Międzygórze (2009.05.16 – MTB Marathon)

Wszystkie korzenie były grzecznie poukładane jeden pod drugim, tak jak trzeba – w poprzek zjazdu. A ten jeden, żółtawy, mokry drań puścił się wzdłuż. Nie mogłem oderwać od niego wzroku, mój przedni python przytulił się ześlizgnął gładko. Teraz mogłem tylko patrzeć gdzie polecę. Skarpa, krzaki, pniak i lot przez kierownicę.
Gdy wychylałem głowę z zarośli motocyklista-pilot i fotograf ruszali w moją stronę. Wyraźnie wyglądałem na takiego, który o własnych siłach nie wyjdzie z tej dziury. Wycelowałem w fotografa palec – Masz to?! Odpowiedział mi śmiech.
Tak kończyła się moja pierwsza pętla w maratonie w Międzygórzu.

[more]

Kiedy w nocy dojeżdżaliśmy do tego miasteczka razem ze Spinozą, Andym i Mjnem wydawało się, że lądujemy w jakiejś kompletnej dziurze i tylko piękne góry mogą usprawiedliwiać umieszczenie startu maratonu w tym miejscu.

Uroki Międzygórza

Po przebudzeniu dwa zaskoczenia
1.Jednak pada, a ten sezon miał być w odróżnieniu od 2008. sezonem ładnej pogody (tak sobie wmawiam).
2. Międzygórze jest bajkowe, a jego centrum architekturą drewnianych domów i porządkiem bardziej przypomina wioskę w Karyntii, niże zaniedbane zwykle dolnośląskie wsie.

Deszczem nie ma się co przejmować, bo to Sudety. Dopiero kilkudniowe opady mogłyby dopiero narobić zamieszania. Pewną zagadką jest temperatura, niby ciepło, jednak wjeżdżamy powyżej 1000 metrów. Zostaję w bluzie i krótkich spodniach. Na ulicach Międzygórza przedstartowe zamieszanie. Dojeżdżają kolejne ekipy, także Zielonych przybywa. Widzę Zbyszka Mossoczego z Sikorski Bikeboard, który wygrał ze mną w Karpaczu o kilka minut, a później zdecydowanie objechał mnie na XC w Rabsztynie. Jest dawno nie widziany Mariusz Lajkonik, z którym ścigaliśmy się rok temu na MTB Trophy i innych maratonach. W tym roku mało trenuje, więc ten start jest przetarciem przed sezonem.
Krótka jazda rozgrzewkowa z wysoką kadencją i stoimy na starcie. Dojeżdża też Furman, który jak zwykle ma przygody. Tym razem jego R7 puszcza powietrze. Jest i Luki, Neeq, Pocio oraz Spinoza, a także debiutujący na giga w górach Mjn. Z przodu, w sektorach, wycinaki Lesław i Maciu. Jest się z kim ścigać. – Objechać Kubaka – to cel na dzisiaj żartuje Luki.
Dla mnie cel to pierwsza 100. w open i pierwsza 10 w kategorii. To by było coś. No i nie dać się Lukasowi :).
Zanim ruszymy setki głupich myśli się kołaczą np. czy nie jestem przetrenowany. Czy po morderczym jak na mnie, poprzednim tygodniu odpocząłem, czy nie jestem za ciepło ubrany itd. itp.

Zagadany maraton

Na szczęście bezsensowne rozważania kończy Fragma i start. Od razu 2,5 km podjazdu. Większość Zielonych rusza do przodu. Postanawiam nie gonić, tylko jechać swoim tempem. Normalne tasowanie, agrafka i zaczyna się zjazd.

Mjn prowadzi, za nim Spinoza, za ich plecami czaję się we mgle

Spinoza i Mjn przede mną, wyprzedza mnie Luki, krzyczący, że na zjazdach cięższy ma lepiej. Tak naprawdę to Luki zawsze zjeżdża szybko, pewną zagadką jest jak będzie podjeżdżał, choć trudno przypuszczać, że udało mu się w ciągu miesiąca zbudować wytrzymałość.
Szybkie szutry w dół. Na liczniku 61 km/h. Szybciej się boję. Zimy wiatr wychładza nogi. – Oj będą kurcze – zapowiada zawodnik obok. Opowiada o swoich doświadczeniach z Międzygórza sprzed 5 lat. Ja jeszcze nie myślałem o startach w maratonach, poza tym ważyłem prawie 90 kg.
Mówi o średniej prędkości, o zjazdach… Mówi, mówi. Nawet to miłe, ale ja nie mam siły gadać na podjeździe. Koncentruję się na pulsie, kadencji.  W ogóle to gadanie to jakaś plaga tego maratonu. Co chwilę, ktoś chciał pogadać, a to o pogodzie, a to o przewyższeniach.
Ja mam już prawie czarne kółka przed oczami, staram się nie zgubić rytmu i oddechu, a tu obok jedzie taki moim tempem pod górę i nawija jak najęty. Matko! Jak on by szybko jechał, gdyby zamilkł. Na wszelki wypadek czynię tu zastrzeżenie, że to bardzo fajny zwyczaj zagadać, ale ja mogę odpowiedzieć tylko jedno zdanie, na drugie zwyczajnie nie mam sił.  Do pogadania na mecie!

Ja cały, rower prawie


Tam gdzie mieszkają zdradliwe korzenie. Tak to należało przejechać, za drugim razem się udało. Zdjęcie ze strony www.sportograf.de. Zawodnik to Erni. 

Podjazd, zjazd. Zaczyna się powrót na miejsce startu. Pierwszy singieltrack. Tabliczka z trzema wykrzyknikami. Na MTB Marathon ten znak coś znaczy, tu nie straszą na wyrost. Jest. Mała, może 2 metrowa skarpa z korzeniami. No to zaliczam glebę z udziałem motocyklisty i fotografa (ale się sprytnie zaczaił). Plotka niesie, że ten korzeń zebrał więcej ofiar. Na pewno ucierpiała tu noga Spinozy, który zaliczył tu lądowanie.

Zbieram się z minutę. Z lektury mapy pamiętam, że tę pętlę przejedziemy jeszcze raz. – Będę tu wracał, postaram się powtórzyć. Nie przegap  – krzyczę to fotografa.
Wychodzę bez szwanku, boli tylko kciuk. Rower też ok. Prawie. Tylna przerzutka obsługuje z 5 biegów z 9. Na szczęście największe zębatki działają, tylko coś popiskuje. Albo skrzywiony hak, albo wózek od przerzutki. Może uda się dojechać.
Początek drugiej pętli. Omijam pierwszy bufet, muszę się jednak zatrzymać i sprawdzić o co chodzi tej przerzutce. Kolejna minuta w plecy. Doganiają mnie inni zawodnicy. Nie jest mi za wesoło. Stoję koło roweru, zaczyna padać, zieloni odjechali (za mną pozostał Neeq i Pocio), mam tylko 25 km przejechane, lekko uszkodzony rower i nie jedzie mi się najlepiej. Tętno na wysokim poziomie, ale nogi kręcą bez polotu. Dobrze, że tu szutry.
Trzeba się jednak zbierać. Solennie obiecuję sobie odpocząć i nie jechać do Zdzieszowic w następny weekend, a póki co trzeba kręcić.

