Karpacz (MTB Marathon 2010.05.01)

Już wiem co różni dobry maraton do kiepskiego. Na moim poziomie bynajmniej nie są to wyniki, te nie będą już dużo dużo lepsze. Motywacja: czy przejadę marudząc czy nap… W Karpaczu znów dostałem szansę na sprawdzenie jak silna jest determinacja. Guma na pierwszym zjeździe, łatanie założonej dętki i już po pół godzinie miałem 14 minut straty zajmując ostatnie miejsce w stawce. Czekała mnie samotność długodystansowca.

[more]

Po raz pierwszy, po krótkim, płaskim maratonie w Dolsku, miałem sektor i to drugi. Dla niemaratonowych czytelników: sektor to strefa przed startem, gdzie można wejść poza kolejnością, przyznawany jest za wyniki  w poprzednich startach. Sektor jawił mi się dobrym wynalazkiem wyłączne dla ścigantów, którzy od początku muszą mieć kontakt z innymi z czołówki. Mnie na górskim maratonie nie wydawał się potrzebny i tak zawsze pierwszy podjazd zawsze wrzucał mnie we właściwą część stawki czyli lekko za połową.
Okazało się, że komfort ustawienia się na starcie o 9:50, tuż po rozgrzewce jest nie do podrobienia, tym bardziej, że zaspaliśmy ze Spinozą budząc się o 8:20. No i ten lans, bycia rozstawionym.
Plan na ten wyścig był niewyszukany: jechać z wysoką kadencją; swoim tempem; nie odpuszczać, pić i jeść.
4 kilometrowy podjazd do Górnego Karpacza poszedł tym modelem. Tempo pod próg mleczanowy (160 bpm) i kręcenie. Na żartobliwe „Ludmiła dajesz” do Ludmiły Dankowej usłyszałem „zdrowia i szczęścia życzę”.  Ludmiła jeździ świetnie maratony. Trzyma równe tempo, dobrze zjeżdża.
Nie przejmowałem się też, że Spinoza odjechał do przodu, On ma zawsze mocniejsze początki, mając w perspektywie czasu pomiędzy 5 a 6 h wiedziałem, że prawdziwy wyścig dla mnie jeszcze się nie zaczął. Nie miało też dla mnie znaczenia pojawienie się kolejnego Zielonego – Janusza. Sam zresztą zauważył, że na razie idzie dobrze, zobaczy jak będzie na 70 km. Na dodatek nie mogłem przycisnąć bo rozstałbym się ze zbyt późno zjedzonym makaronem.

Zjazdowa mantra

Na pierwszym zjeździe utwierdziłem się, że start tydzień temu w Daleszycach był dobrym wyborem, nie miałem tradycyjnego szoku zjazdowego, efektu „pierwszych gór w sezonie”, kiedy nie panując nad rowerem przy prędkości 35 km/h gorączkowo trzeba sobie przypominać jak się zjeżdża żeby się nie zabić.
Tym razem miałem w głowie trzy zasady, które kiedyś wyłowiłem tu i ówdzie:
1)    Nie patrz na przeszkodę, lecz wyznacz sobie wirtualną trasę przejazdu – guru dyscyplin grawitacyjnych Brian Lopez. Ta prawie filozoficzna zasada pozwala przejechać z prędkością 40 km/h pomiędzy kamieniami oddalonymi 15 cm. Spróbujcie tylko spojrzeć na groźnie wyglądający korzeń, albo kamień, na którym można zaliczyć lot przez kierownicę. To niemal samospełniająca się przepowiednia.
2)    Zaufaj sprzętowi. Coś ten deseń mówił kiedyś kolega z drużyny Maciu, który zjeżdża jak natchniony. Wreszcie mogłem to zrobić. Foxa napompowałem odrobinę mocniej, zwiększyłem tłumienie, aby nie hasał po kamieniach. Taktyka na nierówności i kamienie oraz korzenie na szybkich zjazdach była prosta. Fox do roboty, a palce z daleka od klamek hamulcowych. To działa. Zaczynam lubić szybkie zjazdy, dotychczasową moją zmorę. Zatarty Manitou Black przy takiej taktyce mówił mi – temu Panu już dziękujemy za wspólną jazdę.
3)    Nie przeszkadzaj rowerowi. To z kolei powiedział kiedyś Furman, mistrz jazdy skutecznej. Rzeczywiście, kiedy znajdziesz się w sytuacji bez wyjścia i właśnie lecisz na korzeń, kamień czy koło nurkuje w dół. Rozluźnij się, puść hamulce i czekaj co się stanie. W 99 % przypadków rower znajdzie wyjście z sytuacji. Trzeba tylko to zrobić, a to wymaga stalowych nerwów.
Na razie wszystkie trudne sekcje przed nami jest 20 minuta wyścigu, a ja czuję to przeklęte znane zjawisko, kiedy z hardtaila robi ci się full. Guma!
Zanim się zatrzymałem powiedziałem sobie. „Nie ma marudzenia. Zmieniasz dętkę, sprawdzasz czas i gonisz. To dopiero początek”. Oponę i dętkę przebił patyk. Żaden tam kolec, ale ordynarny patyk o średnicy 4-5 mm. Szarpię się z taśmą, którą przymocowałem dętkę do sztycy. Przypominam sobie, że dętka jest w tym opakowaniu już kilka miesięcy. Mam nadzieję, że będzie cała. Zmiana, pompowanie. 6 minut. Sssss…. Nie jest cała, a więc łatanie.
Zgodnie z zasadą wyznaczoną przed zatrzymaniem „0 marudzenia” spokojnie wyciągam łatki. Jest małe przetarcie. Łatanie, pompowanie. Tym razem trzyma, zakładam koło. W tym czasie przejeżdża ostatni zawodnik, znajomy z bloga i zimowego maratonu spinningu. 14 minut w plecy.
Jestem więc na końcu stawki, czyli koło miejsca 240.

