2009.08.15 – Ustroń (BikeMaraton)

Wynik. Czas 3 h 00 min. Miejsce 109/522 (kat. 8/78)

Trasa: najlepsza trasa na jakiej przyszło mi jechać w cyklu Bikemaraton. Prawdziwe góry, mało asfaltu, szybkie i dość trudne jak na ten cykl zjazdy, trafił się nawet trawers singieltrackiem. Spokojnie taka trasa, po dołożeniu 1-2 technicznych sekcji,  mogłaby się znaleźć nawet w menu MTB Marathon.

Na mecie. Długi finisz asfaltem, który rozpocząłem 3 km wcześniej zakończyłem stosunkiem 2:1. Wyprzedziłem dwóch zawodników, a jeden skontrował przed stadionem i nie zdołałem kontraataku odeprzeć. Co z tego skoro i tak nie wiem, czy z nim przegrałem, czy wygrałem. Fot. Internet (przepraszam, ale nie wiem z jakiego źródła).

Jazda: Jechałem na maksa, nie wydusiłbym już z siebie wiecej. Tętno przecietne 153. Na giga mam ok. 2-3 bpm mniej. Znów przyplątały się kurcze pomimo dawkowania magnezu. Suplementacja się kłania. Pierwszy 8 kilometrowy podjazd przypomniał mi o tym, że znów za dużo ważę, że za dużo waży mój rower i że jestem przemęczony sezonem. Później starałem się utrzymywać wysokie tętna w okolicach 156-160 i się udawało. Jakimś pozytywnym objawem na tym maratonie było to, że bardzo dużo wjeżdżałem, także te miejsca w których wiele osób prowadziło. W efekcie stale poprawiałem swoją pozycję od 1 międzyczasu. Tu przydaje się wytrzymałość budowana na dystansach giga. Gdyby nie kurcze to ten poziom mógłbym kontynuować jeszcze około 1-2 h.

Sportowo. Z kalkulacji na papierze wychodziła mi pewna szansa na miejsce 6. Chciałem dogonić Krzysztofa Mazgaja i Antoniego Bańdurę. Jeden i drugi pojechał szybciej ode mnie mimo, że w tym sezonie zadarzało mi się z nimi wygrywać. Ostatecznie Antoni zjechał na giga więc jego wyczyn nie miał wpływu na moje miejsce. Kolejnym celem był Godul z Bikeholików, który dość pechowo złapał gumę już na pierwszym zjeździe. Zmieniłem wiec  w głowie cel „na wygrać z Godulem o 5 minut, których potrzebował na zmianę dętki”. Mimo, że startowaliśmy z tego samego sektora Godul nie wyprzedzał mnie na trasie (przynajmniej nie zauważyłem, a nie mogłem go o to spytać, bo nie spotkałem go na stadionie) w wynikach zobaczyłem go przed sobą z czasem lepszym o 3 minuty. Nie potrafię tego wyjaśnić. System mierzenia czasu w tym cyklu jest chory, zabija sportową rywalizację, na dodatek działa wadliwie. Nie pojechałem wyjatkowo tego maratonu i 8 miejsce jest jak najbardziej odpowiednie dla mojej dyspozycji, ale wolałbym uniknąć wątpliwości co do sposobu liczenia czasu i przegrać z Godulem widząc jego plecy, a nie korespondencyjnie. Może jednak jestem za bardzo niecierpliwy i potrzebuję popracować jeszcze nad sobą przez zimę.

Sprzętowo. Nie mam roweru, który pozwala mi się ścigać na średnim poziomie, który osiągnąłem w tym roku. Manitou Black przestał działać już dwa maratony temu (jest prawie sztywny); rower jest za ciężki (ok. 13 kg), rama GT za mała. Muszę to zmienić i to szybko. IRC Serac sprawdziły się na tej trasie. Wolałbym jechać na oponie z gęstszym oplotem, bo mógłym napompować mniej powietrza i mniej bym latał po trasie, ale nie było źle.

 

 

 

2009.08.12 – trening w deszczu

2 h 20 min, 60 km

Tabata + 5 x 2 min + Tempo 30 min + WTlenowa + TR.

Zaplanowane miałem 2 x 5 x 2 min + Tempo 50 min. Po interwałach tak mnie bolały zaczepy mięśni i ściegna, że sobie odpuściłem drugą serię, a tempo wchodziło ciężko i zaczęło być niebezpiecznie jeżdżenie z prędkością + 35 km/h po zalanym wodą asfalcie.

W ogóle wczoraj postanowiłem być profi i zrobić trening mimo wszystko. W sobotę startuję w Ustroniu i po Michałowicach wychodziło, że środowy trening ma być jedynym ciężkim treningiem w tym tygodniu, jeśli bym go odpuścił to musiałbym przez caly tydzien odpoczywać lub robić trening dzisiaj. Kiedy ruszałem na trening zaczęło kapać, kiedy rozpocząłem tabatę padało, a tempo robiłem w środku ulewy. Najgorsze jednak, że musiałem później jeszcze dojechać 18 km do domu. Bałem się trochę samochodów, ale jakoś wyjątowo omijały wariata jadącego w strugach deszczu. Dojechałem do domu szczękając zębami.

Dzisiaj krótka regeneracja i odpoczynek. Ciągle go potrzebuję.

Michałowice – (2009.08.10)

Michałowice MTB to dla mnie wyścig dość szczególny. Odbywa się kilka kilometrów od domu; w 2006 roku po raz pierwszy tutaj przypiąłem numerek do roweru, startując na dystansie 40 km; kiedy dojechałem na metę, wykończony kompletnie, ale z uczuciem wielkiej dumy, że udało się ukończyć maraton i nie być ostatni postanowiłem, że będę startował w maratonach rowerowych. W niedzielę, po trzech latach udziału w tej przygodzie, udało się zaliczyć pierwsze „pudło”.

[more]

Byłem dobrej myśli. Nie nastawiałem się na wygrane, ale chciałem pojechać tak mocno jak się da i ukończyć, a potem spotkać znajomych, powygłupiać się razem, napić się piwa, posłuchać orkiestr dętych. Nie wiedziałem jak z wydolnością. To za sprawą ostatnich trzech tygodni urlopowo wyjazdowych. Nie trenowałem co prawda regularnie, ale jeździłem dużo. Nie wiem czy nie za dużo. Poprzedni tydzień to 20 h na rowerze, na dodatek popełniłem błąd taktyczny i za mocno jeździłem w piątek sprawdzając trasę maratonu. Dość ciężkie nogi czułem już na pierwszym podjeździe spod bramy domu.  Doświadczenie zdobyte w startach sprawia jednak, że się tym nie przejmuję. Czasami dobre samopoczucie przed startem czasami kończy się klapą na trasie, a kiedy indziej ciężkie nogi znakomicie pracują przez cały dystans.

Korek za stodołą

/>

Koniec pierwszej pętli. Po lewej Kasiasz. Fot. Kocur

Miałem jeszcze kilka celów osobistych. Wygrać toczony półżartem pojedynek z Mariuszem Versusem. W ubiegłym tygodniu na forum na rowerowanie.pl odgrażaliśmy się żartobliwie, zapowiadając walkę. Ciekaw byłem też konfrontacji z MisQ, kolegą z teamu oraz chciałem jak najdłużej utrzymać zasięgu wzroku Pirxa.

Trasa sprzyjała takim porównaniom. Interwałowa. Krótkie podjazdy, szybkie polne drogi, łatwe szutrowe zjazdy. Było pewne, że będzie ogień od początku.

W niedzielę na starcie piknik rowerowy, mnóstwo znajomych. Trochę późno odebrałem żele od MisQ dlatego korzystam z uprzejmości zaprzyjaźnionych Bikeholików i staję (czytaj – wpycham się) w ¼ stawki. Bardzo mi zależy żeby znaleźć się z przodu. To jedyny znany mi maraton, w którym trasa przebiega przez czyjąś stodołę i właśnie za stodołą jest taki podjazd, z którym wielu zawodników ma kłopot. Korek w tym miejscu oznacza sporą stratę. Nie chcę sobie na to pozwolić.

Start. Szarpię do przodu, mając w pamięci stodołę. Taktyka okazuje się słuszna. Na pierwszym podjeździe rzeczywiście kilku zawodników spada z roweru, ale jest na tyle luźno, że daje się przejechać pomiędzy nimi.  Wszystko dzieje się tu bardzo szybko. Nie ma mozolnych podjazdów. Prędkość na asfaltach dochodzi 40-50 km/h; podjazdy na średniej tarczy. Podjazd w lesie za Książniczkami to pierwsza trudniejsza przeszkoda. Muszę zwolnić, bo zaczynam pływać. W tej chwili odjeżdża ode mnie MisQ. Udaje mi się trzymać Kasi, z którą przebyliśmy tegoroczne MTB Trophy.

Koncentruję się na szukaniu zawodników, którzy jadą nieco szybciej i staram się trzymać ich koła na asfaltach i płaskich szutrach. Zaczęło wiać, więc ta taktyka ma znaczenie. Dobrze się jedzie. Na poboczu drogi widzę Buliego z Bikeholików, który łata gumę. – Dajesz, dajesz Kubak – krzyczy. Taki doping pomaga, nie można odpuścić.  Po około godzinie tworzy się 5-6 osobowa grupka. Jedziemy razem. Na jednym z podjazdów, kiedy Kasia rozważa swoje szanse na dystansie Giga i Mega zagadujemy się i przegapiamy skręt w prawo.  Krzyczę jeszcze do strażaka, czy dobrze jedziemy, odpowiada, że tak, ale z góry nadjeżdżają kolejni zawodnicy. Każą zawracać. Nieprzyjemne uczucie. Jest strata. Jaka? Nie wiadomo, zapewne około 3-5 minut.

Wracamy na trasę. Przed asfaltem dogania mnie Jelitek z Bikeholików. Ciekaw byłem jego formy. Sporo jeździ w tym roku, głównie na szosie. Kiedy mnie wyprzedza wiem, że mam małe szanse na dogonienie. Wygląda na to, że dzisiaj jest mocny. Cóż MisQ też odjechał a Pirxa nie udało mi się zobaczyć na trasie ani przez sekundę. Myśl, że z tyłu czai się Versus nie pozwala mi na odpuszczenie ani na chwilę.

Ok. 40 km jadę z dwoma Kasiami. Porzuciłem myśl o zjechaniu na mega, która kiełkowała od chwili, kiedy poczułem pierwsze niepokojące kłucia w nogach. Urlopowe podejście do diety, umiłowanie piwa i kawy się kłaniają. Dobrze, że kolejne fiolki magneslife pomagają się zebrać.

Ostatni zjazd i zakręt za apteką. Jest dopingujący Leszek i fotografujący Kocur. Znów doping i napominanie Leszka. – Nie hamuj. Słyszę też  „dajesz Kubak, dobrze idzie”. Nie wiem kto ale znów pomaga się zebrać do walki.

Samotnie na II pętli

Koniec pierwszej pętli. Na bufecie w biegu biorę małą wodę mineralną i jadę. Czas na chwilę wytchnienia. Żel i kolejny magnes. Za stodołą wyprzedza mnie Kasiasz. (druga Kasia zakończyła jednak na mega). Doganiam ją na asfaltowym zjeździe. Wymieniamy kilka uwag na temat bezpieczeństwa. Zwłaszcza na II pętli trzeba uważać. Trzymam się prawej na zjazdach, upewniam się u strażaków i policjantów, że mogę z pełną prędkością przeciąć skrzyżowania. Taki sposób działania się opłaca. Na jednym z wąskich asfaltów zza zakrętu nagle wyłania się jadąca pod górę meganka. Gdybym jechał lewą stroną hamowanie kończyłbym na masce.

Znów podjazd w Lasku Młodziejowickim. Jakiś zawodnik wyraźnie ma dość, bo zsiada w połowie uniemożliwiając jazdę. Na szczęście udaje się wystartować. Na podjeździe widzę też Kasięsz. Jest już niemal pewna zwycięstwa. Wyraźnie poluzowała widzimy się więc ostatni raz na trasie.

Dziwnie się jedzie taki wyścig z niską frekwencją na długim dystansie. Dobre oznakowanie nie pozwala zabłądzić, ale ani z przodu, ani z tyłu nie ma nikogo. Dopiero około 60 km dostrzegam zawodnika w koszulce w kropy, takiej jak noszą najlepsi górale podczas TdF. Jest cel. Udaje mi się go dopaść na początku długiego, wylanego nierównym betonem podjazdu. Od tej chwili, aż do mety walka z samym sobą.

Nie wiem jak mocno jadę, bo założyłem pulsometr na przegub. Staram się balansować pomiędzy szybkim kręceniem, a mocą i kontrolować zbliżające się kurcze. Kilometry szybko uciekają. Jeszcze tylko małe zdarzenie w lesie, kiedy umyka przednie koło. Widząc co się święci wyskakuję zatrzymując się przed drzewem.

Meta. Piknik trwa. Lesław wygrał kategorię na giga, Pirx na mega, MisQ włożył mi 8 minut.  Tadek, Michnik i Przemo z rowerowania.pl zadowoleni z jazdy.

Czas 4 h 02 min. Nie udało się złamać 4 h, ale jest III miejsce w kategorii M2 (15 open) i pierwsze rowerowe podium.  Oczywiście mam dystans do sprawy, bo obsada nie była super mocna, a maraton lokalny no i od zwycięzcy dostałem 50 min. Na płaskim maratonie to kosmos. Zdobyłem za to dowód, że można i kolejną motywacją do treningu.

Głuszyca (2009.08.01 – MTB Marathon)

Po raz pierwszy jechałem ten maraton. Spodziewałem się szutrów i upału. Wydawało mi się, że i dystans i przewyższenia, po doświadczeniach z MTB Trophy nie będą niczym szczególnym, choć traktowałem ten wyścig z respektem. Głuszyca zmiażdżyła mnie jednak wytrzymałościowo. Upał, dystans, przewyższenia i intensywność wysiłku sprawiły, że był to dla mnie najtrudniejszy wydolnościowo maraton w tym roku.

[more]

Cele na ten maraton to ukończyć (klasyfikacja Top 5 – czyli dla osób, które ukończyły maratony ze szczytami pow. 1000 m.) oraz, jak zwykle, pierwsza 100 i pierwsza 10.
Start asfaltami na dystansie giga jest dość przyjemny. Można od pierwszych minut wejść w swoje tempo i poczekać na to, w którym miejscu stawki się znajdzie. Prażące słońce od pierwszej minuty przypominało, że mamy środek lata i odwodnienie może być jedną z przyczyn nieukończenia dystansu.
Spinoza, mój maratonowy rywal w tym sezonie, rusza zwykle mocno. Tak mocno, że za każdym razem mam wrażenie, że widzę go po raz ostatni. Dlatego, kiedy zniknął za zakrętem wcale się nie zdziwiłem.
Na końcu asfaltowego podjazdu byłem w 2/3 stawki, a co mnie bardzo zaskoczyło to widok czołówki za pierwszym zakrętem. Wydawało się, że są na wyciągnięcie ręki, że parę mocniejszych ruchów i będę zaraz za nimi. Anioł rozsądku wyśmiał te myśli, przypomniał, że to 87 km.

Szkoła zjazdów

Wjeżdżamy w las. Pierwszy zjazd od razu trudny. Ziemna rynna zakończona błotem, korzenie. Ten stopień trudności na dzień dobry zaskoczył wielu. Prowadzenie, nerwowe pokrzykiwanie i błagania o to, żeby jechać. To jeszcze efekt startowej adrenaliny. Kilometry uciekają, rozpoczyna się zapamiętany przez wszystkich zawodników singiel trawersujący zbocze. Wielokilometrowa ścieżka ograniczona stromą skarpą po prawej i skalną ścianą po lewej. Niepowtarzalny i piękny fragment. Wymusza utrzymanie tempa i koncentracji. Trafiłem do dobrej grupy, jadącej moim mocnym tempem. Przede mną zawodnik z KTMu, ile razy próbowałem się zbliżyć tyle razy puls zaczynał szaleć, kiedy trzymałem dystans nie zwalniał nadmiernie. Inni nie mieli takiego szczęścia. I Lesław i Spinoza opowiadali, że na tym odcinku jechali znacznie wolniej niż mogli, a wyprzedzanie było zbyt ryzykowne.
Mijam Justynę Frączek – Maraton bez gumy się nie liczy – mówię. Tym razem była więcej niż jedna. Justyna jest dla mnie pewnym wzorem jak należy jeździć na dystansie giga – równo w górę i równo w dół. Kiedy podjeżdża, wyprzedzając kolejnych zawodników, nie wygląda to efektownie, ale każdy ruch korb przesuwa ją do przodu; kiedy zjeżdża też nie robi tego z zabójczą prędkością – jedzie najwyżej odrobinę szybciej niż inni i zjeżdża w takich miejscach, w których większość zsiada.
– Za chwilę będzie łatwy zjazd – mówi, kiedy puszczam ja przodem na stromej ścieżce. – Ładny? – dopytuję.
– Łatwy!
Po takim żarcie zaczynam się bać. No to się zaczyna. Stroma ścieżka zakręca 180 stopni i zaczyna opadać szybciej. – Jeszcze jadę – krzyczę do Justyny zsuwającej się przede mną, w środku szpaleru prowadzących zawodników. – To dobrze!
Chwilę później korzeń, kamień i nur w krzaki. – Już nie jadę – powiadamiam. Szybko zsuwam się w dół.

Zgrupowanie Zielonych

Koło w koło ze Spinozą. Tak już jest od kwietnia. Fot. Monia. (dzięki 😉

Zbliżamy się do 1 bufetu na ok. 20 km. Dostrzegam Spinozę przed sobą, dzieli nas z 300-400 metrów dystansu i z 50 metrów przewyższenia. Ciekaw jestem czy odpoczywał i ruszy do przodu, czy na szczycie podjazdu będę go już miał. Dojeżdżam do niego na bufecie. Pakujemy w siebie hurtowo arbuzy; ja piję wodę i upewniam się, że następny bufet za 17 km. Będzie okazja zatankować camela. Spinoza przelicza czas, średnią mamy niewiele ponad 10 km/h, zapowiada się długa podróż.
Ruszam wcześniej. Od tej chwili będziemy sobie towarzyszyć przez najbliższe godziny. Gdzieś około 35 km ścianka. Prowadzimy, a z tyłu słychać „jedzie się”. Lesław! Więc to on, stojący na poboczu, mignął mi na szutrowym zjeździe. Dwie gumy sprawiły, że jechał już tylko treningowo i po punkty dla drużyny. Jak nigdy zwiedził bufety, pooglądał ogon dystansu giga, stresując kolejnych wyprzedzanych zawodników, że to już peleton mega ich dogonił.
Zamieniamy kilka słów, Lesław staje na pedały i odjeżdża jakby on miał płaski teren przed sobą, a my pionową ścianę. – Spinoza! – krzyczę – Czy Ty to widziałeś? Nigdy nie wygram kategorii!
Jedziemy dalej. Na zjeździe łąkami doganiamy zawodników dystansu mini. Jak zwykle proszeni o drogę reagują błyskawicznie. Dziękujemy i wypadamy na asfalt. Znów widzimy Lesława, tym razem obok roweru. Próbował coś wyjąć z kieszonki, kiedy drogę zagrodził mu leżący policjant. Ten akurat był niewielki, zdradliwie pomalowany na granatowy kolor zlewał się z drogą. Salto było na tyle bolesne, że poobijane żebra nie pozwoliły mu kontynuować walki.
Niedobrze. Nie znam losów Macia, ale jestem pewien, że trzeba ukończyć ten maraton, aby nie pogłębiać straty punktowej.