Śnieżnik prawdę Ci powie

Kiełkuje mi w głowie pewna myśl. Jeśli ma być coś z tego maratonu to wszystko będzie wiadomo na podjeździe pod Śnieżnik. 6 kilometrów w górę zweryfikuje czy powalczę z kolegami.
Kręcimy wg. schematu puls jak najwyższy, ale stabilny, kadencja duża a obciążenie jak największe przy zachowaniu dwóch pierwszych warunków. Ostatnio na GaduGadu mówiłem Axiemu, że lubię długie podjazdy. Nie dlatego, że jeżdżę na nich szybciej niż inni, tylko później wymiękam.
To strategia na ten maraton. Bolą plecy – innych też bolą, boli tyłek – wstań, czujesz zbliżające się kurcze  – weź magnes life. To działa!
Najpierw widzę plecy Lukiego. Oj. Widać, że jedzie już tylko siłą woli. Pytam, czy Mjn i Spinoza dawno mu odjechali. „Niedaleko, na początku podjazdu”. To jest wiadomość którą chciałem usłyszeć.
Przed szczytem doganiam Spinozę i kolejnych gigowców. Sam jestem wyprzedzany też przez czołówkę Mega. Jest Paweł Urbańczyk, ściganci z BikeWorldu i Subaru. Dogania mnie też Roman Pietruszka – Już pół godziny Cię ścigam. Wiem, że żartuje, ale od razu weselej.
Zaskakujące wrażenie, że czołówka Mega wcale nie jedzie szybko. Wydaje się, że to nic – przyspieszyć z 8 km/h do ich 10-12 km/h i można im dotrzymać koła. Jakbym chciał dotrzymać koła na tym podjeździe np. Romanowi to po 200 metrach pewnie musiałbym wskazać Świerk, pod którym mam być pochowany.
Śnieżnik. Łachy śniegu, mgła. Zimny wiatr. Czuć, że wjechaliśmy na 1200 metrów. Robi się ślisko i bardziej technicznie. Uważam żeby się nie wyłożyć. Pythonom nie ufam. Spodziewam się, że Spinoza mnie zaraz dogoni. Odzyskuję wigor tylko na fragmentach pod górę.

Postój na porządki

Zjazd. Tu sobie trochę wyłem. Mój Manitou Black, ani moje plecy nie są stworzone do jazdy 40 km/h po bruku tak nierównym, jakby biły go wyjątkowo złośliwe Sudeckie Krasnale. Po środku ślisko, po bokach nierówno i jeszcze ta trawa. Myślę co się stanie z moim przednim kołem, kiedy gwałtownie zahamuję. Z tyłu słyszę– A… a…. a …. a… – to wytrząsany niemiłosiernie Spinoza coś do mnie krzyczy. Pewnie coś w rodzaju – Jak tu nierówno….

Zjazd się na szczęście kończy. Przednie koło jakby tego nie zauważa. No tak rozpiął się zacisk! Już nawet nie chce mi się myśleć co by było gdyby…
Kolejne podjazdy, gdzieś znów udaje mi się dojść Spinozę. Noga nosi ślad spotkania z moim korzeniem.

Mijam bufet biorąc w drodze dwa kubki powerade i banany, które jak zwykle znakomicie mi wchodzą na trasie, łagodząc trochę posmak żeli, gutaru i magnes life.
Nagle wpada mi do głowy myśl, że tylną kieszonkę mam pełną pustych tubek po żelach i że trzeba je wyrzucić w strefie bufetu. Zatrzymuję się i wyrzucam opakowania. Po kilkunastu sekundach przychodzi refleksja: – Co Ty robisz– krzyczę na siebie dodając parę wyzwisk pod własnym adresem – Minuty uciekają, a Ty sobie porządki w kieszonkach robisz. Widać umysł nie pracuje na normalnych obrotach przy tym zmęczeniu. Dowód tego mam na mecie, kiedy szukam okularów. Zdjąłem je bo parowały i …prawdopodobnie również wyrzuciłem na tym bufecie. Dlatego, że były z plastiku? Nie wiem.
Jedziemy dalej. Na szczęście Spinoza nie skorzystał z mojego chwilowego odmiennego stanu świadomości.

Mocniejsza koncówka

Zjazdy, podjazdy, asfalt.Z przodu majaczy się zielona koszulka. To musi być Mjn. Lesław pewnie już pod prysznicem, Maciu właśnie kończy posiłek regeneracyjny, a Furman finiszuje… lub szuka np. zgubionego łańcucha, albo ma inną niezwykłą przygodę.

Koniec asfaltowego zjazdu. Widze Mjn-a skulonego na poboczu. Jakby mu zaszkodziły żele albo inne specyfiki. Odpowiada, że wszystko jest ok. Nie wygląda na to, ale kiedy dojeżdża do mnie na podjeździe i rześko pyta – Jak się jedzie – to się przekonuję że tak musi być, a zatrzymały go na poboczu inne ważne sprawy.

Znów widzę pare turystów, którym powiedziałem "dzień dobry" przed godziną na jakimś innym podjeździe. Pani w czerwonej kurtce, pan w charakterystycznym kapeluszu z szerokim rondem. – Mijamy się – zauważam. – No tak mijamy sie, a wy ciągle podjeżdżacie – odpowiada Pan. 

Proszę jak zręcznie, jednym zdaniem, opisał maraton w Międzygórzu.

Zjazd wąwozem. Nawet nietrudny. Wypinam nogę dla asekuracji. Przeprawiamy się przez strumień. Poszło szybko i sucha nogą. Były tam dwa wystające kamienie.
W każdym razie jedziemy razem. Nie staram się wyprzedzać, tylko czekam na kolejne podjazdy i liczę na swoje równe tempo. Działa. O! Znajomy żółty kask Zbyszka Mossoczego z Sikorski Bikeboard. – Jednak mnie dopadłeś – stwierdza. Mówi, że w ubiegłym tygodniu chorował, więc jedzie lżej. No cóż w takim razie poczekamy na Szczawnicę, aby rozstrzygnąć porachunki z Karpacza :).
Zjazd i znów podjazd. Pomału zbliżamy się do Jaskini Niedźwiedziej. Podjazd asfaltowy, znów spotykam znajomego to znany z forum rowerowanie.pl Grzesiu (również M4). Mówił, że mi uciekał, ale go dopadłem, co mu też wcześniej przepowiedział na trasie Spinoza.
Chwilę jedziemy razem. – Jedź mówi, ja muszę zwolnić.
Przebieżka w górę wokół zwalonego drzewa, 50 metrowy kawałek po śliskich kamieniach podprowadzam. Znów podjazd i agrafka. Widzę, że Grzesiu przezwyciężył chwilowy kryzys i trzyma dystans. Pomógł mu żel. Na zegarze minęło 4 h 30 minut. Spodziewam się jeszcze 45 minut jazdy. Grzesiu mówi, że nie będzie 82 km, tylko 79.
Wypłaszczenie. Jedziemy pod 30 km/h, chwilę prowadzę, ale słabnę. Grzesiu wysuwa się na przód. Próbuję trzymać koło, tracę jednak rytm na nierównościach i dystans do rywala.
Maleje mi w oczach. Nie mam szans.
Teraz więc już tylko do mety. Zaczyna się zjazd. Dokręcam ile się daje. Ponownie sekcja gdzie „Wszystkie korzenie były grzecznie poukładane jeden pod drugim, w poprzek zjazdu. A ten jeden, żółtawy, mokry drań puścił się wzdłuż…”. Trochę podeschło, poza tym mam ambicję dopaść Grzesia (nie udało się straciłem 3 minuty), a jeśli się nie da to przynajmniej nie dać się złapać Zielonym. Po wariacku zjeżdżam przez korzenie, zgodnie z radą Briana Lopeza patrząc za przeszkodę. Tak się zapatrzyłem poza tę przeszkodę, że ostre hamowanie znosi mnie na drzewo. Świeży ślad na wysokości korby dowodzi, że ktoś przed chwilą właśnie tu się zatrzymał. Mnie się udało ominąć. Odtąd już tylko płaskie. Wyprzedzam kilku maruderów z mega, jeden się jeszcze ściga, ale krzyczę, że jestem gigant i dostaję miejsce.
Meta. Czas 5 h 10 min, 100 miejsce (cel zrealizowany), 15 miejsce w kategorii (cel niezrealizowany).
Tu można przeczytać ciekawe relacje Zielonych. Tekst Axiego  oraz wątek na forum., gdzie o maratonie pisze m.in. punktujący na giga Lesław, który wygrał kategorię i Maciu, który wywalczył 2. miejsce oraz Furmana, który zdaje się wraca do życiowej dyspozycji. Ze Spinozą porachujemy się w Szczawnicy. Na razie jest 2:1 dla mnie, ale wcale się nie czuję pewnie w tej rozgrywce. Szczawnica jest trudniejsza technicznie, a to daje przewagę Spinozie. Ja z kolei mam w planie mocne dwa tygodnie.

Następny maraton w Zdzieszowicach. Ten start traktuję treningowo i jadę na krótszy dystans, który Justyna Frączek nazywa półmaratonem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *