2010.10.30 – nocna wyprawa na Skrzyczne

Wjechać na Skrzyczne (1257 m.n.p.m) z Milówki, nawet nocą nie wydawało się wielkim wyczynem. Na maratonach pokonywało się wielokrotnie różne warianty trasy na ten szczyt. Zapowiadana przez PePe`go odległość: 50 km w górach ma swoją wagę, ale dla ekipy, która ukończyła dziesiątki maratonów nie powinna być problemem. Jedno mnie niepokoiło – rok temu odbyła się podobna wyprawa, która zakończyła się niepowodzeniem. Równie doświadczona ekipa zawróciła z trasy, uznając, że trudy są zbyt duże. Czy tym razem więc damy więc radę?

[more]

Na forum rowerowanie.pl skrzyknęło się 10 osób. Niezrównany organizator beskidzkich wycieczek PePe oraz Buli, Hinol, Jelitek, Maciu, Miki, MisQ, Pit, Simo, a także autor tej relacji. Prognoza pogody była dobra. Miało być koło 0 st. C, bez chmur. Zważywszy na porę roku, to była prawdopodobnie ostatnia okazja do zaatakowania Skrzycznego.

Nocne widoki

Kiedy o godzinie 21 wysypaliśmy się z samochodów w Milówce, szczękając zębami, to pomyślałem źle o swoim rozumie. Zimno, noc, góry, śnieg, rower – to nie jest najmądrzejszy zestaw.
W gościnnym garażu rodziców PePe przebraliśmy się, założyliśmy oświetlenie i w drogę. Na początku wysokość uzyskiwaliśmy asfaltem. Delektowałem się gwiaździstym niebem, jadąc z wyłączonymi lampkami, asfalt odznaczał się wystarczająco wyraźnie na tle smoliście czarnego lasu. Inwersja temperatur sprawiła, że im wyżej wjeżdżaliśmy robiło się cieplej.

Widzieliście kiedyś 10 rowerzystów w nocy jadących w szutrową drogą w górach? Diodowe lampki rozsiewające niebieskie światło oraz tylne czerwone punkty są jedynym źródłem światła. Magiczne. Tylko Miki wyłamywał się z tego romantycznego klimatu od czasu do czasu włączając lampkę, która oświetlała drogę jaśniej niż większość reflektorów, w jakie są wyposażone skutery.

Wskazane było szybkie przypomnienie sobie techniki jazdy po śniegu i lodzie. Fot. Hinol

Wybrany wariant pozwalał szybko zdobywać wysokość. Podłoże było suche, bez luźnych kamieni i dość szybko wdrapaliśmy się na 900 metrów, co pod względem wysokości było osiągnięciem prawie połowy celu. Zbyszek „Simo”, który specjalizuje się w startach na długich dystansach, często w ekstremalnych warunkach wydawał się zawiedziony. PePe uspokajał, że jeszcze zdążymy się najeździć. Rzeczywiście za chwilę zaczęliśmy kamienisty zjazd, później znów podjazd, zjazd. Na wysokości 1000 m śniegu było już całkiem sporo. Trzeba było uważać szczególnie na zjazdach, gdzie kamienie i nierówności zostały przykryte białą kołdrą, oraz na warstwę lodu, która utworzyła się w koleinach na szutrowych drogach.

Tak blisko, a tak daleko

Cały czas kontrolowaliśmy liczebność grupy, a mocniejsi na zjazdach i podjazdach czekali na maruderów. Zgubić się samemu w nocy, bez mapy i znajomości trasy to nie przelewki.
Humory dopisywały, atmosfera była jakby tu określić… męska, czy jak chcą niektórzy, włoska. Autorowi tej relacji psycha przysiadła na Magurce Wiślanej, gdzie dotarliśmy około północy. Miałem mokre buty, bo przygodzie z kałużą i odczuwałem już znaczne zmęczenie nietrenującego organizmu, a na drogowskazie jasno stało – „Skrzyczne 3 h 30 min”.
O tej porze nasza przeciętna prędkość wynosiła niespełna 7 km /h, licząc w tym dojazd asfaltem. Trudno było uwierzyć, że szczyt jest tak daleko, skoro od dawna już widzieliśmy celi wycieczki – charakterystyczny maszt na Skrzycznem, wydawał się być na wyciągnięcie ręki. Buli mówił nawet, że mógłby go oświetlić swoją Bocialarką.

Po dwóch godzinach podjazdów dało o sobie znać leniuchowanie uskuteczniane przez ostatnie miesiace

Na domiar złego wyszedł mój brak doświadczenia w nocnych jazdach. Miałem tylko jedną, dość słabą lampkę i nie miałem czołówki, która pozwala wybierać drogę na zjazdach. Przezorny MisQ poratował mnie zapasową latarką i jazda stała się znośniejsza. Wiem, że przed następną wyprawą zaopatrzę się w dobrą czołówkę, która pozwala wybierać optymalną drogę na zjeździe.
PePe nawigował, tak sprawnie, że nawet jeśli zdarzało nam się minąć rozjazd szlaku to powrót na właściwą drogę nie zajmował więcej niż kilka minut.

Skrzyczne padło

Im wyżej tym bardziej wzmagał się wiatr. Szczęśliwie, na tym etapie wycieczki mieliśmy go głównie w plecy. Około 2.20 po krótkiej wspinaczce dotarliśmy na ośnieżony szczyt z dzikimi okrzykami radości… tych, którzy mieli jeszcze siły. Wiatr wył niemiłosiernie na kratownicy masztu, okazało się, że drzwi do schroniska są otwarte więc skwapliwie skorzystaliśmy z zacisznego miejsca. Pora na przebranie mokrych ubrań, zjedzenie kanapek czy łyk ciepłej herbaty zabranej przez przezornych.
Hitem był winiak, który nie wiadomo jakim cudem ukazał się w plecaku MisQ. Od razu zrobiło się cieplej. Nie przesadzaliśmy jednak z delektowaniem się napitkiem, czekał nas nocny zjazd.

Pod schorniskiem (godz. 2.50) założyliśmy cieplejsze kurtki, wiało okrutnie a czekał nas zjazd. Pit nawet korzystał z maski

Większość zespołu zażądała od PePe prostego technicznie zjazdu. Nie było sensu ryzykować powrotu drogą, którą dotarliśmy. Upadek, stłuczenie kolana czy barku w tych warunkach to byłby poważny problem. PePemu udało się znaleźć taką trasę. Po kilkuset metrach terenowego zjazdu z samego szczytu mieliśmy już szeroką szutrową drogę. Początkowo zmrożoną, więc nie obyło się bez drobnych upadków, ale szybko śnieg ustąpił i można było żwawo tracić wysokość. Szybki zjazd nocą to też spore przeżycie. Tu oświetlenie było kluczowe. Szutrem trawersującym zbocze w komplecie zameldowaliśmy się na asfalcie w Ostrem. Stamtąd w dół do Żywca i liczącymi 25 km asfaltami do Milówki. Posiłek, toast za sukces wzniesiony winiakiem i …wiśniówką, która ostatecznie okazała się sokiem wiśniowym i ruszyliśmy do domu. Kierowcy mieli przed sobą jeszcze dwie godziny walki ze snem, reszta ekipy przysypiała.
Trasa miała 60 km, pokonaliśmy ją w komplecie od godz. 22 do 4:40 30.10.2010.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *