpadam w koleiny. W przeciwnym kierunku mogłem tu jechać, teraz brakuje sił na panowanie nad rowerem.

Zjazd. do Koniakowa. Jeszcze tylko Ochodzita. Wszystko co strome idę. Misq jeszcze walczy, najwięcej sił ma Kasia. Dochodzimy kolejnych nieszczęśników.

Pytam Czecha jak mu się podoba taki Mountain Biking – Mountain Walking – cedzi bez uśmiechu. Nie ma przerzutki, łańcuch spięty na twardych przełożeniach. Ma dość, jakoś mnie to nie dziwi.

Ostatni podjazd. – Już koniec niedaleko – pociesza stojąca niedaleko szczytu Ochodzitej kobieta. – Mój też – odpieram.

Do mety podchodzimy we troje. Jest 19.26, zaczęliśmy 10 godzinę na rowerze, 77 km. Przejeżdżamy przez bramkę wspólnie dostając brawa od fotografów i kibiców. To daje siłę.

Dzwonie do domu. Wsparcie rodziny. Ważne.

Za późno na wycofanie

Na mecie spotykam Grzegorza Golonkę. – Jeśli ktoś się dzisiaj nie wycofał dojedzie – mówi. Następne etapy w całości do przejechania.

Zaczynam wierzyć, że może się udać.

Pogoda na następny dzień się klaruje. Lista wyników czerwona od nazwisk osób, które nie dojechały. Podobno wycofało się ponad 150 osób. Limit czasu wyznaczony na bufecie osiągnęło podobno 120 osób. Wielu rezygnowało nie wiedząc, że limit nie obowiązuje, a może to tylko pretekst.

(czytaj dalej)

Zieloni na wyprawie po koszulkę FINISHER. (MTB Trophy 22-25.05.08, etap I)

Na MTB Trophy zdecydowałem się pewnego lutowego wieczoru siedząc w domu przy winie (lubię merlota), dość spontanicznie. Ciągnąc rower w błocie po kostki na przełęcz Przegibek myślałem, że powinienem jednak bardziej się zastanawiać nad tym co mówię.

[more]

Poniedziałek 20.05.08 pada. Wtorek siąpi, środa leje. Od tygodnia w moim spersonalizowanym Googlu obok Krakowa pojawiły się piktogramy z pogodą z Bielska-Białej. Temperatura 9 st, opady.

Polewanie trasy

Na stronie MTB Trophy od dawna widniał opis tej imprezy, a tam stało “Trudno w kalendarzu znaleźć imprezę tak spektakularną i tak intensywną dla uczestników jak MTB Trophy. Połączenie najciekawszych tras Beskidu Śląskiego i Żywieckiego z czterodniową rywalizacją sportową to wybuchowa mieszanka, która w efekcie przynosi niespotykane gdzie indziej emocje. Strome podjazdy, duże przewyższenia, techniczne singletracki, wiatr we włosach na szybkich zjazdach (…).. Dla tych, którzy kolarstwo górskie traktują jak pełną wyzwań przygodę MTB Trophy jest idealnym sposobem, by w czasie wypełnionych po brzegi adrenaliną czterech dni sprawdzić swoje możliwości na najbardziej wymagających szlakach w kraju.

Brzmiało pięknie, ale po roku startów w maratonach u G&G (Grzegorza Golonko) i porównaniu opisu z rzeczywistością nauczyłem się czytać takie teksty. Tak: cztery dni wyrypu, strome podejścia, niekończące się podjazdy, na zjazdach też nie odpoczniesz, czekają cię korzenie i kamienie. Jeśli przeżyjesz bez szkody to masz małe szanse dojechać, jeśli jednak jakimś cudem uda Ci się dojechać – popamiętasz

Środa wieczorem, na drodze do Istebnej. Fot. Misq 

Dodając pogodę z ostatnich czterech dni wszystkie te atrakcje miały się odbywać w błocie.

Kumpel, który wiedział, że jadę na taki wyścig pytał jak tam nastrój. Mój mail do niego z wtorku obrazował moje nastawienia

“Ten wyścig zaczyna sie jutro. Od 4 dni trwa przygotowywanie trasy przez nature opadami do 4 mm/h. W celu zakonserwowania stworzonych warunków temperatura została obniżona do 2-4 stopni w wyższych partiach gór. Taka operacja zapobiegnie niszczącemu działaniu słońca, które mogłoby zmienić trasy z pożądanych błotnych strumieni, w zwykłe szlaki. Uspokajająca informacja, jest taka, że korzenie i kamienie pozostaną wystarczająco śliskie, żeby odbyć zawody i osiągnąć wymagany wskaźnik liczby gleb/kilometr przejechanej trasy.

Zaczynałem żałować, że odpowiedziałam na SMSa Kasi z Rowerowania, która 29.02.08 napisała “Hej słyszałam, że nam się team powiększył na MTB Trophy…”. Teraz mam za swoje, mogłem uważać co się mówię Misq-owi, drugiemu zawodnikowi z ekipy B&K Herbapol Rowerowanie zgłoszonemu na MTBT, a na gg kiedyś palnąłem, że chciałbym pojechać na Trophy.

I poszło. Jest środa wieczór. Leje, dojeżdżam do Wisły. Na drodze co raz więcej samochodów z rowerami na dachu, z przystanku w centrum Wisły zbieram zmarzniętego warszawiaka (Pawła?) stojącego tam z rowerem. Nie wyszedł mu transport, a tu już 20. Start za 14 h.

ETAP I

Po Finishera

Wieczór w Istebnej-Wilcze spędzamy z Kasią i Misq w dobrych nastrojach. Prognoza pogody dla Istebnej jest przyzwoita. Merlot smakuje. Ma nie padać. Będzie mokro, ale tylko od dolu. Kasia i Misq zabrali po 2 rowery, ja mam sporo części, ale drugiego roweru nie. Zakładam, że większość osprzętu przetrwa, drobne elementy wymienię (łańcuch, linki, klocki itd.).

Na starcie inaczej niż na maratonach. Nie ma tłoku, niespełna 450 osób i świadomość czterech dni sprawia, że większość osób nie pcha się do przodu. Na starcie spotykamy Pepe

Znanego z forum, gdzieś miga koszulka Mariusza Lajkonika, jest też Pirx ze swoją Wolną Kompanią. Dla nich to drugie Trophy.

Mój cel – dojechać i dostać koszulkę z napisem Finisher. Zakładam, że pojadę spokojnie, a ewentualnie, jeśli będą siły powalczyć w niedzielę.

Start. Jak na zwykłym wyścigu, tempo spore. Wyprzedzam, mnie wyprzedzają. Czuję się znakomicie. Tętno leci w górę do 170. Trzymam oddech, mógłbym jechać szybciej na podjeździe, ale świadomie trzymam wysoką kadencję. Pierwszy stromy asfalt, wokół dyszenie, niektórzy już schodzą z rowerów. U mnie śladu zmęczenia. Będzie dobrze, tak myślę. Żarty i krzyki na pierwszym podjeździe w terenie. Jest pierwsze błoto, nawet rywalizujemy kto wyżej podjedzie na stromym zboczu.

Grzegorz Golonko ze skarpy żartuje z zawodnikami.

Zanurzamy się w błoto

Wypłaszczenie. Błota więcej i więcej. Nie ma suchej drogi. Omijamy głębsze kałuże. Na maratonie ciągnąłbym środkiem, trzeba zatroszczyć się o napęd.

Typowa nawierzchnia etapu I i II MTB Trophy 08. Fot. Misq

Zjazd. Opony hutchinson buldog 1,85 trzymają świetnie na korzeniach i kamieniach. Z Kasią obiecujemy sobie, że jeśli dojedziemy do mety to wystawimy im pomnik.

Błoto, mgła. Dobrze, że nie pada. Pierwsi słabną, podjeżdżamy i podprowadzamy pod Stożek. Zjazd błotnistą rynną. Znów sporo osób sprowadza. Techniczne, trudne zjazdy na małej prędkości to jest to co lubię. Przez najbliższe cztery dni będę miał aż po uszy tej przyjemności.

Pod Wielką Czantorię już się prowadzi. Znam ten podjazd. Można wyciągiem dotrzeć do schroniska i stamtąd kamienistym podjazdem. Jak się ma 1 km w nogach to da się tu wjechać, zwłaszcza kiedy w perspektywie jest piwo na górze. Teraz częściowo jadę, częściowo prowadzę. Przyjmuję zasadę jeśli prędkość spada poniżej 4,5 km/h daję z buta. Tak jest bardziej ekonomicznie.

Na Czantorii piknik. Wielu zawodników z przypiętymi numerami popija z bidonów, żarty.

Już pierwszy podjazd pokazał, że nie będzie łatwo. Przeciętna prędkość poniżej 9 km/h. Spodziewam się czasu powyżej 5 h na 49 km!. Na maratonach celowałbym w 3 – 3,5 h.

Cały czas jedziemy w troje. Kasia trochę wyrywa do przodu, kiedy Widzi wyprzedzającą ją rywalkę, ale dzisiaj bez problemu z Misq doganiamy ją na zjazdach i trzymamy podjazdach.

Zjeżdżamy do Czech. Szutry, kamienie i trudny singiel w krzakach. Zjeżdżam cały. Zasługa opon, ale i treningów w podkrakowskich dolinkach, jeżdżenia po schodach, wybierania trudnych ścieżek.

Pierwszy bufet po czeskiej stronie. Znów atakujemy Stożek. Rozkręcam się. Tętno ustabilizowało mi się na maratonowym 155. Dobrze podjeżdżamy.

Dojeżdżamy do Mariusza z Lajkoników, doganiamy kolejnych. Podjazd zamienia się w strome podejście.

Nie ma haka

Stożek. Można jechać. Zmiana biegu i czuję jak napęd łapie luz. Pewnie łańcuch spadł. Misq z tyłu pozbawia mnie złudzeń. “O k…” słyszę. Hak. Zapasowego nie mam i nie dostanę. Rama GT Avalanche Expert jest nietypowa. Nie dostanę oryginału ani zamiennika. Czyżbym miał skończyć czterodniówkę na 34 km pierwszego dnia.

Po demontażu przerzutki dało się jechać. Fot. Misq 

Namawiamy Kasię, żeby jechała dalej, Ona ma szansę powalczyć o wynik.

Z Misq demontujemy przerzutkę i łańcuch. Z profilu wynika, że do mety czekają nas zjazdy i płaskie. Jakoś dotrę.

Mijają mnie kolejni zawodnicy, jeden, drugi, piąty… wyprzedza nawet para prowadząca tandem.

W dół po kamienno-korzennym zjeździe da się jechać. Okazuje się, że także podczas technicznych zjazdów napęd jest konieczny. Tu pół obrotu pozwala wyjechać z koleiny, tam dokręcić… Teraz nie ma kontroli na zjazdach. Jakoś się udaje trochę biegnąc, trochę jadąc trzymać zielonej koszulki Misq. Na płaskich odcinkach musi jednak czekać.

Na zjazdach nawet wyprzedzam kilka osób, ale to marna pociecha. Jestem naprawdę wkurzony. Asfalty biegną po płaskim, do mety jeszcze 5 km. Trochę podbiegam, trochę trzymam się Misq-owego plecaka. Nie mam sumienia jednak na podjazdach. Misq ma przed sobą jeszcze 3 dni, głupio byłoby gdyby się zajechał pierwszego.

Wspólna fota

Przy Olzie zaczynamy spotykać zawodników z innymi niż nasze numerami. To twardziele z rajdu przygodowego AdventureTrophy. Są bracia Pit i Korek z Rowerowania. Wspólna fotka i idziemy dalej.

Czuję, że popełniłem błąd rezygnując z jedzenia godzinę temu. Uznałem, że wysiłek będzie mniej intensywny i szkoda żeli. W lesie przed metą dopada mnie niedocukrzenie.

Z Misq, który czeka na mnie przed stadionem razem przecinamy linie mety. Ja na piechotę.

Na mecie po I etapie. Kasia i ja. Fot. Misq 

Czas na mecie 6 h 01. 270 miejsce.

Transplantacja części

Mycie roweru i rozważanie co dalej. Kasia zgadza się pożyczyć ramę swojego autora modusa. 15,5 cala, równie mała jak moja lawinka.

W pół godziny z jej roweru zostaje rama z korbą i przerzutkami. W drugie półtorej godziny powstaje mój nowy rower: ma moje koła, amortyzator, hamulce, kierownicę, siodło, łańcuch. Mam na czym jechać. Sprawdzamy wyniki. Kilkadziesiąt osób już się wycofało z wyścigu. Pranie i spanie. Jutro czeka nas trudny dzień.

Czytaj dalej