Na zatrzymanie się nie ma szans. Koła zablokowane, błotnisty stok Góry Parkowej w Krynicy stawał się co raz bardziej stromy, a poniżej czekały jeszcze wyższe naturalne progi z korzeni. Puszczenie hamulców – jedyna akcja, która mogła mnie ocalić przed glebą – w tej sytuacji odpadało. Drzewo wydawało się dobrym rozwiązaniem. Zagadką było jedynie to, czy ręce utrzymają uderzenie. Trzask. Utrzymałem.
[more]
Dawno już nie miałem tyle spokoju przed maratonem. Po dwutygodniowym okresie pauzy spowodowanym przetrenowaniem (ciężkie treningi + MTB Trophy) oraz będącym skutkiem zajechania bólem kolan, nie wiedziałem czego po sobie się spodziewać.
Z deptaku w błoto
Przed startem. Późniejszy zwycięzca Bartek Janowski. W komentarzach na www.rowerowanie.pl to zdjęcie zostąło podpisane:Bartek pewnie powiedział – dzisiaj wszyscy stracicie sektory Fot. Marcin
Cel był następujący – dojechać w dobrym tempie. Bardzo mi też zależało na ukończeniu tego maratonu w ogóle. W ubiegłym roku Krynica mnie pokonała, z powodu bólu brzucha i ogólnej słabości, zszedłem z trasy. Nieprzyjemne uczucie.
Trasę sprzed dwóch lat pamiętałem jako błotne piekiełko. Burze i ulewy w tygodniu przed maratonem wskazywały na to, że i w tym roku natura postara się o odpowiednią dawkę wyzwań.
W Krynicy świetnie się startuje. Początek trasy na deptaku, przy Domu Zdrojowym, tłumy turystów-przypadkowych kibiców. Zająłem miejsce na końcu stawki wbijając sobie do głowy: jedziesz własnym tempem. Pierwszy podjazd lub podjazd na Jaworzynę da dużo czasu na ewentualne wyprzedzanie.
Tym razem nie zamierzam gonić ani Mjn-a, ani Spinozy. Zakładam, że nie uda się też rozstrzygnąć na swoją korzyść pojedynku z Mario „Versusem”, z którym mamy niezałatwione sprawy po MTB Trophy. Mariusz wygrał ze mną dwa etapy, ale nie mógł ukończyć z powodów pozasportowych imprezy.
Ruszamy asfaltem, jak zwykle szukam jakiegoś koła, nie ma potrzeby się przypalać na początku. Trasa podobno ze względu na błoto skrócona z 82 km do 75 km, ale po pierwsze wcale nie jestem pewien ile ostatecznie wyjdzie, a po drugie i ważniejsze – 75 km w górach budzi respekt.
Błoto, zwykła rzecz
Podjazd pierwszy wyjaśnia mi następujące sprawy. Nie ma nadzwyczajnej siły, ale jest znacznie lepiej niż się spodziewałem. Za sobą słyszę sapiącego Pita, a niedaleko przede mną dwóch innych zawodników z rowerowanie.pl: jest, jak zwykle przekrzywiony camel na plecach Spinozy, jest i mocno jadący początek Mjn. Tętno bez problemu trzymam na 160; jadę miękko, oszczędzając kolana, ale metr za metrem doganiam kolejnych zawodników. U szczytu pierwszego podjazdu chwilowa zadyszka, dogania mnie Pit.
Błoto w lesie. Zaczyna się pierwsze chodzenie, udaje mi jednak się jechać. Znów kilka pozycji. Ponieważ jeżdżę krótko w maratonach dobrze pamiętam jak jeszcze dwa lata temu przerażały i męczyły mnie takie warunki. Dzisiaj po doświadczeniach błotnych maratonów, po dwóch edycjach MTB Trophy, jedyna rzecz, która mnie interesuje to trzymanie tętna na zadanym poziomi i moi przeciwnicy. Błoto, korzenie, mokra trawa, kałuże, skały – to wszystko naturalna scenografia wyścigów MTB, trzeba je polubić.
Wiem, że nie wszyscy dobrze znoszą błoto. Na pierwszym zjeździe błotną rynną już zaczyna się schodzenie; moja nowa błotna opona z przodu IRC Stingo trzyma się dobrze. Nie idealnie, tak jak np. nowy Hutchinson Bulldog, ale dobrze. Wystarczająco, żeby zjeżdżać. Wyprzedzam Mjn-a. Nie lubi trudnych zjazdów, więc się nie dziwię, tak jak się nie zdziwię jeśli zobaczę go przed sobą na kolejnym podjeździe.
Długi piękny podjazd
Zaczynamy wspinaczkę na Jaworzynę. Start z końca spowodował, że moja stawka jeszcze się nie ustaliła. Bufet. O jak wcześnie! Omijam prosząc jedynie o kubek wody. Nierówny kamienisty podjazd, widać kolejnych prowadzących. Zapowiada się długi szutrowy podjazd, taki jakie lubię. Będą boleć plecy, będzie pokusa żeby wrzucić ząbek wyżej, żeby pojechać na czyimś kole i odpocząć. Tu trzeba ze sobą powalczyć najmocniej. Wrzucić na średnią tarczę, wyłączyć czucie i kręcić.
Doganiam kolejne grupki, zaczynam rozpoznawać koszulki osób, z którymi zwykle jeżdżę w stawce, czyli w okolicach 100 miejsca. Z tyłu nie widzę, ani Pita ani Mjn-a, zresztą postanawiam nie zawracać sobie głowy rywalizacją, tylko jechać swoje. Nie wytrwałem w tym postanowieniu do końca etapu, ale o tym później.
Spoglądam na zegarek. Kończy się pierwsza godzina. Nawet nie wiem kiedy. Teraz i stawka zawodników i tętno się ustabilizuje. Będę za chwilę wiedział jak pójdzie ten wyścig.
Jest dość dobrze. Tętno wysokie, powyżej 155; nie czuję zmęczenia. Jedyne co budzi niepokój to sygnały z ud. Znam już dobrze te maleńkie ukłucia, poczucie sztywności. Jeśli nic z tym nie zrobisz kurcze załatwią Cię w ciągu godziny. Trzy kawy dziennie i nieregularnie łykany magnez wciągu ostatnich dwóch tygodni robią swoje.
Znów z pomocą przychodzi doświadczenie. Spodziewałem się, że tak będzie i wziąłem ze sobą aż 3 fiolki magneslife z przeznaczeniem na godzinę 1, 3 i 5.
Kolejne zjazdy trochę szutrów, trawy, błota, korzeni. Właściwie nic szczególnego. Trochę głupieje mi licznik, więc nie wiem czy mam przejechane 20 czy 30 km. Wyjeżdżamy na halę, w dole majaczą się już zabudowania Krynicy, do której wracamy na chwilę.
Przygoda z mini
Nagle przed nami pojawia się grupa rowerzystów. W sportowych strojach, czyści, ładni. My już zdążyliśmy przybrać żółtawy kolor beskidzkiego błota. Rodzina? Wycieczka? Omija kałuże i wolno toczy się w dół stoku. Przepraszaaam… krzyczę. Różnica w prędkości spora. My jedziemy tam ok. 30-35 km/h, oni dwukrotnie wolniej. Łatwo o wypadek. Dopiero po 5-6 osobie wyprzedzonej zauważam numerek i dociera do mnie, że to też uczestnicy tego wyścigu, tylko dystansu mini.
Jest co raz bardziej stromo. Różnica prędkości rośnie, zaczyna robić się niebezpiecznie. Jeden z zawodników zsuwa się po glinie, stawia rower w poprzek i dostojnie przelatuje przez kierownicę. To wszystko przy prędkości może z 5 km na godzinę więc mam wrażenie jakbym oglądał OTB w zwolnionym tempie. Oczywiście nic się nie stało, szybko zbiera się z mokrej trawy.
Rezygnuję z „przepraszam” na rzecz zestawu „lewaaaa, dziękujeeee”. Działa lepiej. Niestety zawodników z żółtymi naklejkami na numerkach ciągle sporo.
Przecinamy ulicę w Krynicy. Podjazd długim szutrem. Oj pamiętam go dobrze. W zeszłym roku byłem tu hurtowo dublowany przez zawodników dystansu mega, rozstawałem się z kolarstwem górskim na zawsze.
Tym razem to dobra okazja żeby się napić i pociągnąć chwilę w górę. Pobocza okupują maszerujący mini-owicze. Można być przez chwilę herosem, podjeżdżając, nie za stromy w końcu podjazd. Ilość błota na nas jest wystarczająca, aby koledzy i koleżanki ustępowali miejsca, wiedząc że nie rywalizujemy ze sobą.
Zaraz, zaraz co 200 metrów przede mną robi Spinoza. Spodziewałem się, że mój tegoroczny rywal jak nic włoży mi pół godziny na trasie. Trenuje ostatnio mocno, trzy dni temu na podjeździe pod krakowskie Zoo śmignął obok mnie z prędkością pociągu. Nie spodziewałem się go dzisiaj zobaczyć. Dziwna sprawa, bo teraz też wygląda dobrze. Nie widać żeby miał jakieś problemy zdrowotne, czy kryzys.
– Pobłądziłem, a teraz to mini tutaj. Mam dość i mi się nie chce, chyba się wycofam – mówi. Oj niedobrze z nim. Kiedy zawodnik, który mu przed chwilą blokował przejazd z głośnym plaskiem wpada do kałuży uniemożliwiając ruch w ogóle Spinozie opadają ręce.
Zostawiam go z tyłu, wiedząc, że i tak mnie dopadnie jeśli tylko będzie chciał. Okazało się, że chciał już na pierwszej górce. Przejeżdża obok mnie z dużą prędkością. Cały czas trzeba uważać na młodych dzielnych zawodników z mini. Dostają brawa i okrzyki zachęty od kolejnych zawodników. Fajne momenty na trasie.
Versus po raz pierwszy
Rozjazd, wreszcie mini znika, kierując się do mety w Krynicy, my podążamy za czerwonymi strzałkami. O! Jest Versus. Na podjeździe zbliżam się do niego, aby na szczycie zobaczyć jak pochyla się nad napędem. To tylko smarowanie, więc pomocy nie potrzebuje. Korzystam i wyprzedzam. Na sekundę tylko, bo za raz jest zjazd i Mario wykorzystuje przewagę swojego fulla.
Nie będę go gonił. To dopiero druga godzina, a rozwalić się na zjeździe wskutek nadmiaru adrenaliny to żadna sztuka. Wiem, że z takim podejściem do zjazdów mogę zapomnieć o czołowych lokatach, nawet gdybym wytresował swoje ciało do wydolności moich kolegów-cyborgów. Zresztą, kto wie, może jeśli się zbliżę i będę walczył „o coś” przesunie mi się granica ryzyka.
Na dowód tej teorii tłumaczącej tchórzostwo na zjazdach widzę zawodnika z zakrwawionym przedramieniem. Ręka poważnie poraniona i potłuczona. Obok niego dwóch innych. Dzwonią po GOPR więc zjeżdżamy dalej.
Temperatura rośnie. Na asfalcie w Tyliczu doganiam Wojtka. Chwilę jedziemy obok siebie wymieniając uwagi o trasie. Później Wojtek wysuwa się na przód, łapię koło. Asfalt ciągnie się w nieskończoność. W środku dystansu, taki kawał, tak łatwego podjazdu. To musi być ten skrót trasy. Pracujemy razem, prędkość od 20-30 km/h, cały czas pod górę. Asfalt zmienia się w betonowe płyty. Doganiamy kolejnych zawodników, z przodu dostrzegam też Spinozę, nie odjechał za daleko. Teraz na dodatek musi samotnie walczyć z wiatrem. Pracując razem z Wojtkiem jedziemy wyraźnie szybciej, razem wjeżdżamy na III bufet. Trzeba się zatrzymać. Pytam kiedy następny bufet. Za 10 km, Uzupełniam więc tylko pół litra izotoniku, arbuzy, pomarańcze. Spinoza też wyraźnie ucieszony na widok bufetu.
17 potoczków kolejno…
Obok namiotu jest punkt kontrolny. Ktoś pyta o miejsce. – 102, licząc wszystkich, którzy tu są – wylicza sędzia. – A więc kto pierwszy wyjedzie z bufetu będzie w pierwszej setce mówi Wojtek.
No to ruszamy. Z naprzeciwka zmierza Grzegorz Golonko z fotoreporterem. Zagadują – Wszystko w porządku, tylko wszyscy boimy się Twojego skrótu – mówię, przypominając zdarzenia z Trophy (skrót, który przedłużył trasę i dodał 500 m przewyższeń). – Zaraz się umyjecie – zapowiada Grzegorz.
Przypominam sobie te potoczki sprzed dwóch lat. Było ich chyba z osiem i miałem ich serdecznie dość. Z Wojtkiem liczymy przejeżdżane strugi. Jedna z nich na tyle głęboka, że grzęźniemy po osie. Wszystkie przejezdne, nawet ta która idzie wzdłuż drogi, każąc nam jechać pod górę ze 100 metrowym odcinkiem potoku.
Zbliżamy się do osławionego podejścia pod Ostry Wierch. Na mapie poziomice prawie zlewają się w jedną. U stóp widzę znów niebiesko-czerwoną koszulkę Versusa. O! To znaczy, że nasz pojedynek nadal trwa.
– To się podjeżdża, nie pękaj – krzyczę do niego. – To Ty Kubaczku – pyta? I przyspiesza wchodzenie. Wspinam się pomału, ale systematycznie. Trzeba od czasu do czasu wciągnąć rower przed siebie, zacisnąć hamulce i wesprzeć się na nim. Są tacy, którzy mają inną technikę i zamiast prowadzić i podpierać się na rowerze dźwigają go na plecach. Moje kowadło za dużo waży na taką zabawę. Z każdym krokiem sylwetka Versusa maleje. Za chwilę będzie trudny zjazd. Znów tracę nadzieję na dogonienie mojego rywala.
Miało ich być 8, a tu 10, 12, 14 i nie widać końca. Ostatni potoczek dostał nr. 17. To dobry fragment jazdy. Jedziemy z Wojtkiem koło w koło. Tętno wysokie. Podjazd trawą, czuję że słabnę i Wojtek odjeżdża.
Za mną pojawia się dwóch zawodników. Jeden z nich w BydziaPower. Zauważyłem go już wcześniej kiedy dogonił nas przed bufetem. Jechał mocno, aż mnie zdziwiło co robi w mojej części stawki. Drugi to Jarek Nikiel z Krakowa. Nie poznałem go w pierwszej chwili bo zmienił koszulkę. Dziwi mnie jego widok tutaj, w czwartej godzinie wyścigu – Co Wy tu robicie?
Mówią, że pogubili się i dołożyli sobie podjazd i z 5 km.
Byle do bufetu
Kończy mi się picie. Coś przekombinowałem z tym napełnieniem tylko pół litra. Liczę, że bufet powinien być niedługo, nie wiem dokładnie kiedy bo licznik coś wariuje i pokazuje na zjazdach prędkość 3 km/h.
Szybki szuter, prędkość przekracza 60 km/h, trzymam się koła Jarka. Jest bufet. Jest i Versus. Odjeżdża, kiedy ja staję. Tu jednak trzeba się napełnić. Litr do Camela, arbuzy, arbuzy, arbuzy… I znów podjazd. Najpierw długi, wyczerpujący asfalt, później kamienisty podjazd. Część jadę, część daję z buta, chcę chwilę odpocząć, a walka z uślizgującymi się kamieniami z prędkością 4 km/h nie jest ekonomiczna. Pamiętam, że przed dwoma laty tak rozpoczynało się zdobywanie Góry Parkowej, a więc musimy być blisko mety.
Jarek narzeka na kurcze. Mógłby jechać, bo ma siłę, ale nie może. Niestety już wypiłem wszystkie magneslife. W kieszonce mam tylko żele i ibuprom.
Ogień
Wjeżdżamy do lasu. Znów koszulka Mariusza „Versusa”. Trzeba przycisnąć. Zjeżdżam jakąś trudną sekcję, kiedy inni prowadzą. Inni zawodnicy wiedzą, że rywalizujemy i schodza z trasy. Doganiam Mariusza „Versusa”. – Ale powiedz przynajmniej, że dobrze jechałem – mówi. – Dlaczego jechałeś?! Jedziesz! – zagrzewam do walki. I nagle zrozumiałem, że Mario tak mówi, bo nie ma już za dużo sił do kolejnej, piątej ucieczki. Teraz trzeba przycisnąć i zniknąć z oczu!
Do mety z 7-8 km.
Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem na maratonach. Rozpocząłem długi finisz. Tętno poszło w górę ponad 160. Przed chwilą toczyłem się z prędkością 12 km h a teraz mam 22. Blat pod górę, szybkie zjazdy. Krzyczę tylko Uwaga do turystów, którzy zresztą grzecznie się rozchodzą.
Jest sobota, Góra Parkowa, czyli spacerniak dla kuracjuszy. Ubłoceni, wyczerpani, spoceni, niektórzy poobdzieranie i zakrwawieni stanowimy niezła atrakcję.
Zjazd. Jadę większość, część technika trójnogu. Nie chroni to przed OTB, ale jakoś pewniej się czuję. Czy to już koniec. O nie. Zamiast do mety jesteśmy kierowani w górę. Nawet mnie to nie zaskoczyło, a właściwie spodziewałem się jakiegoś solidnego gwoździa na koniec. Utrzymać tętno, utrzymać tempo.
Przed sobą widzę koszulkę zawodnika z X-Box Team. To Jerzy. Na początku sezonu wydawało mi się, że będę mógł z nim powalczyć w klasyfikacji generalnej, ale jeździ dużo lepiej i ostatnio dokłada mi po pół godziny. Pewnie jakieś kłopoty, bo wyprzedzam prowadząc błotnistą rynną pod górę, nawet nie odpiera ataku.
Od dłuższej chwili na trasie pojawiają się zawodnicy końcówki Mega. Bardzo uprzejmie ustępują miejsca, podobnie jak kuracjusze, ci na dodatek dopingują, dodając sił na ostatnich metrach.
Wreszcie ostatnie zjazdy. Błotnisty stok o sporym nachyleniu. Próbuję to jechać. Pierwszy odcinek pomiędzy alejami zaliczony, drugi się udało. Jest co raz bardziej stromo.
Na zatrzymanie się nie ma już szans. Koła zablokowane, zsuwam się co raz szybciej, a poniżej czekają jeszcze wyższe naturalne progi z korzeni. Puszczenie hamulców – jedyna akcja, która mogła mnie ocalić przed glebą – w tej sytuacji odpadała. Drzewo wydawało się dobrym rozwiązaniem. Zagadką było jedynie to, czy ręce utrzymają uderzenie. Trzask. Utrzymałem; kierownica też.
Ostatni bruk i znów na deptaku. Meta.
Rower po maratonie. Tym razem napęd głośno protestował, ale dał radę. Fot. Marcin
Czas 6:24; miejsce 90 open i dopiero 13 w kategorii. Bywało lepiej w tym roku, ale jestem zadowolony z tego, że 2 tygodnie przerwy i przetrenowanie, którego doświadczyłem po raz pierwszy w krótkiej „karierze” nie spowodowało większych uszczerbków w formie.
Ps. Lesław z teamu B&K Herbapol rowerowanie.pl znów pojechał kosmicznie zajmując 1 miejsce w kategorii na giga; także zaglądający tu Pirx (Brunox) zaliczył świetny start stając na 3 miejscu podium na mega. Wspominam tu chłopaków, bo to również M4, a więc w tej kategorii również można szybko jeździć. Sporo pracy przede mną.