O godz. 9.30 w niedzielę 19.04.09 z grupą Zielonych (Rowerowanie) i Czerwonych (Bikeholicy) krakusów grzaliśmy się w słoneczku w sektorze startowym, na ryneczku w Murowanej Goślinie. Za chwilę, dystansem giga, zacznie się maratonowy cyrk, a mój trzeci sezon w amatorskim MTB.
[more]
15 godzin za kierownicą; spanie w warunkach ćwierć gwiazdkowych; 2 stopniowy ziąb o poranku. Trzeba to naprawdę lubić.
Żeby wystartować w Murowanej Goślinie pod Poznaniem rusza się z Krakowa o godz. 12 poprzedniego dnia. Podróż zaczynamy z Andy i Spinozą z Rowerowania i Mikołajem „Mikim” z drużyny BikeWorld. Cztery rowery ledwie, ledwie mieszczą się na dachu. Kiedy wkładam w rynienki 9 kilowego Gianta Mikiego po raz kolejny obiecuję sobie, że zainwestuję w lżejszy sprzęt. Moje 12 kilogramowe GT to ciężki kloc.
Po 7 godzinach, przyjemnie spędzonych w samochodzie… a jakże na rozmowach o sprzęcie, treningu i plotkowaniu o znajomych lądujemy w miasteczku startowym. Ciekawy pomysł urbanistyczny z tym rynkiem na stosunkowo nowym osiedlu w Murowanej Goślinie. Betonowe bloki nabierają bardziej ludzkiego wymiaru. Dla miejscowych te balony, scena, wypieszczone rowery i kolorowi zawodnicy to spore wydarzenie, dlatego jesteśmy bacznie obserwowani z balkonów i okien.
Mroźny poranek
Świat maratonów profesjonalizuje się. Także w tym dobrym znaczeniu. Rejestracja, odebranie gadżetów i zakup numeru z chipem trwa chwilkę. Nocleg w zaadaptowanych na agroturystykę pomieszczeniach gospodarczych w Boduszewie nie jest fajnym przeżyciem. Łóżka i pościel śmierdzą stęchlizną, nie były od dawna wietrzone. Szybko się okazuje, że zawsze może być gorzej. Ekipa z Częstochowy nie załatwiła żadnego noclegu i noc spędza w namiocie. Kiedy rano około siódmej idę do samochodu widzę ich skurczonych jak poruszają się wokół namiotu, jeden z głową owiniętą ręcznikami próbuje się rozgrzać. Na szybach samochodu gruba warstwa szronu. Chłopaki mieli nocną złą sesję surviwalową.
Po porannej przechadzce giną moje wątpliwości co do ubioru. Olewam ostre słońce. Spodnie „trzy czwarte” i bluza z długim rękawem będą w sam raz. Na start dojeżdżamy na rowerach, to przy okazji rozgrzewka. O 9.30 sektory puściutkie. Wiadomo, dystans giga.
Stopniowo, człowiek po człowieku ustawia się kolorowy szpaler. Co raz więcej znajomych twarzy. Stoimy razem z Lukim i Neeq`iem z teamu. To mocna para, zwycięzcy 24 godzinnego maratonu sprzed dwóch sezonów, ale w tym roku nie trenują, więc przed startem szydzą ze swojej formy. Jest i Spinoza i Pocio, którzy pracowali przez całą zimę oraz kandydaci do podium: Lesław z M4 i Maciu z M1.
Ścigamy się z wszystkimi na trasie, ale wiadomo, że dodatkowa rywalizacja odbywa się pomiędzy znajomymi, ten maraton wykaże kto w jakiej dyspozycji zaczyna sezon.
Pociągi pod specjalnym nadzorem
Tak rusza czołówka. Po prawej stronie w żółtym stroju "cesarz polskich maratonów MTB" Andrzej Kaiser.Z tylu widać też Zielonego Lesława. Zdięcie ze strony www.cykloza.com
Start. Założenie mam jedno. Nie przygrzać na początku, ale też nie odpuszczać koła lepszych od siebie.
Łacha piachu demoluje porządek ustalony na krótkim asfalcie. Tworzą się nowe grupy. Przeskakuję od koła do koła mocniejszych od siebie. Tętno wariackie jak na mnie 170- 180. Tempo też ostre, cały czas licznik pokazuje 35-40 km/h. Nie czuję, że przeginam. Nie ma pieczenia w udach, zatykania płuc. Po kilku kilometrach widzę plecy Neeq i Lukiego. Siadam Lukiemu na kole i pozwalam się wieźć przez kilka minut. Doganiamy jakiś pociąg, dalej rwać tempa nie ma sensu.
Postanawiam się wpasować. Luki i Neeq mają taki sam pomysł. Suniemy gęsiego, patrzę na pulsometr – tętno spada poniżej 160; wypoczywam. To niedobrze, jeszcze za wcześnie. Ciągnę do przodu proponując Lukiemu pościg za grupą z przodu… – Spokojnie, to giga – mówi. Czuję się na tyle świetnie, że choć tempo jak na moje zeszłoroczne wyczyny jest strasznie wysokie, to ciągle jadę w granicach rozsądku.
Luki wyprzedza mnie na skręcie do Lasu, tworzy się kolejny peletonik. Znów za wolno. Ruszam prawym pasem, w tym czasie z szeregu wypada też Luki, a za nim Neeq. Dojeżdżamy do następnego pociągu. Znów chwila odpoczynku: „Jechać, jechać, nie obijać się” . Krakus Jarek Nikiel, kiedyś team Mix wyprzedza po prawej, konstruując nowy, szybszy pociag.
Zielona koszulka Lukiego podąża za nim.
Neeq zostaje gdzieś z tyłu, ale czuję, że jest tuż tuż. W tym czasie nasz pociąg dogania inny pociąg, w którym jedzie kolejna zielona koszulka – Spinoza.
Koło za kołem
Pociąg prowadzony przez Jarka Nikla jedzie co raz szybciej. Dla mnie za szybko. Mam problemy z utrzymaniem się na kole. Grupa się rwie. Odpadam, a Luki, którego plecy obserwowałem od dobrych 20 minut odjeżdża. Czekam na to, aż wyprzedzi mnie Neeq, ale nie ma go za mną. Widocznie dopadł go kryzys. W mojej nowej, trochę wolniejszej grupce zostaje za to Spinoza. Odpoczywam chwilę zbierając siły i próbuję się orientować w sytuacji.
Jest 30 km. Tempo cały czas wysokie, dyspozycja dobra. Już nie szarpiemy tylko jedziemy równo. Postanawiam chwilę poczekać, a kiedy tempo spadnie ruszyć do przodu. Kolejne piachy, mikropodjazdy, ścieżki leśne, zakurzone asfalty. Nawet ładnie, tylko monotonnie. Cała koncentracja na utrzymaniu koła zawodnika z adresem internetowym na spodenkach www.fundacja.eu
Dobrze mi się jedzie wreszcie. Chyba pierwszy raz na maratonach , nie skupiam się na sobie i tym jak przeżyć do mety, tylko kombinuję walczyć o dobre miejsce. Na razie celem jest trzymanie się Spinozy. Pewnie nawet nie wie, że jadę kilka pozycji za nim. Na kostce pod górę mój grupa się rozbija. Zabieram się z czterema osobami. Spinoza źle trafił i został sam na podjeździe na kostce. Mijamy go z dość dużą różnicą prędkości. Oglądam się. „Zespawał” jak mówią w gwarze kolarskiej, a za nim dołączyło jeszcze kilka osób. Zostaliśmy w 6-7 osobowej grupce. Spinoza bardzo aktywny, nadaje tempo. Nikt nie kwapi się do zmiany. Krzyczę do niego „Dam zmianę”, a do grupy. „Panowie, pracujemy razem”. Chwilę ciągnę i zjeżdżam na bok. Zmiana, zmiana, zmiana. Cały czas powyżej 30 km/h. Pola, lasy. Czym jest taki peleton widać po tempie w jakim dochodzimy do kolejnych osób. Niektórzy się załapują i grupka liczy do 10 osób. Zmiany przestają być już tak płynne. Pracuje ze 4-5 osób, w tym Spinoza (aktywnie) i ja (mniej aktywnie).
Kolejni wyprzedzani próbują gonić. – Uch. Czekałem na was- mówi zawodnik z napisem Medicus na plecach. Wyraźnie ma kryzys, ale wskakuje do pociągu i dostosowuje tempo.
