Numerki – 2007

Numery startowe. 2007 rok przeznaczyłem na zbieranie doświadczeń maratonowych. Startowałem często i bardzo często. Zadebiutowałem w górach i co raz lepiej rozumiałem o co chodzi w tym ściganiu.
Liczba startów 6 w Esce i 4 w MTB Marathon. Wiosną jedno XC.

[more]

Eska BikeMaraton

 

Edycje:

Wrocław Giga. Czas 03:41:16. Open 241. M4 30 – strata do I open 1:04:10

Ustroń Mega. Czas 03:08:31. Open 347. M4 45 – strata do I open 1:11:33

Zawoja Mega. Czas 3:06:11. Open 216. M4 25 – strata do I open 1:09:32

Kraków Mega. Czas 03:23:03. Open 296. M4 36 – strata do I open 1:01:45

Przesieka Mega. Czas 02:29:08. Open 203. M4 25 – strata do I open 49:30

Świeradów Mega. Czas 02:41:30. Open 225. M4 31 – strata do I open 53:16

MTB Marathon

Edycje

Karpacz Mega. Czas 03:43:29. Open 477. M4 59 – strata do I open 1:31:50

Krynica Mega. Czas 5:05:21. Open 273. M4 32 – strata do I open 1:59:29

Kraków. Mega. Czas 3:31:57. Open 160. M4 19 – strata do I open 0:55:51

Istebna. Mini (awaria). Czas 2:09:18. Open 33. M4 18 – strata do I open 0:57:01

Odyseja Niepołomicka

Impreza na orientacje. Dwa ciężkie dni. 242 kilometry, 14 h 16 min. W parze z Andrzejem Łopatą.


 

 

 

2010.06.27 – Puchar Wójta Gminy Węgierska Górka

Lokalne ściganie w najlepszym wymiarze. Stadion w Ciścu, zapach grillowanych kiełbas, piękna pogoda i sam Pan wójt na starcie. Brakowało tylko orkiestry dętej. 80 zawodników różnej maści. Są mocni amatorzy, jest i zawodowiec na europejskim, juniorskim poziomie: Bartłomiej Wawak z JBG2 Professional MTB Team. Spiker wyczytuje też mocnych młodzików, rozpoznaję kilku dobrych amatorskich ścigantów. Większości twarzy jednak nie znam. Dzisiaj już wszyscy noszą obcisłe lycry, a sidy i foxy są w co drugim rowerze więc wycinaków można w z tłumu wyłowić po opaleniźnie, ogolonych nogach i braku piwnego brzucha.

[more]

Start honorowy,  przejazd przez Sołę i już ze Spinozą czekamy na sygnał sędziego. Jedziemy. Start wąskim asfaltem. Trzeba uważać bo dookoła pełno niedoświadczonych zawodników. Bardzo różni się taki start od startu Giga. Jest wolniej, ale mniej bezpiecznie. Co rusz ktoś gnany adrenaliną zmienia nieoczekiwanie tor jazdy. Klamki w pogotowiu i zero szarżowania. Krzyk z tyłu i łomot padającego roweru. Ze Spinoza trzymamy się czujnie 1/3 stawki.

Na zjeździe. W tym momencie straciłem już kontakt ze Spinozą i prowadzoną przez niego grupą. Zdjęcie ze strony www.masyw.beskidy.info.pl. Autor M.Greń

Podjazd. Jest ostro. Zgrzytanie przerzutek i z asfaltu wjeżdżamy w teren. Nerwowo. Co rusz ktoś spada z roweru blokując innym przejazd. To tylko 40 km w najdalszym punkcie pod Baranią Górę. Spodziewamy się 2 h 30 min na trasie. Będzie czas na wykazanie się.  Obok Tomciox znany z forum rowerowanie.pl i ubiegłorocznej potyczki w Ustroniu. Tym razem walczy z napędem, który przeskakuje z trzaskiem. Zaraz będzie po łańcuchu.

Podjazd robi się co raz bardziej stromy. Tętno na przyzwoitym poziomie 165 bpm, ale nogi trochę z innej bajki.  Na dwa dni przed tym maratonem czułem, że niedziela  to może być TEN dzień.  Zgodnie z nową zasadą, którą zastosowałem od maratonu w Międzygórzu nie wypoczywałem dwa dni przed maratonem tylko jeden dzien. W piątek bodźcem miały być podjazdy.  I te podjazdy właśnie poczułem w udach.

Pisanie o tym ile magnes life piłem w tygodniu, ile dzisiaj przed startem nie ma większego sensu bo to stały repertuar wyścigów. Po 30 minutach poczułem to kłucie, a więc magnes, leki rozkurczowe i niepokój czy wrócą.

Tymczasem wspinamy się co raz wyżej i wyżej. Stawka się stabilizuje. Po około 45 minutach dojeżdżam do Spinozy i ciągniemy razem po lekko wznoszącym się szutrze, który trawersuje beskidzkie zbocze. Słońce mocno przygrzewa, a naszym  celem jest czteroosobowa grupa, do której mamy minutę straty. Tętno 160 bpm, blat i ciągniemy. Za zakrętem strata spada do 40 sekund, za następnym do 30. Zjazd. Bez hamulców gnamy tyle ile grawitacja pozwala starając się zmieścić w szutrowych łukach. Przydaje się trening zagryzania warg z Miedzygórza nadal działa i  dojeżdżamy do naszej czwórki.

Kamienisty zjazd po kocich, albo nawet psich łbach jest nasz. Oddaję się całkowicie rowerowi nie dotykając hamulców. Trzęsie okrutnie. Podziwiam Spinozę, który oddala się pomimo, że jego bomber ma już tylko 5 cm roboczego skoku, a aluminiowa rama oddaje wszystko co dostanie od dziurawej drogi.  Po zjeździe jesteśmy z przodu gonionej stawki, pierwszy podjazd. Stromo, bardzo stromo. Trzeba siłą zmusić zastane po zjeździe nogi do rozruszania.

Znów w 6-osobowej grupie. Dwóch zawodników to miejscowi z MTB Masyw Cięcina. Możemy za nimi jechać w ciemno, ale niezależnie od tego trasa biegnie prosto i jest przyzwoicie oznaczona. Tętno cały czas pod 160. Najpierw prowadzę stawkę, a kiedy słabnę na czoło wychodzi Spinoza narzucając jeszcze ostrzejsze tempo. Grupa się rozrywa. Odpadam na 20 – 30 metrów, ale się zbieram. Zawodnik w niebieskim stroju, który został za mną oddalił się jeszcze bardziej. Nawet mi przemknęła myśl, że widzimy się ostatni raz, ale nie zaprzątałem sobie tym głowy, bo wydawał się być z młodszej kategorii.  Ostatecznie co raz wyraźniej grupa dzieli się na 3 podgrupki. Spinoza + Masyw + Niebieska koszulka, minutę za nimi ja, za mną gdzieś kolejny Masyw i za nim ostatnia niebieska koszulka. Do mety 6-8 km. Cały czas mocno i bardzo mocno. Na każdym podjeździe tętno pod 160 bpm.

Zjazd, techniczny i trudny, zaczyna się agrafką, a później kamienie i mokre kamienie.  Włączyła mi się kalkulacja i asekuracja. Grupa z przodu zjeżdża lepiej, Ci dwaj za mną trochę gorzej niż ja wiec mogę pojechać bezpieczniej i utrzymam przewagę, a nie zaryzykuję gumy i straty, dobrej, jak sądzę, pozycji.

Kamienisty zjazd przechodzi w asfalt i skręca do lasu, tu trzeba kawałek zejść i podprowadzić. –  Prawdziwe MTB – słyszę za sobą. To niebieska koszulka. Kiedy mnie dopadł? Nie poddaję się trzeba uciekać, jednak mam słabszą chwilę. Nogi z ołowiu, zaraz to rozruszam, ale niebieska koszulka odjeżdża jakby na wyższym biegu.

Podjazd i zjazd do mety. Oglądam się, za mną nikogo, więc daję jak najszybciej. Zjazd w dół, ostrzegający o niebezpieczeństwie ratownik, bardzo szybko umykające płyty, gdzie nie należy przesadzić i nie skończyć w lesie. Jeszcze przejazd przez potok i ścieżka nad Sołą. Nikogo z przodu nikogo z tyłu.

Jestem zadowolony z jazdy. Spinoza był dzisiaj lepszy i zachował więcej sił na końcówkę. Chwila rozczarowania tylko czeka mnie przy tablicy w wynikami. 4.! Na 12 w kategorii. Do podium zabrało 30 sekund, zabrał mi je zawodnik w niebieskiej koszulce, któremu dałem się wyprzedzić na 8-10 km przed metą.  Poczucie niedosytu i wkurczenia. Wiem co to znaczy 4 miejsce. Wolałbym być 5. Zastanawiam się czy miałem szansę uciec. Może ten ostatni zjazd należało jechać odważniej, a może po prostu trzeba jeździć szybciej.

Czas 2:27. Miejsce 39 open na 82 startujących; 4 / 12 w kategorii.

Numerki – 2006

Numery startowe z zawodów, w których brałem udział. Pogrupowane latami. W 2006 zadebiutowałem. Wziąłem udział w dwóch maratonach ze zdziwieniem stwierdzając dwie rzeczy: ukończyłem i nie byłem ostatni.

[more]

Intel Powerade BikeMaraton

W skrócie Intel. Dzisiaj cykl MTB Marathon. Edycja w Krakowie. Pierwszy „prawdziwy” maraton. Dostałem numerek, do tego kupiłem chip elektroniczny na nogę służący do pomiaru czasu. Start z Błoń. Tysiąc uczestników. Na prawdę wielka rzecz. Duma mnie rozpierał, że mam numer, że ukonczyłem i euforia, że zająłem 456 miejsce na 738 startujących. Po tym maratonie wsiąkłem kompletnie w tę zabawę.

Wynik: Kraków, Mega, 4:17:07. 456/738 open i 111/202 w M3 (po raz ostatni w tej kategorii)

Maraton Michałowice

Lokalny maraton po polach podkrakowskich gmin. Zadebiutowałem tu po latach myślenia … „a może by kiedys”. Chciałem się przetrzeć przed maratonem w Krakowie. Niezwykła euforia, która towarzyszyła na mecie nie da się opisać. Jako, że „pierwszy raz” się pamięta to pamietam kilka wrażeń

– z wielką dumą przypiąłem po raz pierwszy numerek do roweru. Co za lans

– okazało się, że mogę kogoś wyprzedzić. Niezwykłe uczucie.

– podziw dla tych, którzy przejechali w czasie zupełnie niedostępnym dla mnie.

– że można być tak zmęczonym jak nigdy w „normalnym” życiu się nie ma szans zmęczyc.

Do tego maratonu „przygotowywałem” się 3 miesiące jeżdżąc po pracy czyli od 21 do 21.40 4 x w tygodniu po 15-18 km 🙂

Komentarze przeniesione z innego wpisu, a dotyczace maratonu w Michałowicach.

Gość: Marcin, rev-179-216.ramtel.pl
2010/06/25 21:40:49
Jakie miejsce i dystans miałeś w Michalowicach 2006?
2010/06/28 12:27:45
Niestety nie zachowały mi się wyniki z tego maratonu.
Gość: Marcin, rev-179-216.ramtel.pl
2010/06/28 21:55:30
Ja pamiętam swój wynik. Pierwszy DNF :D. Były fajne czasy…

2010.06.25 – podjazdy

1 h 10 min 22 km

Eksperymentuję ze startami w zawodach na lekkim zmęczeniu. W Międzygórzu to się sprawidziło, to był najlepszy górski maraton w moim wykonaniu. Ponieważ w niedzielę zaplanowany jest najbliższy udział w maratonie to dwa dni przed robię mocne choć krótkie treningi.

Dzisiaj pod domem trenowałem podjazd o nachyleniu od 8 do 14 % x 5 (czas wjazdu 5 min 10 sek do 5 min 30 sek.). Szło ok. Tętno max do 172 bpm, przecietne na podjazdach 160, a więc na progu. A jeszcze wczoraj czułem zmęczenie po sobotnim maratonie.

Trening podjazdów to również trening psychiki. Wjedź na górę po drodze prawie zwracając żołądek, zjedź na dół tylko po to żeby rozpocząć podjazd od początku i tak ileś razy. Jaka satysfakcja za to 🙂

 

 

 

Międzygórze (2010.06.19 MTB Marathon)

Trzy szóstki opisują trasę w Międzygórzu. 6 km/h na ciągnących się długimi minutami podjazdach i 66 km/h w dół po szutrowych drogach.

[more]

Poranny sajgon w pokojuPo zgonie w na maratonie w Złotym Stoku zaaplikowałem sobie tydzień przerwy od roweru, a dwa tygodnie przed maratonem kurację czyli prawie 19 h treningów. Ostatni tydzień to znów odpoczynek i dzień treningu w czwartek. Nie miałem żadnych oczekiwań, ani obaw. Po prostu stanąłem na starcie z postanowieniem jechać jak się da najlepiej. Po występach w Złotym Stoku straciłem sektor, co dla mnie oczywiście nie ma żadnego znaczenia w górach, na dystansie giga.

Przegląd przedstartowy

Na starcie mnóstwo znajomych i Zielonych. Na giga debiutuje Ośka i Axi, który uznał, że dla 44 km dystansu mega nie warto się tłuc z Krakowa 300 km i postanowił zakosztować prawdziwszej, a na pewno dłuższej zabawy.

Pokazuję Piotrkowi „PePe” mu, że będę go miał na oku. Dwa tygodnie temu przejechał w dobrym stylu MTB Trophy co musiało go kosztować mnóstwo sił, więc ciekaw jestem jak wytrzyma cały dystans. W tym roku ścigamy się w tej samej kategorii. Spinoza, mój stały rywal maratonowy, stanął gdzieś z tyłu, więc kombinuję, że zapewne chce wystartować lżej i przycisnąć na którymś z podjazdów, pozwalając mi obserwować się jak odjeżdża. W tym roku wygrałem z nim w Dolsku, oddając pole w górach: w Karpaczu i Złotym Stoku, a wiec jest 1:2. Na ściganie się z Mikim tutaj nie ma szans. Proste technicznie zjazdy nie pozwolą mu stracić na tyle dużo, żebym mógł zniwelować dzielące nas lata świetlne jeśli chodzi o szybkość podjeżdżania. Jest też Mariusz „Versus”. Nie trenuje w tym sezonie więc raczej nie powtórzymy pasjonującej rywalizacji z Krynicy 09. Oczywiście rzucamy w swoją stronę rytualne pogróżki.

To są wszystko przyjacielskie potyczki. Sportowo to mam jeden cel: dogonić Janusza Maćkowa z Xbox Team, który wyprzedza mnie w klasyfkacji generalnej o jedno miejsce. Dotąd wygrałem z nim tylko raz na kilkanaście maratonów. Też kończył MTB Trophy więc zagadką jest jego dzisiejsza dyspozycja.

Cel odjeżdża

Start. Podjazd. Z zaciekawieniem spoglądam na swój pulsometr. Tętno dochodzi do 160, 164, 168. Ktoś mnie wyprzedza, ja wyprzedzam. Trwa rozstawianie stawki. W Międzygórzu idzie to wyjątkowo płynnie. Szeroki szuter daje miejsce na 2-3 zawodników. Nie ma nerwówki, każdy znajdzie swoje miejsce. Organizm reaguje normalnie: boli, ale nie ma zgonu. Dość szybko doganiam Spinozę, który jak zwykle wystartował mocno, ale z nieznanych powodów zwolnił. Nie czas jeszcze na pogawędki, każdy skupiony na swoim oddechu testuje organizm na pierwszym podjeździe. Pojawia się PePe. Wygląda na podmęczonego. Cztery dni wyrypu robią wrażenie nawet na Maciu, który w tym roku dopiero opuścił kat. M1, a co dopiero na początkującej, bo początkującej, ale „em czwórce”.

Na podjeździe do pierwszego bufetu doganiam Justynę Frączek. To się jeszcze nie zdarzyło. Czasami tasowaliśmy się na trasie, ale to za sprawą jej awarii. Teraz wyraźnie w idzie jej gorzej.

Jadę z bidonami, nie z camelbakiem jak zwykle. więc zatrzymuję się na bufecie uzupełnić picie. Justyna mija bufet. Następnym razem widzę ją zjeżdżajacą na pobocze. Na mecie dowiem się, że odkręcił się jej… pedał.  Dobrze, że tylko z takim skutkiem.

