Karpacz (2009.05.01)

W sześciogwiazdkowej skali temu maratonowi dałbym pięć. Maraton marzeń. Trudne zjazdy, piękna pogoda, pięć i pół godziny na trasie, sportowa walka ze Spinozą.

[more]

W Karpaczu startowałem po raz trzeci. Pierwszy raz na dystansie giga. Im bliżej startu tym więcej obaw. Pierwsza dotyczyła zjazdów. W tym roku tylko dwukrotnie pojeździłem w terenie i to niezbyt wymagającym, w Lasku Wolskim.  Nie licząc płaskiej jak stół Murowanej Gośliny czekało mnie przetarcie w boju. Efektem tego strachu była niepewność co do wyboru opon. To tradycyjny przedmaratonowy temat. Czy lepiej obstawić bezpieczeństwo na zjazdach i wybrać klockowe, dość szerokie opony (np. 2.1, ale takich nie mam), albo postawić na pewność w błocie (bulldog 1,85), a może zainwestować w mniejsze opory toczenia i wziąć coś z drobnym bieżnikiem.  Oliwy do ognia dolał twórca trasy Bartek F1, który zapowiadał niespotykany dotąd stopień trudności na maratonie w Karpaczu. Fakt, trasa była zupełnie zmieniona, podobno nieporównywalna z ubiegłorocznym szutrowiskiem.

Ostatecznie zaufałem swojemu doświadczeniu (w Polsce trwa susza, w dniu startu miało być sucho, a to Sudety, które nawet po deszczach nie zamieniają dróg w błotniste rzeki, jak w Beskidach) oraz głosom na naszym forum. A kiedy Roman XC powiedział żebym nie pękał tylko wybrał pythony, to wybrałem pythony.

Karpacz jak zwykle piękny. Foto Luki. Start i meta maratonu oraz zaśnieżone pasmo pod Śnieżką

 

Szacowanie rywali

W przeddzień i w dniu startu maratonowa rutyna.  Karpacz rano słoneczny i ciepły jak nigdy dotąd w dniu startu górskiego ścigania. W poprzednim maratonie zabrakło mi niespełna 5 punktów do sektora, ale to zupełnie nie ma znaczenia poza tym, że mógłbym się chwalić J. Czekające 80 km i 2400 m przewyższeń sprawiają, że nie ma różnicy, czy z bramek startowych wyjadę minutę wcześniej.

 Na giga z naszej ekipy jak zwykle ruszają faworyci Lesław i Maciu oraz Spinoza, Neeq, Pocio i ja.  Najłatwiej porównać się z kolegami. Ciekaw jestem czy dogonię na trasie Spinozę, czy przegnał kryzys z Murowanej Gośliny, no i bardzo mnie ciekawi postawa Pocia, z którym rywalizowaliśmy w ubiegłym roku. On mocniejszy trochę na podjazdach, ja na zjazdach i na płaskim.

Neeq dopiero co zaczął treningi więc nie zakładam, że uda mu się utrzymać dobre tempo przez 6 godzin, a tyle spodziewałem się spędzić na trasie.

Start opóźniony. Wcześniej show przy scenie z Maximem, człowiekiem, który wybrał giga w Karpaczu jako swój maratonowy debiut. Bez histerii, da się przejechać jeśli człowiek sprawny, ale to nie była rozsądna decyzja.

Podjazd do Górnego Karpacza. W głowę mam wbite trzy zasady, których zamierzam się trzymać: jak najdłużej trzymać tętno na progu mleczanowym;  kadencja wysoka, najlepiej ok. 80 i żadnego szarpania tempa, pościgów, ucieczek itd.

Pierwszy podjazd znakomicie rozstawia stawkę. 4,5 km stromego asfaltu wystarcza, aby na dystansie giga każdy znalazł swoje miejsce w szeregu.  Ruszamy. Fragma, logo muzyczne startu MTB Marathon sprawia, że adrenalina skacze.  Drobna satysfakcja, że to mój post na forum sprawił, że ten kawałek znów zwiastuje ściganie. Trzeba dbać o tradycję.

