Na niebieska naklejkę oznaczającą dystans MEGA kleję czerwoną – GIGA. Nie będę więc miał pięciu startów na jednym dystansie w MTB Marathon 08. I tak nie ma postępów więc zapominam o rywalizacji w klasyfikacji generalnej. Bez znaczenia czy wyląduję ostatecznie na 25 czy na 20 pozycji w kategorii na dystansie Mega, a wybierając GIGA w Krakowie przynajmniej mogę się zmierzyć ze 100 kilometrami trasy i doznać trochę frajdy.
[more]
Na trasie. Zdjęcie ze strony http://www.mtbmarathon.com
Pogoda super. Ostatni tydzień sporo jeździłem więc nie jestem całkiem na świeżaka, ale to również nie ma znaczenia. Przyjemnie za to jest wstać o 7.30 przed maratonem i dojechać te 15 km od domu na rowerze. Pogoda idealna. Pomimo deszczu w przeddzień nie spodziewam się błota na trasie, wybór opon to formalność. Pytony rządzą w takich warunkach. Ustaliło się, że do terenowej jazdy w tych oponach potrzebuję 2,6 atm z tylu i 2,4 atm z przodu. Dzięki temu jest dostatecznie twardo, żeby uodpornić się na snejki, a na tyle miękko, żeby nie wylatywać z trasy na szutrowych zakrętach jak to miało miejsce na Bike maratonie dwa miesiące temu.
Nie pierwszyzna
Na Błoniach tłumy nieprzebrane. Około 1 300 osób. To chyba najważniejsza impreza w roku w światku amatorskiego MTB. Dwa lata temu zafascynowany rozmachem, tłumem i przygodą zacząłem przygodę ze startami w MTB Marathon. Trochę szkoda mi tego uczucia „pierwszości” i jazdy w nieznane Mam jakiś pomysł jak jechać: nie odpuścić na początku, ale i nie przegiąć na podjeździe pod zoo.
Trasę, przynajmniej na dystansie mega, znam jak własną kieszeń. Taka znajomość sprawia, że jakoś czas szybciej leci na trasie. Ustawiamy się z Pociem w środku stawki. To jego pierwsze GIGA, znów będziemy więc rywalizować, tak jak to było przez cały ubiegły sezon. W Bikemaratonie Pocio jeździ na MEGA, a w tym cyklu mieliśmy okazję jechać tylko w Bardo i Karpaczu.
Pocio prezentuje imponujący progres. Różnica nas dzieląca to już tylko minuty, gdyby nie zjazdy, które go blokują, czułbym jego oddech przez cały dystans. Ścigać będziemy się też z Pitem, który w tym roku nie błyszczy formą, jak sam mówi z „przetrenowania”. Nadrabia determinacją wojownika, ale na 100 km to może nie wystarczyć.
Przez chwilę zastanawiałem się jest szansa utrzymać się za „Mariuszem” Lajkonikiem, ale raczej skupiam się na strategii Małysza: najważniejsze to oddać dwa dobre skoki.
Przerzutka, mój zawodny towarzysz
Z tą myślą ruszyłem po starcie. Błonia trzęsa okrutnie. Nienawidzę jeżdżenia po łące. Zwłaszcza start jest dramatyczny. Trudno utrzymać rytm, tętno skacze jak szalone. Asfalt nad Rudawą to wyprzedzanie, trzymanie się koła. Bardzo uważam. Prędkość ok. 40, kierownica w kierownicę. Mnóstwo początkujących. Łatwo zakończyć sezon na pierwszym zakręcie.
Podjazd pod ZOO i tak ustali stawkę. Chyba idzie dobrze, rozglądam się dookoła. Żadnych bagażników, bawełnianych podkoszulków. Przednia przerzutka LX jak zwykle ma coś do mnie, to mój zawodny towarzysz, zapycha się blotem kiedy tylko może, urywa linki, odkręca się, a teraz oczywiście odmawia zrzucenia na średnią tarczę. Manetka działa bez zarzutu, a wózek nie drgnie.
Czyżby koniec? Linka? Pół soboty spędziłem na pielęgnowaniu roweru, a tu taki Z.
Zatrzymuję się szarpiąc linkę i stukając w wózek. Skutkują dopiero działania naprawcze podjęte przy pomocy buta. Kop z czuba pomaga.
W tym czasie ginie mi z oczu Pocio, przejeżdża także Pit. W plecy z 4-5 minut. Na podjeździe najważniejsza jest kadencja. Kilka słów Januszem właśnie poznanym i szczyt.
Na górce dojeżdża Furman. Okazuje się, że udało mu się złapać gumę już na Błoniach. Wyprzedza i z oddala się z każdym obrotem korby. Zjazd i już z daleka widzę Pocia. Przed Kryspinowem dojeżdżam też do Pita. To dopiero 20 km. Nie zamierzam go jeszcze ścigać.
Jedziemy znanymi terenami wąwóz Półrzeczki, redukcja i podjazd.
Rozjazd, część stawki rusza do mety, nam pozostało jeszcze 80 km. Ostry podjazd. Pojawiają się pierwsi prowadzący rower.
Przeciętna ciągle powyżej 20, kalkuluję, że powinienem dojechać pomiedzy 5.15 a 5:30. Za chwilę zaczną się podjazdy i prędkość spadnie.
Od kilku kilometrów jadę to przed lub za Pitem. Na zjazdach jest wyraźnie szybszy, na podjazdach i płaskich widać mniejsza liczbę godzin na rowerze – No to będziesz mógł przynajmniej napisać w relacji, że się ścigaliśmy – żartuje.
Teraz odcinek trasy, którym jadę pierwszy raz. Góra, dół, góra, dół… gdzieś te ponad 2000 m przewyższeń trzeba uzbierać. Zjazd oznaczony „!!!”, służby ratownicze. Nie ma żartów, trzeba zwolnić. Stromo i sypko, ale da się jechać, nawet na pytonach.
Kto was tu k….
Od Zamku w Rudnie będzie lepiej.
Przeciętna spada. Upał rośnie. Czuję zbliżające się kurcze. To stała melodia ostatnich maratonów. Trochę na własne życzenie. Mało picia w pierwszej godzinie, nieregularne jedzenie magnezu.
– Kto Was tu kurwa puścił – oburza się turysta zmuszony do zejścia ze szlaku na zjeździe z Rudna. Forma nieodpowiednia, ale ma trochę racji. Na wąskiej stromej ścieżce, po korzeniach i kamieniach wyglądamy kosmicznie. „Uwaga! Dziękuję!” krzyczę do licznych podchodzących pod zamek. W końcu jest wakacyjna niedziela i trudno sensownie tłumaczyć dlaczego turyści piesi muszą uciekać przed gośćmi zasuwającymi w dół. Zjazd nie najtrudniejszy, ale stromy. Dobre chwile i wyprzedzam. Nie może być jednak idealnie. Po plecach leje mi się izotonie. Zapewne niedokręcony wlew do camelbacka uzupełnionego na ostatnim bufecie. Kiedy wlewa mi się do buta zatrzymuję się.
Asfaltowe ścieżki w lesie i rozpoczyna się powrót do Krakowa. Jeszcze z 30 km. Kryzysik dopada na podjeździe. Najpierw osłabienie, później kurcze. Trzeba zwolnić. Młynek pomaga na chwilę, kurcz łamie mnie jednak u szczytu podjazdu.
Puszczam nacierających z tyłu. Jeden, drugi, trzeci. Jakoś ustępuje. Na następnym wzniesieniu doganiam zawodnika na białym giancie, jakimś fulu. Zjazd wąwozem. Szybko i wąsko. Jedziemy gęsiego, pytam czy chcą szybciej, bo ja hamuję. „Jedź, jedź” słyszę, chwilę później słyszę łomot z tyłu. „Oż k…wa! Nie oglądam się nawet, czy to jest to co myślę. Na liczniku około 40. Nie chcę podzielić losu rywala. Za nami jechało kilu zawodników więc pewnie ktoś się zatrzymał. Może nawet musiał, bo wąwóz wąski.
Przed nami jeszcze tylko wąwóz w Kochanowie i do domu… no prawie. Wcześniej Lasek Wolski na dobicie. Kochanowski objechany mam we wszelkich porach roku więc i tym razem powoli, ale bez problemu i podparcia udaje się przebyć cały zjazd. Gorzej z następnym podjazdem, kurcze witają znów.
Znów podprowadzam kawałek i tracę kolejne pozycje.
Kurczę, ale kurcze
Na ostatnim bufecie nie ma powodu się zatrzymywać. W camelu chlupie, byle do lasku. Zawsze niezwykle męczy mnie ostatni płaski fragment pomiedzy autostradą a Zakamyczem. Nierówna droga, lekki podjazd i upał dają popalić. – Jeszcze 6 km – pocieszam dublowanego zawodnika mega. – Aleś mnie dobił – odpowiada i uświadamia mi, że są tacy, którzy męczą się bardziej. Od zoo w dół, zjazd do mostku trasą, którą objechaliśmy z Miskiem ze dwa razy przed Trophy.
Wycieńczenie widać na twarzach sprowadzających rowery zawodnikach mega – Górą, górą – krzyczę do jednego, który ze zmęczenia nie widzi znaków i zamierza ruszyć dalej pod mostkiem. Wielu pchających rowery na podjeździe serpentynami. Mielę młynka, bo każdorazowe zwiększenie obciążenia kończy się ostrzegawczym kurczykiem.
Wkurza mnie ta sytuacja. Na pewno mogę szybciej, tylko te kurcze!!! Wreszcie szczyt. Zjazd i podjazd Białą Drogą, single na północnym zboczu lasku to wisienka na torcie.
Ostatni zjazd do ulicy na Woli Justowskiej. Tu trzeba uważać na koleiny, ostatnie asfalty, hopa przez Piastowską i Błonia. Teraz zadanie to nie dać się wyprzedzić na ostatnich metrach. Strasznie tego nie lubię.
Oglądam się. No i znalazł się wojownik z tyłu. Niebieska koszulka wyraźnie się powiększyła w ciągu ostatnich 2 minut. O nie! Do przodu. Nie spodziewałem, że jeszcze mam tyle sił żeby przyspieszyć. Niebieski się starał, ale mata na finiszu mnie uratowała.
Czas 5:53, 26/34 m w kategorii i 166/227 w Open.
Podsumowania nie będzie, bo i nie mam co napisać. Skrewiłem ten sezon. Teraz Krynica (giga) i koniec sezonu startowego.