2010.04.25 – Maraton Daleszyce (ŚLR)

4:45 (?), 70 km.

Potrzebowałem przetarcia przed górami, czyli przed Karpaczem 1.05.10. Maraton w Daleszycach w ramach Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej zapowiadał się jako dobry trening w trudnych terenowych warunkach.

Nie jeździłem prawie przez tydzień więc nie wiedziałem jaka będzie dyspozycja. Na starcie ustawiłem się za Spinozą, postanawiając się trzymać jego pleców i zobaczyć co będzie dalej.

Od pierwszego kilometra, już od startu honorowego jechało mi się średnio. Na asfaltach tętno pętało się na 160 i nie chciało pójść w górę, na dodatek poczułem, że jeśli jeszcze przez chwilę tak pociągnę to odpadnę. Na szczęście po 30 minutach grupa zwolniła, zobaczyłem plecy Spinozy. Pomyślałem, że najgorsze za mną, ale w tym momencie poczułem, że tyl rowru zaczyna mi żyć własnym życiem. Guma. Zmiana, 5 minut do tyłu, w tym czasie przejeżdżają wszyscy.

Ruszam z ambitnym planem gonienia stawki, zawodnik po zawodniku odzyskuję miejsce, jadę co raz szybciej, aż na długiej szutrowej drodze… zostaję sam. Pomyliłem trasę. 2 km powrotu i znów odzyskiwanie pozycji, znów wyprzedzanie tych samych osób. Tym razem trasa biegnie wąskimi ścieżkami (single track) więc wyprzedzanie pod górę i na zjazdach oznacza ryzykowną jazdę po rowach zakrytych liścmi. Nie widać co się czai, a czai się poprzeczny rów. Przelatuję przez kierownicę, na bark, na szczęście bez poważnych szkód. Kończy się na zadrapaniach.

Niestety przerzutka przechodzi za baryłkę mocującą zacisk i ustala się w tej pozycji. Trzeba wyjąć klucze, poluzować przerzutkę, wyjąć koło, zapiąć koło.

Straty sięgają już nastu minut. Zastanawiam się czy nie wycofać się z walki, ale szybko odrzucam tę myśl. Nie kończyć bez poważnego powodu to nie honor, poza tym trzeba wykonać trening.

Na pętli Master czakają prawdziwe przygody i górska trasa. Potok po osie, rzeczki, leśne ścieżki, błoto, koleiny, a singiel wiodący grzbietem niebieskim szlakiem po kamieniach i między drzewami jest jednym z fajniejszych jakie znam, zjazd oznaczony trzema wykrzynikiami przypomina mi po co tu przyjechałem: przetrzeć się przed Karpaczem. Jest stromo, ale bez kamieni, więc do wzięcia w siodle. Po ostatnim bufecie odzyskuję motywację i ścigam się jeszcze z kikunastoma zawodnikami do mety. Na podjazdach czuję, że mogę jechać dośc szybko, ale oczywiście są też zwiastuny kurczy.

Dobrze, że pech przyplątał się na maratonie, który nie jest najważniejszy z punktu widzenia klasyfikacji generalnej. Było sporo jeżdżenia po kamieniach i korzeniach i mocny trening.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *