Nie bardzo wiedziałem po co kończę ten maraton. Mijała 7 godzina jazdy byłem na końcu stawki i każdej chwili spodziewałem się usłyszeć silnik quada ekipy sprawdzającej trasę. Nie wiem co mnie zmusza do zaliczenia ostatniego punktu kontrolnego. Może nie chciałem mieć DNF w rezultatach, a może chodziło o ten widok po lewej. Granatowe chmury skrywające ośnieżone szczyty Tatr, albo ten landszaft po prawej. Zielone Gorce, hale pod Durbaszką, białe plamki owiec oraz Trzy Korony zamykające horyzont na wprost.
[more]
Wieczór przed Szczawnicą spędziłem przy rowerze. Zmiana łańcucha, zakładanie buldogów, smarowanie, czyszczenie, kontrola klocków. W tym czasie deszcz i śnieg pracowały nad trasą.
Jechaliśmy z Krakowa bez noclegu. Wylądowaliśmy za późno, o 9.15. Przebieranko biegiem, biegiem na start, przez błotną kałużę. Żółtawe błoto na starcie to zwiastun podłoża na trasie.. Od MTB Trophy nauczyłem się już wyłączać myślenie na widok błota. Nie martwię się tym, że jest mokro, zimno i ślisko. Po prostu tego nie zauważam. Działa.
Pit ratuje mnie sznurówką wyciągniętą z saszetki. Ciekawe co jeszcze tam wozi. Dzięki temu mogę zamocować numerek. Start.
Zielonych tłumy. Pierwszy raz w tym roku Misq, Pit i Elawinia. Po doświadczeniach ze Zdzieszowic mam postanowienie pojechać od razu mocno. Ruszam z końca, ale szybko doganiam kilku znajomych i starym zwyczajem trzymam kontakt wzrokowy ze Spinozą i Mjnem. Nie ma tego dynamitu w nogach, który czułem przed tygodniem, ale nie ma tragedii. To dopiero 5 kilometr, bezpośredni przeciwnicy w zasięgu wzroku, także Zbyszek Mossoczy nie odjechał za daleko. Liczę, że w kolejnych godzinach, zaprocentuje te moje 5000 km przejechane w tym sezonie i uda się powalczyć.
Zaczyna się pierwszy ostrzejszy podjazd. Zrzucam na 32 zęby z tyłu…
Chrrrup pierwszy
Łańcuch wpada pomiedzy kasetę a zębatkę zawijając wózek przerzutki, a drugi koniec zwisa smętnie. Przypomina mi się filmik „No tom se k… polatała”. To o mnie.
Osłabia mnie nawet pisanie o tym. Łańcuch trzeba rozpiąć. Rozpinaliście świetną złotą spinkę SRAM-a w błocie. Wtedy już nie jest ani taka świetna, ani taka chętna do rozpinania. No ale rozpinamy, za plecami sznur zawodników w co raz bardziej spokojnym tempie. Pytania czy mam wszystko, czy trzeba pomóc. Dzięki. Mam wszystko poza szczęściem. Kiedy już przejechali wszyscy (poza Mjn-em, który łata rozciętą oponę) spinam łańcuch. Wsiadam i postanawiam gonić.
Rozjazd na GIGA. Tu śniegu nie było wiele. Fot. Dziczek
Chrrrup drugi
Przejeżdżam dwa metry. Łańcuch wraca w to samo swoje p… miejsce pomiędzy kasetą a szprychami. Wygięty wózek zaprowadził go tam z powrotem. Zdejmuję koło. Zawsze można odwrócić rower i pojechać do mety. Akurat z 8 km w dół i jestem. Nie wiem, czy napisać, że prawdziwy twardziel zawsze kończy GIGA, czy może raczej, że nie mam kluczy od samochodu i skazałbym się na zimno przez najbliższe parę godzin.
Tak sobie kombinuję majstrując skuwaczem. Tym razem spinka utknęła za kasetą i trzeba rozkuć łańcuch.
No nic. Nie będę używał skrajnego przełożenia. Podjazd się jeszcze nie skończył. Żegnam się już ze swoimi celami na ten maraton. Pierwsza 10. Giga, pierwsza 100 w open. Było to możliwe.
Zjazd. Żółte błoto zakleja okulary, a później oczy i nos. Nie szkodzi. Doświadczenie uczy, że błoto w oczach nie jest groźne, nie szczypie. Co innego muchy, ale tu muchy nie uświadczysz. Po nocnych opadach śniegu na poboczach biało. Doganiam zawodniczkę, która średnio radzi sobie na ubłoconej drodze. Trochę współczuję, bo wiem, że to jest przygrywka do zjazdu z Przechyby do Rytra.
Postanawiam jednak pogonić kolegów i mieć coś z tej jazdy. Nawet się kręci. Nie nadzwyczajnie, ale kolejne sylwetki się zbliżają. Podjazd. Zrzucam na młynek i coś blokuje obrót. Zaciągaaa…!
Kto jechał ze zużytym napędem w błocie wie co to znaczy. W pół obrotu łańcuch jest zaciągany do góry przez zębatkę i blokuje ruch korbą. Nie muszę dodawać, że dzieje się to z Nienacka, kiedy właśnie postanowisz wziąć trudniejszy fragment, albo kiedy uwierzysz, że możesz dalej jechać.
Na ten moment dojeżdża Mjn. Mówię mu, że spróbuję jeszcze kawałek pojechać, jeśli się nie poprawi – wracam.
20 km. Bufet. Kiedy to ja ostatni raz zatrzymałem się na I bufecie. 2007? Ciastka są dobre, banany i znakomite smakują, tylko ten posmak rohloffa, którym mam ozdobione dłonie. Przy bufecie inni uczestnicy wyścigu, coś tam przepakowują, posilają się i oglądają rowery. Dawno nie widziany widok.
Podjazd na środkową tarczę. Doganiam kolejne osoby. Mnie dogania Paweł Urbańczyk sympatycznie zagaduje: „hop, hop”.
Jest i rozjazd na GIGA/MEGA, przy którym szaleje Dziczek. „Dajesz, dajesz…”. Zaprawiony w bojach Adventure Races i innych zawodów, gdzie ważne jest przetrwanie nie daje się przekonać, że musze skończyć, bo nie mam małej tarczy z przodu i dużej z tyłu. „Coś jednak masz, to jedziesz” krzyczy i robi foty.
Taki miałem zamiar, tym bardziej, że zobaczyłem bluzę Pocia 50 m przede mną. „No. Pierwszego mam”. Kawałek ostrzejszego podjazdu da się zrobić na stojąco.
Chrrrup trzeci
Pisałem, że zapchanej piachem i błotem złotej spinki SRAMa nie da się rozpiąć? Otóż czyszczenie jej śniegiem też nie pomaga. Działa za to zraszanie izotonikiem i podważanie śrubokrętem. A co ten łańcuch tak dziwnie skacze po kółkach przerzutki? Drugie ogniwo też rozpięte. Skuwam sobie, rozkuwam… Na szczęście nie pada śnieg.
Przez drzewa, w dole widzę zawodników Mega zbliżających się do rozjazdu. Słyszę Dziczka dopingującego kolejnych zielonych.
Mija mnie para jeżdżąca razem GIGA. „Masz pecha”. Chciałbym żeby to był pech, a nie moje podejście do przygotowania sprzętu. Mija mnie ostatnia zawodniczka w stawce.
Próbujemy dalej. Teraz już jest mało jazdy. Im stromiej, tym więcej prowadzenia. Nie mam miękkich przełożeń, na twardsze mam za mało siły. Czuję też kolana przeciążone ostatnimi treningami oraz jazdą na sztywno. Nie wiem, który to kilometr bo czujnik licznika w tym roku pierwszy raz przestał działać. Na dodatek przypominam sobie, że wyjątkowo nie zabrałem telefonu. To znaczy, że muszę zjechać z trasy w cywilizowanym miejscu i dopiero wtedy można powiadomić służby o DNF.
Podejście pod Przechybę. Znów doganiam zawodniczkę zamykającą stawkę. –Czy tu będzie jeszcze coś poza błotem? – pyta bez cienia uśmiechu.
Zjazdy i podjazdy. Prowadzenie pod górę i jazda po płaskim. Piękna trasa.
Zjazd do Rytra pamiętam z wycieczki w ubiegłym roku. Zjechałem cały, ale było sucho jak pieprz. Dzisiaj pomagam sobie w niektórych momentach trójnogiem, starając się jednak jechać w dół. Za wolno! Za późno puszczam hamulec, koło nie ma energii aby się przetoczyć przez kamień. Moje ciało ma za to wystarczająco dużo energii, aby przelecieć przez kierownice. Robię touch down prawym uchem. Boli, ale czy krwawi? Trzeba szyć? Nie trzeba, trochę krwi leci, ale poza wyraźnym dźwiękiem dzwonów z pobliskiego Rytra, nie ma skutków ubocznych. Da się jechać…
Chrrrup czwarty
Nowej, złotej spince SRAM-a, którą założyłem na poprzednim skuwaniu nie pomaga nawet Izoplus, ani śrubokręt. Trzeba rozkuć łańcuch w innym miejscu i założyć kolejną spinkę. Korzystając z tego, że ten serwis dopadł mnie w nasłonecznionym miejscu zmieniam klocki z tyłu. Skończyły się już kilka kilometrów temu, ale kto by się tam przejmował tyłem. Starte do gołej blachy.
Rytro, asfalty. Nawrót i podjazd. Ech… jaki piękny byłby podjazd pod Durbaszkę. Krowy, Gorce, Tatry, Trzy Korony. Co z tego skoro trzeba prowadzić. Łańcuch zaciąga już na średniej tarczy. Jeszcze tylko ostatni zjazd. Jakiś zawodnik schodzi środkiem błotno kamienistej rynny. Proszę o drogę. Usuwa się, odpada mu tylne kółko. – Wszystko się roz… – komentuje.
Jeszcze tylko przejazd przez rzeczkę. Nie udaje mi się wjechać na przeciwległą skarpę. Z środkową tarczą nawet nie próbuję. Kolejna porażka.
Gdzie ta meta? Zdjęte płotki, na wpół puste balony smętnie kołyszą się. Drogę do anten wyznaczają ślady opon. Pustawo. Już po dekoracjach, Zieloni szacują straty. Ładnie pojechał Furman i Spinoza oraz Roza na mega. Jest kilka DNF i innych ofiar awarii sprzętowych.
Czas 7:50. Ostatni w kategorii, prawie ostatni open.