Druga pętla

Przejeżdżamy obok stadionu. To wystawianie na próbę wytrwałości zawodników. Masz już w nogach 50 km; dystans po którym wszystko już zaczyna boleć; praży słońce, a Ty wiesz, że jeden ruch kierownicą zjeżdżasz na stadion i możesz odpocząć, zjeść makaron… Ciągniemy dalej.
Jedziemy wśród zawodników mega, którzy już ukończyli wyścig.
Zostawiamy stadion po prawej, przecinamy główną ulicę Głuszycy i zaczynamy wspinaczkę – Jeszcze 35 km – mówi Grzegorz Golonko, boss MTB Marathon, stojący przy rozjeździe. Doliczam na zapas 2 kilometry. Skończy się na moich 87 km.
Obrót za obrotem wspinamy się po szutrówce. Coś mi każe zjechać na prawą stronę. Nagle z góry wypada na nas zawodnik z numerem, ogromna prędkość, tnie zakręt. Widzę duże oczy. Jest równie zaskoczony, że mnie widzi na trasie, jak ja przestraszony jego widokiem.
Mam nadzieję, że Spinoza też zdążył zjechać.

To krótki odcinek, na którym krzyżują się dwa dystanse. Powinny być tu ostrzeżenia i taśmy wzdłuż drogi. Na zakręcie, gdzie zjeżdżamy z niebezpiecznego odcinka widzę i dopinguję Axiego kończącego szaleńczym tempem dystans.
To mój dobry okres. Zawsze mam tak po 5 godzinie. Puls jeszcze przyzwoity, a nie ma jeszcze wyczerpania. Zwiększam trochę tempo. To z kolei zły czas Spinozy, który zostaje gdzieś z tyłu.

Nie ma takiego asfaltu

Za chwilę spodziewam się Mikiego. Bardzo się zdziwiłem, że go zobaczyłem na jednym ze zjazdów. Wiem, że to nie jest jego ulubiony element trasy, ale zwykle kosmiczna prędkość, którą osiąga na podjazdach pozwala mu odjechać bardzo daleko ode mnie. Tym razem zjazdy wybitnie mu nie leżą.
Jest, przejeżdża w tempie pociągu osobowego należącego do innej spółki niż PKP. Spodziewam się go zobaczyć po raz ostatni, ale nie. Znów zjazd, znów jestem przed nim. Dogania mnie kiedy słabnę na gruntowej ściance przed Wielką Sową. Ja prowadzę, on jedzie. Następny zjazd, znów się zbliżam, następny asfaltowy podjazd – znów ucieka. Tym razem postanawiam nie zsiadać z roweru. Od trzech lat mam taką zasadę „nie ma takiego asfaltu, którego się nie da podjechać”. Udaje się wdrapać na szczyt. Zabudowania i drogowskaz „Wielka Sowa 15 min”. Radość przedwczesna. My zaczynamy zjazd i tracimy wysokość. Tym razem wybitnie nie leży mi ta ścieżka w dół. Kamienie, trawa, przepaść po lewej. Niech się skończy. Znów podjazd, znów w całości do wyjechania.
Dublujemy zawodników dystansu Mega.
Prowadzą rowery, potwornie wyczerpani. Czas porozglądać się za bezpośrednimi rywalami. Spinozy z tyłu nie widać. Zawodnik z Bikeboardu i Planji, których wyprzedziłem na ostatnim podjeździe są daleko. Zaginął z tyłu też zawodnik w stroju Specializeda i na takim rowerze. Z nim jadę już od 40 km; zyskuję na twardych podjazdach, tracę na zjazdach i na płaskim.
Jest więc nieźle. Trzeba utrzymać tempo. Zaczyna się skalista ścieżka pod Wielką Sowę. Trudno utrzymać rytm, na dodatek czuję zbliżające się kurcze i chce się pić. Mam jeszcze izotonik, ale kolejny łyk słodkiego zakończy się źle. Wreszcie jest Wielka Sowa.
Na szczycie Vena Horny zaimprowizował bufet. Łapię butelkę wody mineralnej. Połowę wypijam, połowę wylewam na głowę ku uciesze turystów. W tym momencie wyprzedza mnie Spec, więc nie ma czasu na wahanie, trzeba gonić.
Zjazd dość trudny, ale staram się jechać rozważnie, pamiętając o zmęczeniu i co raz gorzej pracującym Blacku. Wybiera już tylko duże kamienie, resztę muszą przyjąć ręce.
Taka taktyka kończy się tym, że najpierw dogania mnie kolega z Bikeboardu, teamu z którym rywalizujemy w klasyfikacji generalnej, pojawia się też koszulka Planji.
Gdzieś pod drodze na technicznej sekcji mijam Mikiego walczącego z grawitacją i mam przed sobą kolejny podjazd (a miało być już w dół), na dodatek przyplątują się kurcze. Przez chwilę prowadzimy. Później na forum dowiem się, że Axi podjechał tę trawiastą ściankę. Mocne.
Wsiadam, kiedy inni prowadzą i staram się dogonić swoich rywali. Zawodnicy z Mega ustępują, pole daje też Planja i Bikeboard.
Ostatnie wypłaszczenie. Tu trzeba zwolnić, bo kurcze mam już w obydwu udach. Nie chcę prowadzić. Spec odjeżdża, a na szybkim zjeździe z dwukrotną prędkością wyprzedza mnie zawodnik Bikeboardu. Bez szans.
Ostatnie szutry i meta. Sigma pokazała, że spaliłem ponad 5 000 kcal, najwięcej z wszystkich dotychczasowych maratonów. Wynik osiągnąłem dość marny; znów jednak na więcej nie było szans.

2009.08.04 – góry, góry

5 h. 56 km.

W ramach zaspakajania głodu gór objeżdżanych bez wlepiania gał w pulsometr tym razem zaliczyłem Pasmo Jałowca z objechaniem pasma Pewelskiego. Tu jest track.

Polecam trasę na jednodniową wycieczkę np. ze startem w Krakowie (pociąg 7:25), dojazdem do Suchej Beskidzkiej i powrotem tego samego dnia. Uwaga od góry Baków tę trasę warto zmodyfikować np. jadąc dalej żółtym szlakiem lub zjeżdżając niebieskim do Huciska.

Ja zjechałem z grani bo miałem sprawy 😉 pod Bakowem.

Starałem się wjeżdżać tak dużo jak potrafiłem stosując dość twarde przełożenia.

W czwartek mocniejszy trening podjazdów, w piątek objazd trasy a w niedzielę maraton w Michałowicach.

 

 

2009.08.02 – rozjazd po maratonie

1 h 20 min. 26 km.

Głuszyca mnie zmiażdżyła. Próba przejechania pierwszych kilometrów podczas standardowego rozjazdu tylko mnie w tym utwierdzała. Bardzo pilnowłem tętna. Kiedy na pulsometrze było 105 wydawało mi się, że dokonuję gwałtu na organizmie. Jeden pagórek nawet podszedłem z buta, gdyż szosówka nie ma dostatecznie miękkich przełożeń. Z każdym kilometrem było lepiej i kończąć przejażdżkę uważałem już, że taki „rozjazd” dobrze służy.