Za krótki podjazd

Jedzie się dobrze. Nie mam takiej siły jak w Goślinie, ale jest ok. Tętno 160 i ciągniemy. Zaczynam żałować, że podjazd za chwilę się kończy, bo doganiam co raz więcej zawodników. Mijam Pasieczkina z Bikeholików, chwile rozmawiamy i odjeżdżam. Kiedy dochodzę Jarka Nikla z dawnych Miksów zastanawiam się czy nie jadę za mocno, bo Jarek to wyższa liga. Na mecie Jarek wyjaśni, że czymś się zatruł i zastanawiał się właśnie, czy nie zjechać z trasy. Później go odblokowało i wykręcił dobry czas.

Pobocza pierwszego zjazdu jak zwykle okupują zawodnicy, którzy nie dopompowali swoich kół i złapali snejki.

Dla mnie to moment szoku zjazdowego. Przypominam sobie, jak szybkie mogą być zjazdy i ile może być na nich korzeni  i kamieni. Zwalniam i próbuję sobie odtworzyć o co chodzi w tym zjeżdżaniu. Niemal na głos mówię sobie: „wytycz drogę miedzy przeszkodami, nie patrz na to czego się boisz, bo tam wjedziesz! Kierownica luźniej głupcze! Puść hamulec przed przeszkodą! Pochyl się w skręcie! Idzie co raz lepiej. Tracę kilka pozycji, ale też doganiam innych zawodników. Im trudniej, tym więcej wyprzedzam.

Kolejne zjazdy co raz bardziej techniczne. Kamienne stopnie co raz wyższe, więcej korzeni, jest stromo, ale da się to jechać. Przypominam sobie wszystkie zasady. Na suchym Pythony robią swoje pomagając w amortyzacji. Ciśnienie 2,6 i 2,8 jest optymalne dla mnie.

Po godzinie żel i już myślę, że może być nieźle. Tętno wysokie, na podjazdach trzymam równy rytm.  Podjazd do … zawodnik schodzi z roweru, nie ma jak  jechać . Dajemy z buta.

Podoba mi się co raz bardziej.  Bufety odpuszczam bo w camelu pełno, biorę tylko wodę, aby rozrzedzić te cukry z żeli i izotoników

Zaczynam się zastanawiać jak daleko odjechał ode mnie Spinoza i czy Pocio nawiąże walkę. Kolejne techniczne zjazdy przekonują mnie, że nie będzie pasowała mu ta trasa.

Spinoza o krok

Patrzę na pulsometr. 2:00:00. Sekundę potem zauważam przed sobą Spinozę. Zielonej koszulki rowerowania nie można z niczym pomylić. Nie kręci za szybko, a ja mam właśnie dobry moment. Od wielu kilometrów jedziemy koło w koło z zawodnikiem z EST, ale to nie ten, z którym pracowaliśmy razem w Murowanej.

Spinoza jest co raz bliżej. Pytam jak amortyzator. Jego Bomber puszcza powietrze i stał się przyczyną problemów na poprzednim maratonie. Spinoza nie odpowiada. Pytam jeszcze raz. Krótkie „Ok.” Rozumiem, nie pogadamy. Wyprzedzam, ale tym razem czuję, że łapie się na koło. Utrzymuję swoje tempo, to dopiero 30 km. Szutrowy zjazd, wynosi mnie na zewnętrzną i Spinoza ucieka w dół. Jeszcze przez kilometr trzymam się jego koszulki, ale kiedy zaczynają się kamienisto korzenne sekcje popełniam błąd i przeskakuję przez kierownicę siadając na ziemi. To wystarcza. Gubię Spinozę z oczu. Nie będę go ścigał na zjazdach. Jeździ szybciej i taka gonitwa może się źle skończyć dla mnie.

Jadę swoje czekając na podjazdy. Spodziewam się jakiejś dużej ścianki na 50 km. Tu będzie podjazd pod Zamek Chojnik. O mały włos nie zakończyłbym tam jazdy chwilę wcześniej. Gruby kołek wpada mi w łańcuch. Na szczęście nie przekręciłem korby dalej.

 Prawa kręci, lewa odpoczywa

No tak ! Już są! Nieodłączni przyjaciele maratonowi. Kurcze. Jem magnez, piję, ale mnie dopadają. Trzeba chyba zrobić swoje kilometry w tym roku, aby się ich pozbyć. Trzeba zwolnić… Kurcz w lewej nodze, pozwalam pracować prawej. Wkurza mnie ta sytuacja  bo mam jeszcze sporo mocy, a tu się nie da kręcić. Zamek Chojnik pojawia się prawie pionowo nad nami. Tam mamy wjechać?! Ścieżka pnie się również prostopadle do zbocza. Dałoby się to wjechać, gdyby nie te cholerne kurcze. Prędkość spada, więc wykorzystuję to, aby zeskoczyć z roweru i dać odpocząć nogom. Na szczęście jest na tyle stromo, że prędkość idących i jadących jest zbliżona. Z daleka znów widzę Spinozę. Też prowadzi. Obliczam sobie stratę do niego. Sposób mam prosty – patrzę na zegarek, kiedy mija strzałkę kierunkową. Jest 2 minuty przede mną. Nie tak źle.

Podjazd się wypłaszcza, jeszcze tylko techniczny fragment podjazdu i asfalty. Zjeżdżamy. Kolejne bufety. Tym razem dopełniam dwa powerady i jem banana.

Znów świetne singieltraki . Zjazd i trawersowa ścieżka, na skarpie nad potokiem. Wygląda groźnie. Nachylona w stronę kilkunastometrowej skarpy, najeżona korzeniami, momentami mokra.  Ogromny płaski jak talerz kamień pokryty warstewką wody i błota. Jeśli tam się pośliznę runę w dół. Gdybym tu wjechał moje pythony ześlizgnęłyby się łatwo w dół , a ja z nimi. Zsiadam. Okazuje się, że słusznie, jest tak ślisko, że robię centralne klap! Tyłek w wodzie i błocie.

Nie mam wątpliwości, że czołówka tu przeleciała nie zastanawiając się nad takimi drobiazgami.

Od dłuższego czasu jedziemy koło w koło z zawodnikiem w stroju Specializeda. To bezpośredni konkurent, bo też M4. \Albo on na moim kole, albo ja na jego. Zjeżdżamy podobnie, uciekłbym mu na podjeździe, ale te chrzanione kurcze.

Przekalulowuje swoje cele na ten maraton. Cel maksimum to dopaść Spinozę, cel minimum objechać Speca.  Jest 60 kilometr. Wszystko stawiam na jedną kartę. Górę Chomątową. Z profilu wynika, że będzie to bardzo stromy podjazd, mam nadzieję, że szutrowy. Na takich górkach, gdzie trzeba jednostajnie i długo kręcić pod górę zyskuję najwięcej.

Atak pod szczytem

Tętno spada do 144. Trzymam się Speca i zbieram siły na 67 kilometr. Znak zapowiadający bufet. Omijam go. Ostatni żel, carbonsnack. Jest – ostry, szutrowy podjazd, który zdaje się nie mieć końca, a więc kilka kilometrów szansy.

Nie poznaję się. W zeszłym roku chciałem zabić organizatora za takie gwoździe przed metą, teraz to szansa do ataku. Atak, to może za dużo powiedziane, bo to przyspieszenie z 6 km/h do 7 km/h, ale daje efekty. Jest! Spinoza! Prowadzi! Ha! Dobra nasza, bo ja nie muszę prowadzić. Prędkość spada do 5., ale się jedzie. Lekkie wywłaszczenie. Spinoza ogląda się, ale mnie nie widzi… No cóż przypadkowo, jadę za kolarzem w koszulce Molteni. Do Spinozy tylko 50 metrów, kręci wolno, wyraźnie zmęczony. Wyprzedzić to nie wszystko, trzeba zdobyć taką przewagę żeby nie wykorzystał swojej szybkości na zjeździe.

Mój rywal Spec nie wytrzymuje tempa, Spinoza oglądnął się. Zauważył mnie za sobą. Z sekundy na sekundę, jakby ktoś dał mu fiolkę z mocą. Stanął na pedały, rozkręcił się i odjechał jakbym jechał wozem z sianem! Zielona koszulka malała z każdym ruchem jego pedałów. Pięć godzin walki, trzy godziny pościgu na nic. Niestety nie mogę szybciej ani trochę.

Im bliżej szczytu tym Spinoza mniejszy, a  na zjeździe nie mam szans. Pogoń dała mi kolejne pozycje, na poboczu siedzą lub prowadzą rowery kolejni zawodnicy z dystansu Mega, ktoś wymiotuje.  Dogania mnie też zawodnik w koszulce Bikeboardu. To … Mossoczy. Okazuje się, że gonił mnie od dłuższego czasu. Więc jestem też czyimś celem.

Szczyt Chomątowej przychodzi w odpowiednim momencie. Czas do mety. Jeszcze tylko szybkie szutry, kamieniste zjazdy (uważaj, żeby tu nie skończyć) i tabliczka z napisem: do mety 5 km. Spodziewałem się 7. Wiem, że tylko awaria, albo głupi błąd może mi zaszkodzić.

Na ulicach Krapacza próbuję jeszcze gonić zawodnika w żółtym stroju, ale znów po mocniejszym depnięciu kurcze dają znać o sobie. Pamiętam jaki skonany przyjeżdżałem rok i dwa lata temu. Teraz jestem potwornie zmęczony i obolały, ale nie wycieńczony. Ból głowy, pleców i kolan to normalne.

 Stadion, balony, muzyka i jeszcze tylko ścianka przed metą, krawężnik i mata. Gratuluję Spinozie, który przyjechał 3,5 minuty przede mną. Mój czas to 5 h 30 min. 14 miejsce w kategorii na 28 startujących, open 134.

Zieloni jak zwykle wykręcili niesamowite wyniki. Lesław był 2. w kategorii, a 16 open i dołożył mi 1 h 14 min. Maciu trafił na mocnych rywali i jego czas 4:45 dał mu 4 miejsce w kategorii. Do mety dojechał też Neeq z czasem 7:02 godzin, a na końcu poobijany i zmęczony Pocio. Tak jak myślałem trasa mu zdecydowanie nie podeszła. Z naszych, na podium znalazła się też Roza z dystansu Mega.

Fajnie, że był to kolejny maraton walki, nie zdychania. Muszę pracować nad wytrzymałością i kręcić dłuższe trasy, aby zapanować nad kurczami.

Następny sprawdzian to Międzygórze.

2009.05.03 – rower

10 km, 35 minut. HR avg. 160, hr max 175.

W ramach regeneracji po Karpaczu pyknąłem sobie wyścig XC pod zamkiem w Rabsztynie (Family Cup). Myślałem, że w odróżnieniu od XC w Krakowie będzie słabiej obsadzony i pojawi się szansa na walkę o podium.  Stawiło się kilku zawodników dużo mocniejszych ode mnie. Na walkę z Jarkiem Niklem nie miałem szans, to wiedziałem od początku. Innych szacowałem po wyglądzie i rowerach. Wyszło mi 4 miejsce 🙂 i taki był cel.

Trasa w Rabsztynie ciekawa, choć nietrudna. Typowe XC z krótkimi podjazdam i zjazdami. Jakimś problemem mogły być łachy piasku i jeden zjazd po luźnych kamieniach, ale w praniu łachy okazały się do przejechania na prędkości, a luźne kamienie po maratonie w Karpaczu dawały się ujarzmić. 

Wyścig dla mnie rozstrzygnął się na drugiej pętli.  Pięciu zawodników poszło mocno do przodu od pierwszego zakrętu. Po kilku minutach jeden z nich, na piątej pozycji, zaczął słabnąć. Padł moim łupem wcześniej niż myślałem, bo już na poczatku drugiej petli.  Pozostałe trzy pętle to była samotna jazda i od czasu do czasu dublowanie bardziej niedzielnych zawodników oraz zawodniczek puszczonych na trasę po nas.

Jeszcze tylko zamieszanie z bidonami. Zapomniałem koszyka, więc wskadziłem bidon do tylnej kieszonki. Na 3 pętli rzuciłem butelkę do kibicującego Krzyśka Sikory z Mixów  z prośbą o podanie na ostatniej pętli. Koniec. 5 miejsce, na 10 lub 11 zawodników.

Zadowolony jestem ze stylu, mniej z wyniku. Przejechałem mocno cały dystans, bez zdychania i pomaratonowych problemów.