Samotność długodystansowca

No to zobaczymy chłopie co potrafisz zrobić ze swoją motywacją. Od razu zaczyna się prawdziwa trasa. Znak !!! (b. trudny zjazd) nie na wyrost, ale się jedzie i to dobrze. Doganiam pierwszych sprowadzających, bez proszenia dostaje miejsce. Dystanse GIGA są pod tym względem super. Zawsze współpraca i życzliwość. Jeśli ktoś zamierza spędzić kolejne 6 h na trasie, umierając parę razy, to nabiera dystansu do siebie, a to jest dobre lekarstwo na małostkowe nie ustępowanie miejsca (znane z innych zawodów) komuś, kto akurat w tej chwili zjeżdża lub podjeżdża, kiedy ja nie daje rady.
Podjazd szutrową drogą. Nachylenie z 15-17 % młynek. Jestem kompletnie sam, a to dopiero 40 minuta. Zawsze w takiej chwili dopadają takie myśli, że wszyscy już są daleko, już prawie kończą, a ja się tu ślimaczę. Doświadczenie jednak mówi, że rywale są za zakrętem, a jeśli nawet w tej chwili trochę dalej z powodu dużej straty, to dzieli nas tak naprawdę niewiele.
Wyścigi w mojej części stawki rozgrywają się bez spektakularnych wydarzeń, bez ucieczek, rwania tempa. Wygrywa ten, który później na podjeździe zrzuci z średniej tarczy na młynek, kto przetrwa kryzys na podjeździe i nie zejdzie z roweru, kto nie przestraszy się kamieni, kto zignoruje gwoździe wbijane w plecy. Tak sobie myślę kontrolując pulsometr i kopiąc się w tyłek co chwilę, „dajesz, nie odpuszczasz”.

Dostaję dowód słuszności tej teorii. Pojawiają się inni zawodnicy, a wiec mam już motywacje zewnętrzną: dojechać do żółtej koszulki, jeszcze do tej pary, tego wziąć przed końcem podjazdu…

Po  1 h 30 minutach doganiam Piotrka „PePe” kolegę z drużyny. Informuję, że miałem dużą przerwę. „Chcesz mi powiedzieć, że o 14 minut jesteś lepszy” – no tak, to zabrzmiało nieskromnie. Jedziemy chwilę razem i przesuwam się do przodu. Gdzieś tam jest moja latarnia, punkt orientacyjny czyli Spinoza.
Na poboczu kolejna zielona koszulka. Janusz, nowy kolega z teamu. Zatrzymuję się. Prosi o pompkę, to niestety nie załatwi sprawy. Urwał grzybek od zaworu presty, dętka do wyrzucenia. Ja już swoją zużyłem, ale nadjeżdża PePe (nie ma jak drużyna). Zostawiam więc pompkę i gnam walczyć.

Podjazdy do wyprzedzania


Jest sucho. Opony, których nie lubię, czyli Continentale Speed King 2.1 radzą sobie nad wyraz dobrze. W ogóle ten maraton to maraton zjazdów. Czuję dużą harmonię z rowerem, z górą, zjeżdżam efektywnie. Mistrzem zjazdów to jednak nie jestem. Raz po raz ktoś mi to udowadnia. Ponieważ jestem w fazie wyprzedzania na podjazdach (gonię) to mam okazje podpatrzeć też jak się zjeżdża dobrze. Z tego maratonu najbardziej zapamiętam zawodniczkę w stroju BikeWorldu, którą wyprzedzam na szczycie podjazdu. Teraz szuter w dół. Nie dotykam hamulców, ale  kiedy szybki zjazd przechodzi w kamienisty hardcore dziewczyna jest tuż za mną. Waży pewnie 2/3 mojej wagi więc nie mogę zrozumieć jak to się stało, że nie zgubiłem jej na tej drodze. Więcej się wyjaśnia, kiedy słyszę z tyłu „przepraszam”. Puszczam przodem i widzę jak tnie przez kamienie wysokości połowy koła nie zwalniając prawie wcale. Tak to nigdy nie będę jeździł w dół. Wrażenia nie zaciera nawet jej dość kontrolowany lot przez kierownicę, w tej samej sekundzie przede mną wali się na kamienie jej rywalka.
Omijam ją i wjeżdżam w stromy wąwóz prowadzący w górę. Tym razem wszyscy prowadzą, więc nawet jadąc 5 km/h (wiwat 34 zęby z tyłu) doganiam osobę po osobie. To niezwykłe i znak rozpoznawczy MTB Marathon, wystarczy, że powiem – jeśli będzie miejsce to proszę, wszyscy chętnie ustępują ścieżki, nawet pokrzykując na innych: Droga! Podjeżdża!
Jest tu i moja mistrzyni zjazdu. – Świetnie zjeżdżasz –  komplementuję. – Niestety tylko zjeżdżam – odpowiada pchając rower w górę.
Czekam na każdy podjazd, tu odzyskuję pozycję. Zawodnik, po zawodniku, zaczynają się pojawiać znane koszulki. A to Hella, a to Otwockie Towarzystwo Rowerowe, Piotrek w stroju Speca, mój przeciwnik z Głuszycy 2009.

