Bardo (10.05.2008 MTB Marathon)

Nie było epickich momentów. 48 km, podjazdy szutrami, zjazdy szutrami i ścieżkami. Mało błota, mało trudnych technicznie odcinków. Kiepski wynik, lepsza jazda.

[more]

To nowy dla mnie teren. Znów Zieloni z Rowerowanie.pl licznie obstawili start. Z zazdrością patrzyłem na startujących na giga Kasię (jako Kellys), Lukasa, Neeq`a i Ciaposo. Co raz bardziej wbija mi się do głowy ta myśl, że maratony zaczynają się i kończą na dystansie giga. Szkoda, że jestem za cienki na jazdę na długim dystansie w cyklu MTB Marathon. Jak będę duży to na pewno pojadę…

Przed startem Axi polecił mi objechanie końcówki trasy. Chyba Grzegorz Golonko sam łopatą kształtował tego single tracka. Górki, zakręty, zjazd po trawie. Finsz asfaltem po zjeździe drogą krzyżową byłby banalny. Trzeba dać coś co się zapamięta. Za 4 godziny okazało się, że porada Axiego się przydała.

 

Ze Spinozą przed startem. Muszę zrzucić z 6 kg… Fot. Darek

Zacząłem ostrzej niż w Zdzieszowicach. Siły starczyło na połowę asfaltowego podjazdu. Znów zgon i kolejni zawodnicy wyprzedzają mnie jakbym stał. Nowość to średnia tarcza która postanowiła skończyć żywot właśnie tutaj. Kiedy trzeci raz walnąłem kolanem w cyngiel manetki zrozumiałem, że na stojąco to sobie dzisiaj nie pojeżdżę.

Pogoda piękna, wreszcie na trasie sucho. Spodziewałem się trudności, stąd bulldog na przodzie. Nie licząc kilku krótkich odcinków szybkie szerokie zjazdy. Takich nie lubię, ciągle widzę siebie szorującego po kamieniach.

Od 20 km znów zawodnik po zawodniku odzyskiwałem pozycję. Wymienialiśmy się miejscami z Bykiem z Bieholików. On mnie na zjazdach, ja jego na długich podjazdach.  Na 30 nawet zacząłem myśleć, że dojdę Marcina z Rowerowania i wydawało mi się, że na szczycie podjazdu mignęła jego koszulka.

Na 35 km nie zauważyłem zjazdu w prawo i pojechałem szutrówką w dół. Strzałki zginęły, mało śladów opon. Ha. Czeka minie z kilometr powrotu, na szczęście zjazd był płaski.

Wracam na trasę i znów przede mną znane koszulki, które z mozołem wyprzedziłem kilka minut temu. Można się pochlastać, tak trudno odrobić jedną pozycję, a stracić? Nic nie kosztuje.

Wreszcie zjazd drogą krzyżową. Takie lubie, kiedy tylne koło pod kontrolą unosi się w powietrzu, kiedy tyłek wisi za siodełkiem. Kamienie, progi.

Znów na asfalcie, droga do mety. Za mną czerwona koszulka Bikeholika. O nie, to sprawa ambicji. Wiadomo, że to zaprzyjaźniona krakowska grupa, tym bardziej nie można się dać objechać. Siły wracają. Ostatni asfalt i pagórki Golonki. Dzięki Axiemu wygrywam ten odcinek. Góra – udaje się podjechać, dalej ostry podjazd w prawo. Nie ryzykuję obalenia się w pokrzywy i daję z buta. Ta strategia skutkuje, kolega Bikeholik gdzieś utknął, zapewnie walcząc z doborem właściwego przełożenia (a było właściwe). Zjazd do mety. Za chwilę nadjeżdża czerwona koszulka. Byku. Piątka i podziękowanie za fajną walkę. To jest to. Dzisiaj, po tygodniu, to nie ma dla mnie znaczenia, czy wygrałem, czy przegrałem ten finisz. Wtedy dałbym się pokroić. I lubię to uczucie dzisiaj, że jest mi to obojętne, i lubię to uczucie walki i gryzienia trawy na trasie.

Czas 3 h 0 min 19 sekund, 17 miejsce w kategorii. Najlepsze w tym roku, ale startujących było mniej niż zwykle.

W czwartek MTB Trophy. Chyba postradałem zmysły….

2008.05.08 – rozgrzewka

5 km, 15 minut. Jeden zjazd, jeden podjazd – żeby nie zapomnieć jak się siedzi na rowerze. Całe dwa dni przerwy, a mam wrazenie, ze nie jeździłem miesiące…

Jutro odpoczynek i w sobotę Bardo, w przyszłym tygodniu ostatnia szansa na przygotowanie się do MTB Trophy

Góra Św. Anny (Bikemaraton). 2008.05.04

To górka alma mater mojego MTB. Tutaj, bynajmniej nie będąc szczenięciem, rozwalałem łokcie i brody, kiedy 10 lat temu na moim Hi Ten-owym KingFoxie zjeżdżałem do amfiteatru. Teraz, po roku treningu i startów górka zmalała, podjazdy zrobiły płaskie a hardcorowe (tak się wydawało) zjazdy zmieniły się w szutrowe autostrady. I tak na maratonie było fajnie.

[more]

Tegoroczne maratony pogodowo przebiegają według tego samego scenariusza. Od rana pada, a w chwili startu przestaje i na trasie jest względnie sucho. Poranny deszcz w Krakowie i ołowiane chmury nad Górą Św. Anny nie robiły więc już wrażenia, kiedy z Lukasem i Neeq`em z Rowerowanie.pl docieraliśmy na Śląską ziemię.

Spokojny podjazd

Kiedyś co weekend byłem na Górze Św. Anny zmagając się z podjazdami i gliniasto kamiennymi zjazdami. Próbowałem podjechać po schodach w amfiteatrze, po próbie zjazdu zostało mi wgłębienie w łokciu. Byłem ciekaw czy 10 lat starszy i od roku trenujący sprawdzę się w mateczniku.

Pierwszy podjazd asfaltem ze Zdzieszowic przekonał mnie, że nie w wieku zagadka. Kiedyś te serpentyny wydawały się zabójcze. Dzisiaj były dobrym miejscem na wyprzedzanie wielu, którzy stanęli przede mna w sektorze.

Po porażkach wydolnościowych we Wrocławiu i Karpaczu postanowiłem inaczej zacząć ten wyścig. Po pierwsze, obawiałem się jak zniosę maraton z dwudniową zaledwie przerwą, po drugie szukałem odpowiedzi dlaczego mnie tak zatykało w pierwszych dwóch startach. Wiedziałem, że wyniku nie bedzie, ale trzeba przetestować organizm.

Przyjemne zaskoczenie – nie zatyka. Zacząłem z tętnem 160, zamiast karpacko-wrocławskich 170. Zmeczenie czuję, ale nie piekący ból od pierwszych metrów i przede wszystkim mogę sterować tempem.

Pierwsze kilometry nerwowe w wykonaniu moich rywali, nieprzyjemne okrzyki, pyskówka nt. ustępowania miejsca na ścieżce. Śmieszne zachowania wśród osób, które na szczycie góry były razem ze mną, jadącym dzisiaj po prostu powoli.

Lot przez kierownice

U szczytu podjazdu przemknęła mi myśl, żeby jechać mega i wytłumaczyć sobie, że zmęczenie po Karpaczu. Szybko wykpiłem się i zwyzywałem w myślach od miękkich buł. Nie ma, nie ma. Giga było postanowione, giga będzie jechane.

Pierwszy zjazd, pierwsza poważna gleba. Mam w pamieci wypadek Lesława, więc głowa mi hamuje na zjazdach. I tak prędkość przekracza 50. Szkoda, że nie udało sie zawodnikowi, który już na pierwszym zjeździe leżał z półprzymkietymi oczami, z głową we krwi. Wokół wianuszek ludzi. Doganiam seniora z M5. Widział ten wypadek, lot przez kierownice. Ech. Trzeba o tym pamiętać, że sezon moze się skończyć nagle.

Przypominam sobie ścieżki. Jak w mieszkaniu, z którego się wyprowadza, kiedy kończy się dzieciństwo. Po powrocie wszystko znajome, ale mniejsze. Nawet amfiteatr nie robi takiego wrażenia jak kiedyś.

Zjazd w dół po progach, szutrówka i podjazd. Kiedyś nie do podjechania na jeden raz lub wymagający młynka, teraz ciągniemy na średniej tarczy. Czołówka pewnie robi go z blatu. Zawodnik po zawodniku wyprzedzam. Zdaję sobie sprawę, że to słabnący zawodnicy z mega. Ja nie przyspieszam tylko oni słabną. Na asfalcie w strone Oleszki doganiam kolegę (z M2, z M1) i siadam mu na kole. Trzeba odpocząć. Wrocławskie doświadczenia się przydają. Ogląda się i staje na pedały. Próbuje mnie zgubić. Ciekawe po co? Wyprzedzamy kolejne grupki, z odpoczynku nici, ale ciągniemy do przodu. Kolega słabnie, daję mu zmianę – Siadaj na koło. Chwile sie wiezie, a przed końcem asfaltu znów wyrywa do przodu. Niech jedzie, nie zamierzam tak rwać tempa.

Za kilka minut doganiam go na podjeździe. Widze różnicę pomiędzy Karpaczem a tym maratonem. Pomimo zmęczenia ciagle jest trochę zapasu w nogach, można rozłożyć siły na cały podjazd, nie zdycham na pierwszych metrach. – Dzięki – odzywam się do mojego wspólnika – Za co? – dziwi się. – Za pracę na asfalcie. Uśmiech. No od tej chwili przez najbliższe 20 km będziemy się miksować. On szybszy na zjazdach, więc puszczam go przodem na błotych single trackach, na podjazdach zaczyna mocno, ale w połowie go dopadam. I tak kilka razy.

Giga to nie dłuższe mega

Rozjazd Giga/Mega. Maciej Grabek, organizator cyklu upewnia się, czy dokonałem dobrego wyboru. Albo to rutyna, albo jestem tak daleko, albo wyglądam tak źle…

Wybieram opcję 1. Ciekawe gdzie pozostali Zieloni. Wokół pusto. Mam wrażenie, że wszyscy już jedzą ryż na mecie. Mam taką złotą myśl, że dystans Giga to nie jest dłuższe Mega, to inny wyścig.

Cisza i spokój, które na moim poziomie panują za rozjazdem są uderzające. Znów banał, ale zostaje się ze samym sobą. Nogi bolą, ale trzeba się samemu kopać w tyłek, żeby nie zwalniać. Czy się obijam, czy nie decyduje pulsometr. Tętno > 150 jest ok, niższe – trzeba przyspieszyć. Na pierwszym zjeździe widzę czarnoczerwoną koszulkę przede mną. To pewine ten Team Podgórzyn, który w duecie wyprzedził mnie w połowie pierwszej pętli.

No to mam miernik. Licze sekundy straty. On mija drzewo, patrzę na pulsometr. Ile czasu minie, zanim dojade do tego drzewa. Na pierwszym podjeździe 50 sekund, na zjeździe 50, na asfalt wyjeżdża 45 sekund przede mną. Stań na pedały. Pod wiaduktem pod autostradą juz tylko 35. Czadu. Znam ten zjazd z afaltu, szeroki łuk i można nie hamowac na szutrze.

Kurcze, ile taki dobrze wykonany manewr daje. Moge już odczytać napis na koszulce "Team Podgórzyn".

Trzeba znaleźć następny cel. Tymczasem pomarańczowy punkcik za mną znacznie się powiększył. Zdaje się, że to zawodnik z M5, którego wyprzedziłem na polnej drodze. Wyglądał słabo, ale widać wcale słaby nie był. Tymczasem moja gonitwa kończy się kryzysem. Nie zdążyłem zakręcić tubki żelu kiedy wpadłem w kamienie. Zielone gluty latają wszędzie. Klamka na zielono, kierownica ocieka, twarz pochlapana. Dobrze, że nie ma os. Byłbym atrakcją dnia.

Zawodnik w pomarańczowym co raz bliżej. Tylne koło ujeżdża mi na korzeniu i staję w poprzek. No tak, dałem się dopaść. Ustępuję miejsca. Przedostatni bufet. Stąd na dół, jeden długi podjazd i dalej w dół do mety. Kurczów ani śladu. Inaczej niż we Wrocławiu i Karpaczu. Czy to efekt łagodniejszego początku, a może Potasu połykanego na dwa dni przed maratonem.

Jazda mnie cieszy. Wiem, że wynik nie będzie dobry. Plecy bolą jak cholera. To nie ważne. Wraca mi wiara, że mogę poprawiać wyniki.

Każdy ma swój cel

Na górze wymieniamy uwagi z moim rywalem z M5. Świetna trasa. Życze mu powodzenia i przyspieszam po dwóch bananach. Mówi, że sam nie będzie długo marudził, bo własnie wyprzedził kolegę z kategorii i może stracić miejsce. I o to chodzi.

Zaczynają się pierwsze duble. Głównie zawodniczki mordujace się z końcówką mega. Zjeżdżam do Żyrowej. Nagle giną mi strzałki i jestem w środku wsi. Odwracam się i widze z dala z kilometr ode mnie strażaków. Dobrze, że znam te miejsca i wiem gdzie jest meta. Zawracam i znów jestem na trasie. Tracę moze minute. Ogień do mety. Nie lubię tego uczucia bycia wyprzedzanym na ostatnich metrach więc Pythony mają zadanie dowieźć mnie jak najszybciej. Tym bardziej, że pojawiają się pierwsze krople deszczu.

Szutry, asfalt, ścieżka i balony. Czas 4 h 11 min. 164 miejsce, 19 w kategorii. W generalce Giga M4 awansowałem na 15.

Na miejscu sa już Zieloni. Lukas i Neeq wdrażają się w sezon stosując metode treningu startami, Spinoza kilka minut za nimi i Pirx, na którego patrzę z podziwem i nadzieją. Z podziwem bo zdobył 5 miejsce w kategorii M4, jest już o włos od 4 miejsca, z nadzeją bo w moim najlepszym występie w zeszłym roku jechaliśmy ramię w ramię na maratonie w Krakowie. Czyli poprawa wyników jest możliwa.

 

Karpacz 2008.05.01 (MTB Marathon)

20 miejsce na 50 w kategorii. Jeszcze rok temu uważałbym, że to wynik poza moim zasięgiem. Dzisiaj mam poczucie, że niewiele dały godziny spędzone na treningach w zimie.

[more]

Po cichu liczyłem na poprawienie się  o pół godziny. Wyszło nieco ponad 10 minut. Niby jest postęp, ale poprzedni start był pierwszym górskim maratonem, teraz już mam doświadczenie i objeżdżenie z 10 startów w górach oraz przejeżdżoną solidnie zimę.

 

Na podjeździe do Górnego Karpacza Fot. vacu 

Start poszedł gładko, przestało padać.

Już na podjeździe do górnego Karpacza zobaczyłem jak odjeżdża ode mnie Dominik “Orkiestra” z którym późnym latem zeszłego roku jeździliśmy podobnie. Nie potrafiłem przycisnąć. Tętno, zamiast w okolicach 170 bpm jak to na pierwszych podjazdach stanęło na 160 i nie chciało się podnieść. Każde mocniejsze naciśnięcie kończyło się bólem.

Kilogramy nadwagi, kiepsko przetrenowany kwiecień? Nie znam wyjaśnienia.

Tymczasem Zieloni odjeżdżali co raz bardziej.

Pierwszy zjazd, chwila oddechu, Na świeżo wysypanym grysie mój przedni python ruszył w swoją stronę, a ja w swoją. Ściana wąwozu zbliżała się nieubłagalnie. Zastosowałem stary sposób i nastawiłem kierownicę. Podziałało. Nawet nie straciłem za dużo. Nauczka – pythony to świetne opony, ale nie zawsze można im ufać na 100 %.

Koniec zjazdu, znów w górę. Nadal zatkany nie mogłem przyspieszyć.

W środku podjazdu do Dwóch Mostów usłyszałem z tyłu – Cześć Kubaku. Kasia. To koniec. Kasia co prawda już jesienią zaczęła jeździć znakomicie, do tego przepracowała solidnie zimę i spodziewałem się poprawy jej jazdy, ale ja też nie leniuchowałem, więc zakładałem, że zachowamy minimalną różnicę z zeszłego roku. Nie bez powodu Kasię zaprosił do startów w ich barwach team Kellysa.

Kiedy Marcin z rowerowanie.pl przejechał obok mnie z taką prędkością jakbym zaciskał klamki hamulców to zacząłem wątpić, czy uda się poprawić zeszłoroczny wynik. Czekałem teraz na Pocia, który startował z ostatnich sektorów. Wcześniej jednak pojawił się Pit i pojechał w siną dal. Kasia, Marcin i Pit przymierzali się do giga, więc zakładałem, że nie jadą na maksa. To nie poprawiało mi samopoczucia, bo ja już byłem u kresu.. Podjazd ciągnął się bez końca, wreszcie fragment ze śniegiem. To znaczy, że jesteśmy w najwyższym punkcie.

Teraz zjazd. To jedyny element, który tego dnia mi wychodził. Szybko dojechałem do Marcina, Orkiestrę i … Pita. O! Pit zjeżdża lepiej ode mnie, czyżbym się przełamał? Na chwilę. W wąwozie w dół Pit przestał hamować i odjechał mi skutecznie. Kilka razy mignęła mi jego koszulka, ale odległość między nami systematycznie się powiększała.

Tętno spadło jeszcze bardziej. Na szczęście przestałem tracić pozycje. Orkiestra był na podjazdach przede mną, na zjazdach za mną. Kasia cały czas ze 100 metrów z przodu.

W Przesiece zastanowił mnie dziwny widok. Potężny człowiek w polarze zjeżdżał pod prąd na rowerze. Widać, że nie robił tego na co dzień. Za chwilę pojawił się Land Rover ratownictwa i było wiadomo, że był wypadek. Niestety to Lesław z Rowerowania zaliczył OTB, tak nieszczęśliwie, że złamał obojczyk. Koniec planów na sezon, na nic przepracowana ciężko zima i świetna dyspozycja, którą udowodnił 10 dni temu we Wrocławiu.

Taki sport niestety.

Karpacka trasa nie pozwalała się nudzić, rzeczki, mostki, szybkie szutry i kamieniste podjazdy. Patrzyłem na pulsometr, uwierzyłem, że uda się dojechać w 3 h 20 minut, co byłoby bardzo blisko poprawienia wyniku z zeszłego roku o prawie ½ h.

Grzegorz Golonko organizator cyklu MTB Marathon nie należy do tych co ułatwiają. Ostatnie podjazdy po kamiennej kostce i końcowy asfalt odebrał mi nadzieję na 3 h 20 min.

Z Orkiestrą wyprzedzaliśmy się już chyba z 10 raz, do mety kilometr. Zaproponowałem etap przyjaźni.

Już słychać stadion, już wjeżdżamy w bramkę, a tu z tyłu ktoś się zbliża. Nie lubię tego uczucia – być łykniętym na ostatnich metrach, więc krzyknąłem: – Dajemy, bo nas łyknie. Nie łyknął. Wjechaliśmy wspólnie na metę.

Na mecie Axi ze świetnym czasem, Spinoza i AndyLo, którzy poprawili swoje ostatnie wyniki. Za chwilę wjechał Pocio i Roza (znów na podium). Za 1,5 nadjeżdżali zawodnicy giga – Lukas, Neeq i Kasia (II miejsce w kategorii) dotarł też na piechotę Pit, którego nie złamały cztery dętki.

Cieszę się, że nie wybrałem giga. To jeszcze dla mnie z trudny etap, gdyby mnie zżarła ambicja, pewnie skończyłbym jak Marcin, który zjechał z trasy pokonany skurczami.

Jutro Góra Św. Anny. Tu będzie giga. Nie spodziewam się cudów. Nogi po Karpaczu jeszcze bolą.