Pulsometr wskazuje 164 bpm a licznik 44 km/h na płaskim asfalcie. Od koła zawodnika z przodu dzieli 15 cm. Jest nas dwunastu w grupie, która próbuje dociągnąć do grupy z przodu. Jedni zwalniają, drugich doganiamy i tak przez trzy i pół godziny. Płaskie maratony rządzą się prawami z wyścigów szosowych. Odpadasz od grupy – zostajesz, w pojedynkę nie da się walczyć z wiatrem.
Pierwszy maraton to papierek lakmusowy wskazujący jak się przepracowało zimę. Niby zabawa i luz, ale kiedy masz już na koncie 180 h treningu w sezonie to wolisz żeby nie poszło to na marne.
Start odbywa się w cieniu informacji o tragedii w Smoleńsku. Każda decyzja organizatora byłaby dla mnie zrozumiała. Odwołać lub nie zatrzymywać imprezy.
Mocna stawka
Trasa w Dolsku to polne i leśne drogi oraz asfalt. Zdjęcie ze strony www.mtbmarathon.com
Edycja w Dolsku nie koliduje z żadnym cyklem maratonowym wiec gromadzi najmocniejszą z możliwych obsad w Polsce. Na starcie mnóstwo znajomych twarzy, dodatkowo grupy profies z szosowych wyścigów Mróz, CCC Polsat, DHL. Startuje też czołówka kobiet z Mają Włoszczowską.
Zielonych jest siedmiu, pięciu na giga. Po przejechaniu 400 km lądujemy w tym samym domu z zaprzyjaźnioną drużyną Bikeholików. Miło się spotkać po sześciu miesiącach przerwy miedzy sezonami
Nie mam osobistych porachunków, ani celów na ten wyścig. Ważne jest dla mnie zbliżenie sie do pierwszej 10. w kategorii i pierwszej 100 open. Z dywagacji przestartowych wiem, że to jest to mało prawdopodobne. Kilku mocnych zawodników z Mega przeszło na dłuższy dystans, a już w ubiegłym roku nie udało mi sie nigdy zaliczyć pierwszej 10. Nie ważne, cel jest celem.
Start po minucie ciszy i w ciszy. Od razu staram się pojechać mocno i znaleźć miejsce w dobrym pociągu. Pierwszy podjazd niczego nie wyjaśnia, nadal jedziemy w tłumie, wśród którego znajdują się zdecydowanie wolniejsi zawodnicy.
Doganiam tu Mikiego, który zakopał się w piasku i próbuje wyciągnąć swój rower na ubitą ziemię. Wreszcie spotykam swój pociag. Mocna 6 osobowa ekipa. Tętno pod 170, ale wiem, że nie wolno odpuścić ani na chwilę. Na szacowanie sił przyjdzie czas za godzinę, na razie trzeba trzymać się koła. Doganiam Leszka Kozła z Eska Team, który dostał sektor VIPowski, krzyczy żebym nie szarżował, kiedy mijamy go w pociągu z dużą prędkością.
Żadnych kalkulacji, ogień i koło zawodnika z przodu, kto odpada z pociagu zostaje i musi walczyć sam, albo czekać na kolejne grupy.
Zmiany i rwanie
Wypadamy na asfalt. Mam taką taktykę. Jadę na kole, kiedy tętno spada poniżej 155 wychodzę na prowadzenie i podciągam grupę do tętna 165-167 zjeżdżam i daję zmianę. Nie ma co odpoczywać. Raz peleton wchodzi na obroty, innym razem zwalnia. Jedni odpadają inni dojeżdżają. Orientuję się, że po zmianie nie wolno się chować na końcu, bo to jest grupa, która właśnie może odpaść z powodu zbyt dużego tempa. Po zejściu z prowadzenia wpycham się gdzieś w 2/3 stawki. Trzeba dużo uwagi, bo sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, poza tym idzie jazda na centymetry, bark w bark. Jeden błąd i możemy zakończyć sezon lecąc splątani na asfalt przy 40 km/h. Idzie jeden wachlarz, drugi po skrętach, w zależności od wiatru. Po zjeździe z asfaltu zawsze jest jakiś atak. Wystarczy przetrzymać 2 minuty szaleńczego tempa i udaje sie dospawać. Trzymam się trzech najmocniejszych.
Lubię taurynę co raz bardziej. Karbon chroni tyłek na nierównych brukach i polnych drogach, a fox wybiera wszystko.
Grupa się rwie. Teraz pracujemy tylko we czterech. Zawodnik w czarnej kurtce, który dotad komenderował zmiany. Krzyczał: Zmiana! Zjeżdżasz! Na lewo! Nie szarp! „Zamknij ryj” ktoś umęczony rzucił z środka peletonu.
Poszła kolejna ucieczka. Byłem na ósmym miejcu, a urwało się trzech pierwszych. Akurat mam dobry moment wiec po zjeździe z asfaltu na czterech następujących po sobie zakrętach odrywam się od grupy i ciągnę za oddalającą sie trójką uciekinierów. Czarna kurtka podąża za mną, trzyma się koła, ale do czasu. Musiał być szosowiec, bo nie utrzymał rytmu na podziurawionej leśnej drodze. Na takie dziury pomaga jazda na twardo, z kadencja 70, ale tego moje mieśnie nie wytrzymają to pewne. Tak się też dzieje.