System zmian przestaje działać najpierw za sprawą jakiegoś potężnego bikera, który za nic nie daje się wyprzedzić tylko ciągnie całą grupę z dużą prędkością. Jeśli tylko widzi kogoś, kto chce wyjść na prowadzenie przyspiesza. Szerokie plecy dają świetną ochronę od wiatru, więc skwapliwie korzystam z takiego zająca. Oczywiście po 5 km traci siły i zostaje za nami.
Rwanie
Dojeżdżamy do bufetu. Nie zamierzam stawać, chcę tylko zabrać kubek. ale część grupy robi popas i blokuje mnie przy stole. Za mną ktoś wali się w butelki.
Dając się zablokować na bufecie popełniam pierwszy poważny błąd. Grupka za mną zamierza tu spędzić chwilę, czterech najmocniejszych, w tym Spinoza odjechało w pola. Rzuciłem się w pościg, pod wiatr przez pola. Choćbym miał tu paść dojdę ich. Widzę, że z minuty na minutę zielona bluza się powiększa, do Spinozy co raz bliżej. Ja jadę szybciej, ale on zaczyna zostawać za grupą. Po kilku minutach jestem obok niego. – Trzeba dołączyć do tych z przodu- rzucam do Spinozy. Kiwa głową, więc daję pierwszą zmianę. Jak się okazało właśnie miał kryzys, na dodatek jego bomber stracił powietrze i rower zanurkował mu w przód utrudniając jazdę. Ciągnę wiec sam po piachu, tętno powyżej 170. Jeśli ich zaraz nie dojdę to będzie ze mną kiepsko.
Wreszcie dochodzę. Pościg jednak kosztował mnie zbyt dużo siły i zaliczam chwilowy zgon. W piachu odpadam od grupki. Trzeba zwolnić. Kolejny fragment trasy biegnie brukowaną aleją. Tętno spada, czuję, że siły wracają. Można przycisnąć.
Zmiana za zmianą
W tym czasie dojeżdża do mnie zawodnik w białym stroju (Microsoft Systems) na czerwonym treku. Jedzie dobrze. Równa kadencja, równe tempo, dobra sylwetka. Łapię się na koło. Na początku kluczy od krawędzi d o krawędzi, czy to wyszukując dziur, czy próbując mnie zgubić. Nie wiem. Jeśli gwałtownie nie przyspieszy na pewno nie chcę mu puścić koła. To jedyny warunek żeby jeszcze liczyć się w walce.
Tętno spada, prędkość rośnie. Trzymam się białej kurtki. 30 cm za jego kółkiem. Kilometr za kilometrem. Prędkość 25-26 km/h. Z daleka widzę zieloną koszulkę. Luki, który śmiał się, że przy jego formie istotne jest tylko, na którym kilometrze dopadnie go kryzys.
Przejeżdżamy obok ze sporą różnicą prędkości. Nie łapie się na koło. Asfalt. – Dam zmianę, wyciągnąłeś mnie z niezłego doła – mówię do kolegi w białym. Chwilę ciągnę i zapraszam go do objęcia prowadzenia.
Teren dalej płaski, piachy, żwiry, kostka, asfalt i znów piachy…. Znów widzę grupę, która odjechała mi przy bufecie. Mój prowadzący jedzie mocno. Tempo nie spada, ale czuję, że mnie się kończy paliwo i nie utrzymam mu się dłużej. Tym bardziej, że wjeżdżamy w bardzo nierówny teren i muszę zwiększyć odległość żeby nie wpaść .
Jeszcze motywuję się do walki, ale to koniec. Kilometr około 70. Do końca jeszcze 2 godziny, zaczyna się walka o to by dojechać i nie zwolnić za bardzo. Tętno spada do 150. Mocniej już nie potrafię, czuję zbliżające się kurcze – cena za mocny początek. Jem żele co 50 minut, z camela pociągam co chwilę, a na każdym bufecie biorę wodę, przez 2 tygodnie przed maratonem łykałem magnes. Nic więc nie zawaliłem to po prostu braki w wyjeżdżeniu. Początek sezonu, trzeba dojechać do mety.
Skończyć i nie dać się dogonić
Trasa łączy się z mega, aż do mety będzie wyprzedzanie co raz bardziej wycieńczonych zawodników krótszego dystansu. Na szczęście jest szeroko, a jak jest wąsko to zawodnicy z mega fajnie ustępują. Słyszę, że z tyłu coś się zbliża. Justyna Frączek miała pecha. Widziałem ją dobre 20 minut temu jak na poboczu pompowała koło. Zamieniamy kilka słów i Justyna odjeżdża. Przyjemnie się patrzy jak jedzie, nie osiąga oszałamiającej prędkości, ale równe tempo na giga to pewnie jedna z odpowiedzi na pytanie „jak jechać efektywnie”.
Długo zapowiadana Dziewicza Góra okazuje się większym piaszczystym pagórkiem, wielkości górek, których dziesiątki pod Krakowem. Znów przednia przerzutka nie chce mi zrzucić na młynek. Na średniej tarczy dałoby się podjechać bez problemu, gdyby nie te kurcze. Sposobem jest bardziej miękka jazda, co na tym podjeździe wymaga kopnięcia łańcucha nogą. Kiedy ja dojdę w końcu do ładu z przednimi przerzutkami . Z poprzednim LX-em down-swingiem nie lubiliśmy się zanadto, obecny top swing XT powinien być lepszy i jest, ale nie przed Dziewiczą. Nie splamię się schodzeniem z roweru. Nie honor na tym maratonie prowadzić, sporo osób (zapewne z nizin) wybiera taki sposób pokonania wysokości. Na szczęście ustępują miejsca jadącym. Singieltrack i znów podjazd i zjazd, który miał być trudny. Jest trochę korzeni i sporo piachu, ale nie jest to godna przeszkoda. Jeśli sobie przypomnę beskidzkie zjazdy w strugach deszczu to Dziewicza Góra proponuje downhill przedszkolny.
Angażuje grupę turystów w wybranie właściwiej drogi zjazdu. „Lewo, prawo, czy środek!” pytam głośno. Każda opcja jest dobra, ale proponują środek, a późnej zjazd lewą stroną. Upss. Zajechałem komuś drogę. – Przepraszam, jeśli przeszkodziłem – krzyczę w tył. – Czerwony Zielonemu zawsze wybaczy – słyszę. O to Misiek z zaprzyjaźnionej krakowskiej grupy Bikeholicy. – Pomógłbym, ale jestem zajechany – mówi. Kończy dystans mega. Ja też już mam tylko siłę na dotarcie do mety. Misiek odjeżdża do przodu. Do końca dystansu będę widział jego sylwetkę, ale odległości nie uda mi się zmniejszyć.
Cały czas czekam, aż z tyłu usłyszę głos Pocia, albo Spinozy, którzy zmniejszą stratę korzystając z mojego zgonu. Parę razy oglądam się w tył, ale nie widzę zielonej koszulki. Wyprzedza mnie zawodnik giga, który bacznie ogląda jakiego koloru mam naklejkę na numerze startowym. Kiedy widzi czerwony, mocno przyspiesza. Jeszcze jadę za nim chwilę i udaje nam się wyprzedzić jakiś dwóch gigowców, ale znów tracę jego koło. Izotonik w camelu się kończy, na szczęście na ostatnim bufecie porwałem butelkę powerade . Ostatnia łacha piasku, dwóch miejscowych radzi , aby objechać ją lasem. To był dobry wybór.
Zabudowania Murowanej Gośliny i meta. Boli mnie wszystko, a najbardziej tyłek poobijany na trasie. Kiedy jedzie się w peletonie nie ma możliwości obserwowania drogi i trzeba brać wszystkie nierówności na cztery litery.
Na początku myślałem, że to kurcz mięśni pośladkowych, ale później okazało się, że to zwykłe stłuczenia.
Czas 4 h 39 min 13 sekund. 22 miejsce w kategorii, 103 w open. Najlepszy wynik wśród moich występów na giga. Nie jest jeszcze satysfakcjonujący, ale bardziej od cyferek cieszy mnie, że udało się jechać mocno przez znaczną część dystansu, że była walka, a nie zdychanie. To znaczy, że program treningowy (w znakomitej części autorstwa Lesława), który od marca realizuję zaczyna działać. Czas na Karpacz i prawdziwy maraton MTB.