Janusz Maćków jest cały czas w zasięgu wzroku. Kilkanaście pozycji z przodu, niestety widzę, że każda próba zbliżenia się do zielonej koszulki Xbox team kończy się dla mnie przebywaniem w niebezpiecznych zakresach tętna, a mój cel i przeciwnik (pewnie sobie nie zdaje z tego sprawy) sprawnie przesuwa się do przodu, najwyraźniej odzyskał świeżość i znika na stałe. Nie tym razem więc.

Zagryźć wargi

Teraz zjazd, zimne powietrze i charakterystyczne kłucie w udach. Będą kurcze jak 2 i 2. Kolejny magneslife. Podjazd na Śnieżnik. To lepszy fragment w moim wykonaniu. Udaje się wyprzedzić kilka osób. Za mocniejszy fragment płacę kompletnie bez sensowną jazdą po wypłaszczeniu do schroniska pod Śnieżnikiem. Turlam się tam z minimalną prędkością, co chwilę popełniając błędy. A to źle najechany korzeń, a to ześlizg po skarpie, a to wklejenie w środek bagna. Na szczęście zaczyna się zjazd. Za schroniskiem w lewo, pamiętam z opisu, że ma być ostro. Ścieżka po łące ginie w lesie, tuż przed ścianą lasu boss MTB Marathon Grzegorz Golonko kieruje na lewo, gdzie jest trochę łatwiej. Oczywiście jestem na prawej, a próba przejechania zgodnie ze wskazówkami Grzegorza kończy się efektownym lotem przez kierownicę i glebą. Było zamaszyście, ale niegroźnie nie licząc lekkiego stłuczenia łokcia.

Obecność Grzegorza na trasie to pewien znak rozpoznawczy tego cyklu. To jest impreza oparta o biznes, ale taki biznes, w dobrym wydaniu, w którym prowadzący przedsięwzięcie współdzieli pasję z klientami (uczestnikami). To czuć na każdym kroku, nie tylko przez zaangażowanie osobiste Grzegorza w rozmowy z zawodnikami, rozpoznawanie uczestników, wsparcie i elastyczność, to czuć też u większości teamu organizatorów. Na bufetach, w biurze zawodów. Nie jest idealnie, ale mam kiedy wiem, że za tym wszystkim stoi pasja, a nie tylko marketing, to mam dużą tolerancję na wszelkie niedociągnięcia.

– Jesteś cały? – pyta Grzegorz.

– W porządku – wiec zbieram rower i w dół.

Zaczyna się zjazd, jedyny moment tej trasy, który można będzie wspominać w październiku przy piwie. Korzenie, kamienie, urwisko po lewej i miny zdziwionych turystów widzących zawodników lecących na stracenie po 20-30 cm kamieniach. Jadę, choć nie za szybko. Dwukrotnie wywozi mnie na sekcje, gdzie są uskoki, dla których mam zbyt duży respekt żeby to zjechać.

Zjazd z technicznego zmienia się w szybki szuter. Nie sprawdzam na liczniku, ale po tym jak świszczy wiatr w kasku wiem, że jedziemy ponad 50 km/h.

Jazda na wprost jest bezpieczna, przed każdym zakrętem trzeba poprawnie odpowiedzieć na kilka pytań: czy uda się bez dotykania hamulców złożyć jeśli odpowiedź brzmi „Tak” to jest dobra wiadomość, jeśli zakręt jest ostry, na dodatek wysypany żwirem proces decyzyjny przebiega dalej: kiedy zacząć hamować? Kiedy puścić klamki hamulców, bo wiadomo, że hamowanie na żwirze i próbowanie skrętu skończy się szlifowaniem pięknych sudeckich duktów.

Orientuję się, że jest sposób na te wiraże! Technika zagryzania warg. Zastosowałem tę sposób na tych dziesiątkach jechanych z wariacką prędkością zakrętów i działało znakomicie. Zagryźć wargi i puścić hamulce. Kilka razy dzięki temu udało mi wyjechać z zakrętu przednie koło prowadząc już po igliwiu pokrywającym skarpę.

PePe nadciąga

Popijając magneslife i zagryzając żelami powitałem 3 godzinę. Najpierw usłyszałem z tyłu  – Kuba!!! – zbliżał się Dominik „Buli” z Bikeholików. Jak on jeździ w tym roku! Kiedy mnie minął był około 6 pozycji open na dystansie Mega. Ten dystans wystartował pół godziny po giga więc mogłem oglądać wycinaków podjeżdżających na tej samej trasie. Pouczające. Niby wszystko tak samo, tylko troszkę mocniej i troszkę szybciej kręcili. Tylko „troszkę”. – Hopaj, hopaj – to Radar z Lapierre, kolejny z krakusów zachęcał mnie do kręcenia. Trochę w złym momencie, bo ktoś odciął prąd. Zdechło mi się. Traciłem kolejne pozycje. Na dodatek na kolejnej serpentynie na drodze poniżej zamajaczyła mi się zielona koszulka. Spinoza? Dopiero teraz? Nie to PePe i to wyglądający na świeżego. Dojechał do mnie bez problemu i odjechał do przodu. Pognał w dół na zjeździe z taką prędkościa, że szybko straciłem go z oczu, a nie hamowałem. Znów podjazd. Trochę zwolnił, a mnie odetkało wiec przestał się oddalać. W końcu znów się z nim zrównałem. Od tej chwili jechaliśmy razem kilka kilometrów, tym bardziej, że nadarzyły się fragmenty płaskiego i mogliśmy się wieźć na kole.

– Nie wiem, czy jedziemy razem, czy się ścigamy – żartował PePe. Odpowiedziałem żeby jechał jeśli ma siłę, bo ja chwilowo już nic więcej nie dam rady. Odparł, że ja byłem jego celem i mu się właśnie odechciewa. Jechaliśmy jeszcze parę kilometrów razem i poczułem, że wraca siła. Na kolejnej serpentynie organizm PePe przypomniał mu o MTB Trophy i PePe został, a po kolejnym zjeździe nie widziałem go już wcale.

Kurcze codzienne

Od tej chwili głowa starała się tylko przekonać mięśnie, że nie zwalniamy i staramy się odsunąć moment, kiedy pojawi się nieuchronne – kurcze.

Pierwszy raz zrzuciły mnie z roweru na leśnej ścieżce nad stacja narciarską Czarna Góra. Pomogło kilkusekundowe klęczenie i powtarzanie zaklęcia k…; k… Znów na rower i znów wracają. Tym razem te z przodu ud przeniosły się na wewnętrzną stronę. Chyba wolę takie. Zwolniłem do 3 km/h i przestałem wyprzedzać zawodników z dystansu Mega.

Jeszcze trochę i będzie spokój. Niestety techniczna ścieżka znów zdjęła mnie z rowru. Co z tego, że można to przejechać i mam na to siłę, kiedy nie mogę. Kolejne zjazdy i płaskie pozwoliły odpocząć nogom, kurcze wróciły tuż przed metą na ostatnim podjeździe.

Zjazd do mety miedzy kamieniami i koniec. Czas 5:16. 85. open / 11 w kategorii.

PePe dojechał kilka minut za mną. Spinoza DNF, jego głowa nie mogła się dogadać z resztą ciała; Skrzynia podobnie – zespuł niezepsuwalne czyli oponę bezdętkową; Ośka dała radę i ma 1. miejsce w kategorii. Axi świetnie zadebiutował na giga, pomimo wyczerpania świetnie dojechał też Maciu. Miki pokazał, że Międzygórze to jego maraton. A Lesław? Jak zwykle niezadowolony z jazdy, ale zajął 2 m w kategorii, w tej kategorii, w której jeszcze nie udało mi się załapać na pierwszą dziesiątkę.

Ps. Podsumowanie. Po analizie wyników muszę stwierdzić, że to mój najlepszy górski maraton dotąd. Zdobyłem najwięcej punktów, odzyskałem sektor; trasę przejechałem szybciej niż przed rokiem, mimo że tamten występ uważałem za przyzwoity. Ok. wraca mi ochota do trenowania, sezon dopiero się rozpoczął.

Z PePe na mecie. Fot. Iona

2010.06.16 – rege

1 h 15 min 30 km

A myślałem, że te 18 h 40 min w poprzednim tygodniu to będzie tak bezkarnie. Niestety dopiero w środę mogłem pojeździć, ale stać mnie było tylko na rege, bo organizm mówił stanowcze nie tlenikowi i innym formom treningu.