Ech, kurcze!
Rytuały zachowane. Co 15 minut łyk, co 50 minut żel, po pierwszej godzinie oczywiście czuję znajome kłucie. Zbliżają się kurcze. Jak to jest. Piję, jeżdże, jem magnez i potas, a obe się zawsze pojawiają. Magneslife pomaga, ale zaczynam zwracać uwagę na to, by kręcić szybciej a z mniejszym napięciem mięśni.
Doganiam trójkę uciekinierów. Jest tu, o ile dobrze rozpoznaję Slec, zawodnik z Bydzia Power i ktoś w szarej koszulce bez logosów. Jedziemy razem, co raz szybciej.
Widzę z daleka Krakusa Jarka Nikla, z którym normalnie przegrywam na maratonach, chociaż co raz mniej. Widać, że osłabł. Mówi, że wykolegowali go na zmianach. Łapie się do naszej grupy, chwile odpoczywa i wychodzi na prowadzenie. Jest bardzo pracowity, co drugą zmianę to on jest na przedzie, pokrzykuje i ustawia peleton.
Daję zmiany i ja, chociaż dość szybko nadchodzi kryzys. Odpoczywam kilka minut w cieniu grupki, odzyskuję siły staje na pedały i sprint odrywam się od grupki Jarka. To nie było mądre. Do mety jeszcze 30 km. Słabnę jadąc w pojedynkę. Kilka minut później grupa Jarka dogania mnie. „Mówiłem, żeby się trzymać!” krzyczy do mnie. No to się trzymam. Zbliżamy się do wjazdu na drugą petlę.
Gleba. Nawet nie wiem jak to się stało. Przelatuję przez kierownicę, na mnie wali się zawodnik, który od kilku kilometrów jedzie mi na kole. Pytamy się czy wszystko okej. Okej, wiec trzeba zasuwać. Upadek powoduje kryzys. Po pierwsze kurcz uda nie pozwala wsiąść na rower, po drugie moja grupa odjechała, po trzecie czuję osłabienie.
Daję sobie z tym radę. Im dłużej startuje w maratonach tym mniej różnorodne mam emocje. Dwa lata temu stany wewnętrzne dominowały każdy wyścig. Dzisiaj na rozterki mam jedna reakcję. Nauczyłem się ją nazywać na koncercie zespołu syna (Unlumination, grają Dark Symphonic Metal), kiedy lider zespołu zapytał czy mają grać na bis w odpowiedzi publiczność zgodnie krzyknęła … „Napie…, napie!”
Więc wsiadam na rower i zaczynam „napie…”. Grupka zniknęla z oczu, ale wiem, że oni też są zmeczeni, ich też boli, wiec tu już znaczenie ma głowa.
Jej pomaga motywacja, a nogom pomagają kolejne magneslife i gutar.
Deszcz, grad i pozycja bez zmian
Od kilkunastu minut wyprzedzamy niedobitki z dystansu Mini, wjeżdżam też w dystans Mega. Zawodnik z mega puszcza mnie na zakręcie mówiąc: giga ma pierwszeństwo. Ciągnę wiec po górkę odnajdując 200 m z przodu zawodnika, z którym miałem zderzenie, a kolejne 100 m przed nim Jarka. Ok. Nie jest źle. Nie licząc deszczu, który zalewa okulary i mokrego piasku, który mam w ustach. Zawodnicy z dystansu giga w tym miejscu stawki jadą odrobinę szybciej. Wykorzystuję zawodników mega jako tunel. Jedna grupka, prawa i hop druga grupka. 5 sekund odpoczynku i znowu hop.
Cel to rywal w czerwonym, któremu towarzyszę od godziny. Wreszcie go mam… niestety koło wpada mi w koleinę i znów lecę przez kierownicę. Zmęczenie. Nic sie nie stało, ale do mety już tylko 5 km i marne szanse na odzyskanie pozycji, ale mantra „nap…” działa.
Natura stara się, żeby ten płaski maraton był zapamiętany. Najpierw sypie grad tak gęsty i gruby, że aż bolą uderzenia białych grudek. Kiedy kończy się gradobicie zastępuje je ulewa i wali się na nas ściana wiatru. Prędkość momentalnie z 24-25 km/h spada do 15, tym bardziej, że wjeżdżamy w piach. Nic, trzeba „nap…” Zawodnicy mega wyraźnie zwalniają, moi rywale ani myślą, a wiec giga to też czasami stan umysłu.
Nie udaje mi się już zbliżyć. Czas 3:24:53/89 km. Tracę do Jarka pół minuty, do zwycięzcy 32 min 16 sek; do zwycięzcy kategorii 25 min 28 sek. 18 m w kategorii; 116 open.
Miejsce takie sobie, ale jazda okej. Poradzić sobie z kurczami i łoić podjazdy do cel na kwiecień. Sezon długi, jeszcze 10 startów.