Kurcze jak zwykle

Na bufetach (jest ich aż siedem!) zjadam ćwiartkę banana i popijam wodą. Żele wcinam zgodnie z postanowieniem. Nutrend co 50 minut, SIS co 35 minut. Na co drugim bufecie wlewam do camela trochę powerade. Co 90 minut pochłaniam magneslife. Nie muszę dodawać, że kurcze i ich zapowiedzi oczywiście towarzyszą mi cały czas. Jeden z nich nawet postanawia mnie zrzucić z roweru, ale postanawiam go rozjechać. Zwalniam, kręcę i rzucam k… wami. Nie zauważyłem, że z pobocza przygląda mi się od dłuższej chwili turysta. Przepraszam go, za niecenzuralne okrzyki. I tak będzie miał niezły obraz zawodników mtb.
Łączymy się z mega. Przestaję rozróżniać, kto  jest moim rywalem, a kto kończy krótszy dystans, tym bardziej, że prędkości są zbliżone. Po kilku minutach zaczynam widzieć, że nie do końca. Ci z giga jakby rzadziej zwalniają, jadą równiej i wyprzedzają. Pomalutku, ale cały czas. Okej. Wzrok się wyostrza i rzeczywiście. Kiedy udaje się dogonić kolejnego zawodnika podejrzewanego o bycie moim rywalem, czerwona naklejka potwierdzającą start na najdłuższym dystansie jest tam gdzie trzeba – na numerze na kierownicy.

Spinoza na wyciągnięcie korby

Nagle. Jest. Zielona koszulka, przekrzywiony camelbak. To jest Spinoza. Minęło prawie 5 h odkąd go widziałem ostatni raz. Mam do niego 2 minuty straty. Za następnym zakrętem mierzę sobie odstęp, już tylko minuta. Jadę wiec szybciej.
Przed nami Chomątowa góra. Rok temu dogoniłem go dokładnie w tym samym miejscu, chowałem się za zawodnikami mega, ale kiedy zobaczył stanął na pedały i… mi uciekł. Nie mam pomysłu co zrobić teraz, jak to rozegrać taktycznie. Okej walczymy z otwartą przyłbicą. Liczę na swoją wytrzymałość. Może rzeczywiście Spinoza już ma dość i mała różnica prędkości na moja korzyść wystarczy. – Wreszcie Cie mam, ponad cztery godziny Cię gonie – mówię i przyspieszam. Jadę na maks możliwości, kiedy po około 3 minutach się oglądam mam niestety Spinozę na kole. Nie jest dobrze.
Spinoza przyspieszył i z każdym obrotem korb się oddala, kiedy próbuję się zrównać robi mi się ciemno przed oczami. Ciągnę  jeszcze 300 metrów, ale to na nic. Chomątowa nie ma końca. Spinoza jest co raz szybszy, wyprzedza już hurtowo.  Na dodatek wiem, że zjeżdża szybciej ode mnie więc jeśli przed szczytem go nie dogonię, to ten wyścig w naszym pojedynku mam przegrany.
Tak też się dzieje. Przed szczytem widzę dwie kolejne koszulki Zielonych. Neeq i Luki toczą się pomału na metę dystansu Mega. Od dłuższego czasu nie trenują i widać, że mocno cierpią na tym podjeździe. Szutrowy zjazd zmienia się techniczną sekcję. Udaje mi się tu jechać, na dogonienie Spinozy nie mam już jednak szans. Utwierdza mnie w tym Neeq.
Ostatnie płaskie odcinki, kamienisty zjazd i asfalty. Jeszcze tylko Buli, pechowiec (jechal około 10-11 miejsca Open na Mega ale pogubił trasę) dopinguje – Dajesz Kubak, dajesz. Meta
Ogólnie ok. Wynik poniżej oczekiwań, ale z jazdy jestem zadowolony. Najlepszy pod względem zjazdów maraton ever, przyzwoicie jeśli chodzi o utrzymanie wysokiego tętna i motywacji. Bez długotrwałych kryzysów. Czekam na Złoty Stok, kolejne giga w MTB Marathon, a po drodze jeszcze treningowa Eska – Zdzieszowice. Sezon dopiero się rozpoczął. Po dwóch edycjach jestem 13 w generalce… taką pozycję zająłem rok temu po całym sezonie.