Trzy szóstki opisują trasę w Międzygórzu. 6 km/h na ciągnących się długimi minutami podjazdach i 66 km/h w dół po szutrowych drogach.
[more]
Po zgonie w na maratonie w Złotym Stoku zaaplikowałem sobie tydzień przerwy od roweru, a dwa tygodnie przed maratonem kurację czyli prawie 19 h treningów. Ostatni tydzień to znów odpoczynek i dzień treningu w czwartek. Nie miałem żadnych oczekiwań, ani obaw. Po prostu stanąłem na starcie z postanowieniem jechać jak się da najlepiej. Po występach w Złotym Stoku straciłem sektor, co dla mnie oczywiście nie ma żadnego znaczenia w górach, na dystansie giga.
Przegląd przedstartowy
Na starcie mnóstwo znajomych i Zielonych. Na giga debiutuje Ośka i Axi, który uznał, że dla 44 km dystansu mega nie warto się tłuc z Krakowa 300 km i postanowił zakosztować prawdziwszej, a na pewno dłuższej zabawy.
Pokazuję Piotrkowi „PePe” mu, że będę go miał na oku. Dwa tygodnie temu przejechał w dobrym stylu MTB Trophy co musiało go kosztować mnóstwo sił, więc ciekaw jestem jak wytrzyma cały dystans. W tym roku ścigamy się w tej samej kategorii. Spinoza, mój stały rywal maratonowy, stanął gdzieś z tyłu, więc kombinuję, że zapewne chce wystartować lżej i przycisnąć na którymś z podjazdów, pozwalając mi obserwować się jak odjeżdża. W tym roku wygrałem z nim w Dolsku, oddając pole w górach: w Karpaczu i Złotym Stoku, a wiec jest 1:2. Na ściganie się z Mikim tutaj nie ma szans. Proste technicznie zjazdy nie pozwolą mu stracić na tyle dużo, żebym mógł zniwelować dzielące nas lata świetlne jeśli chodzi o szybkość podjeżdżania. Jest też Mariusz „Versus”. Nie trenuje w tym sezonie więc raczej nie powtórzymy pasjonującej rywalizacji z Krynicy 09. Oczywiście rzucamy w swoją stronę rytualne pogróżki.
To są wszystko przyjacielskie potyczki. Sportowo to mam jeden cel: dogonić Janusza Maćkowa z Xbox Team, który wyprzedza mnie w klasyfkacji generalnej o jedno miejsce. Dotąd wygrałem z nim tylko raz na kilkanaście maratonów. Też kończył MTB Trophy więc zagadką jest jego dzisiejsza dyspozycja.
Cel odjeżdża
Start. Podjazd. Z zaciekawieniem spoglądam na swój pulsometr. Tętno dochodzi do 160, 164, 168. Ktoś mnie wyprzedza, ja wyprzedzam. Trwa rozstawianie stawki. W Międzygórzu idzie to wyjątkowo płynnie. Szeroki szuter daje miejsce na 2-3 zawodników. Nie ma nerwówki, każdy znajdzie swoje miejsce. Organizm reaguje normalnie: boli, ale nie ma zgonu. Dość szybko doganiam Spinozę, który jak zwykle wystartował mocno, ale z nieznanych powodów zwolnił. Nie czas jeszcze na pogawędki, każdy skupiony na swoim oddechu testuje organizm na pierwszym podjeździe. Pojawia się PePe. Wygląda na podmęczonego. Cztery dni wyrypu robią wrażenie nawet na Maciu, który w tym roku dopiero opuścił kat. M1, a co dopiero na początkującej, bo początkującej, ale „em czwórce”.
Na podjeździe do pierwszego bufetu doganiam Justynę Frączek. To się jeszcze nie zdarzyło. Czasami tasowaliśmy się na trasie, ale to za sprawą jej awarii. Teraz wyraźnie w idzie jej gorzej.
Jadę z bidonami, nie z camelbakiem jak zwykle. więc zatrzymuję się na bufecie uzupełnić picie. Justyna mija bufet. Następnym razem widzę ją zjeżdżajacą na pobocze. Na mecie dowiem się, że odkręcił się jej… pedał. Dobrze, że tylko z takim skutkiem.
Janusz Maćków jest cały czas w zasięgu wzroku. Kilkanaście pozycji z przodu, niestety widzę, że każda próba zbliżenia się do zielonej koszulki Xbox team kończy się dla mnie przebywaniem w niebezpiecznych zakresach tętna, a mój cel i przeciwnik (pewnie sobie nie zdaje z tego sprawy) sprawnie przesuwa się do przodu, najwyraźniej odzyskał świeżość i znika na stałe. Nie tym razem więc.
Zagryźć wargi
Teraz zjazd, zimne powietrze i charakterystyczne kłucie w udach. Będą kurcze jak 2 i 2. Kolejny magneslife. Podjazd na Śnieżnik. To lepszy fragment w moim wykonaniu. Udaje się wyprzedzić kilka osób. Za mocniejszy fragment płacę kompletnie bez sensowną jazdą po wypłaszczeniu do schroniska pod Śnieżnikiem. Turlam się tam z minimalną prędkością, co chwilę popełniając błędy. A to źle najechany korzeń, a to ześlizg po skarpie, a to wklejenie w środek bagna. Na szczęście zaczyna się zjazd. Za schroniskiem w lewo, pamiętam z opisu, że ma być ostro. Ścieżka po łące ginie w lesie, tuż przed ścianą lasu boss MTB Marathon Grzegorz Golonko kieruje na lewo, gdzie jest trochę łatwiej. Oczywiście jestem na prawej, a próba przejechania zgodnie ze wskazówkami Grzegorza kończy się efektownym lotem przez kierownicę i glebą. Było zamaszyście, ale niegroźnie nie licząc lekkiego stłuczenia łokcia.
Obecność Grzegorza na trasie to pewien znak rozpoznawczy tego cyklu. To jest impreza oparta o biznes, ale taki biznes, w dobrym wydaniu, w którym prowadzący przedsięwzięcie współdzieli pasję z klientami (uczestnikami). To czuć na każdym kroku, nie tylko przez zaangażowanie osobiste Grzegorza w rozmowy z zawodnikami, rozpoznawanie uczestników, wsparcie i elastyczność, to czuć też u większości teamu organizatorów. Na bufetach, w biurze zawodów. Nie jest idealnie, ale mam kiedy wiem, że za tym wszystkim stoi pasja, a nie tylko marketing, to mam dużą tolerancję na wszelkie niedociągnięcia.
– Jesteś cały? – pyta Grzegorz.
– W porządku – wiec zbieram rower i w dół.
Zaczyna się zjazd, jedyny moment tej trasy, który można będzie wspominać w październiku przy piwie. Korzenie, kamienie, urwisko po lewej i miny zdziwionych turystów widzących zawodników lecących na stracenie po 20-30 cm kamieniach. Jadę, choć nie za szybko. Dwukrotnie wywozi mnie na sekcje, gdzie są uskoki, dla których mam zbyt duży respekt żeby to zjechać.
Zjazd z technicznego zmienia się w szybki szuter. Nie sprawdzam na liczniku, ale po tym jak świszczy wiatr w kasku wiem, że jedziemy ponad 50 km/h.
Jazda na wprost jest bezpieczna, przed każdym zakrętem trzeba poprawnie odpowiedzieć na kilka pytań: czy uda się bez dotykania hamulców złożyć jeśli odpowiedź brzmi „Tak” to jest dobra wiadomość, jeśli zakręt jest ostry, na dodatek wysypany żwirem proces decyzyjny przebiega dalej: kiedy zacząć hamować? Kiedy puścić klamki hamulców, bo wiadomo, że hamowanie na żwirze i próbowanie skrętu skończy się szlifowaniem pięknych sudeckich duktów.
Orientuję się, że jest sposób na te wiraże! Technika zagryzania warg. Zastosowałem tę sposób na tych dziesiątkach jechanych z wariacką prędkością zakrętów i działało znakomicie. Zagryźć wargi i puścić hamulce. Kilka razy dzięki temu udało mi wyjechać z zakrętu przednie koło prowadząc już po igliwiu pokrywającym skarpę.
PePe nadciąga
Popijając magneslife i zagryzając żelami powitałem 3 godzinę. Najpierw usłyszałem z tyłu – Kuba!!! – zbliżał się Dominik „Buli” z Bikeholików. Jak on jeździ w tym roku! Kiedy mnie minął był około 6 pozycji open na dystansie Mega. Ten dystans wystartował pół godziny po giga więc mogłem oglądać wycinaków podjeżdżających na tej samej trasie. Pouczające. Niby wszystko tak samo, tylko troszkę mocniej i troszkę szybciej kręcili. Tylko „troszkę”. – Hopaj, hopaj – to Radar z Lapierre, kolejny z krakusów zachęcał mnie do kręcenia. Trochę w złym momencie, bo ktoś odciął prąd. Zdechło mi się. Traciłem kolejne pozycje. Na dodatek na kolejnej serpentynie na drodze poniżej zamajaczyła mi się zielona koszulka. Spinoza? Dopiero teraz? Nie to PePe i to wyglądający na świeżego. Dojechał do mnie bez problemu i odjechał do przodu. Pognał w dół na zjeździe z taką prędkościa, że szybko straciłem go z oczu, a nie hamowałem. Znów podjazd. Trochę zwolnił, a mnie odetkało wiec przestał się oddalać. W końcu znów się z nim zrównałem. Od tej chwili jechaliśmy razem kilka kilometrów, tym bardziej, że nadarzyły się fragmenty płaskiego i mogliśmy się wieźć na kole.
– Nie wiem, czy jedziemy razem, czy się ścigamy – żartował PePe. Odpowiedziałem żeby jechał jeśli ma siłę, bo ja chwilowo już nic więcej nie dam rady. Odparł, że ja byłem jego celem i mu się właśnie odechciewa. Jechaliśmy jeszcze parę kilometrów razem i poczułem, że wraca siła. Na kolejnej serpentynie organizm PePe przypomniał mu o MTB Trophy i PePe został, a po kolejnym zjeździe nie widziałem go już wcale.
Kurcze codzienne
Od tej chwili głowa starała się tylko przekonać mięśnie, że nie zwalniamy i staramy się odsunąć moment, kiedy pojawi się nieuchronne – kurcze.
Pierwszy raz zrzuciły mnie z roweru na leśnej ścieżce nad stacja narciarską Czarna Góra. Pomogło kilkusekundowe klęczenie i powtarzanie zaklęcia k…; k… Znów na rower i znów wracają. Tym razem te z przodu ud przeniosły się na wewnętrzną stronę. Chyba wolę takie. Zwolniłem do 3 km/h i przestałem wyprzedzać zawodników z dystansu Mega.
Jeszcze trochę i będzie spokój. Niestety techniczna ścieżka znów zdjęła mnie z rowru. Co z tego, że można to przejechać i mam na to siłę, kiedy nie mogę. Kolejne zjazdy i płaskie pozwoliły odpocząć nogom, kurcze wróciły tuż przed metą na ostatnim podjeździe.
Zjazd do mety miedzy kamieniami i koniec. Czas 5:16. 85. open / 11 w kategorii.
PePe dojechał kilka minut za mną. Spinoza DNF, jego głowa nie mogła się dogadać z resztą ciała; Skrzynia podobnie – zespuł niezepsuwalne czyli oponę bezdętkową; Ośka dała radę i ma 1. miejsce w kategorii. Axi świetnie zadebiutował na giga, pomimo wyczerpania świetnie dojechał też Maciu. Miki pokazał, że Międzygórze to jego maraton. A Lesław? Jak zwykle niezadowolony z jazdy, ale zajął 2 m w kategorii, w tej kategorii, w której jeszcze nie udało mi się załapać na pierwszą dziesiątkę.
Ps. Podsumowanie. Po analizie wyników muszę stwierdzić, że to mój najlepszy górski maraton dotąd. Zdobyłem najwięcej punktów, odzyskałem sektor; trasę przejechałem szybciej niż przed rokiem, mimo że tamten występ uważałem za przyzwoity. Ok. wraca mi ochota do trenowania, sezon dopiero się rozpoczął.
Z PePe na mecie. Fot. Iona