2010.11.15 – bieg

Bieżnia na siłowni. Co było trudne do uwierzenia jeszcze dwa tygodnie temu wytrzymałem godzinę truchtu i biegu, jedynie z 5 minutową marszową wstawką po 30 minutach. Kolejny cel to godzina bez marszu i stopniowe zwiększanie prędkości. Już po trzech sesjach biegania mięśnie nie protestują i dają się rozluźnić.

Kolano nie boli bardziej niż zwykle. Zaczynam sesję glukozaminą, w którą nie wierzę, ale po ostatniej kuracji ból występował jakby rzadziej. Może to inne czynniki, a może autosugestia, ale na pewno nie zaszkodzi.

Dzisiaj (wtorek) ide na spinning, w środę siłownia.

2010.11.14 – siłownia i rower

Niedziela sportowo.

Rano siłownia i ćwiczenia na obręcz barkową i grzbiet, tym razem pod okiem instruktora. Zalecenia

– włąściwa pozycja
– oddech
– koncentracja na mieśniu, którego ćwiczenie dotyczy

i wszystko będzie dobrze.

Aha i trzeba będzie zwiększać obciążenia. Na razie mam okres adaptacji więc pracuję bez napinki i planu, ale od grudnia dołożymy wypychanie nogami. Na próbę machnąłem serię 130 kg.

Po południu łapanie zachodzącego słońca, czyli rowerek 1h 45 min 40 km. spokojnym tempem do Doliny Prądnika i powrót kiedyś ulubioną, a w tym sezonie zaniedbaną przeze mnie „Drewnianą Drogą”. Natura się stara, pięknie płoną w takim świetle modrzewie.

2010.11.13 – wycieczka do Puszczy Dulowskiej

67 km, 3 h 45 min. Do puszczy nie dojechaliśmy, w każdym razie nie do właściwiej, bo po drodze zwiedzaliśmy terenowe podjazdy. Sportowo dramat, zwłąszcza na podjazdach zdycham, ale to nie szkodzi. To nie ta pora żeby się tym przejmować, ważne, że znów coś robię.

2010.11.11 – rejterada

Odpuściłem dzisiaj start w XC w Jaworznie, tzw. zawody u księdza. To miała być zabawa i fun, ale na godzinę przed startem lunęło i zrobiło się zimno.  Kolejny dowód, że góra nie sprzyja. Na rzeźnię się nie pisałem. Została więc siłownia. Ćwiczenia na górne partie.

Reminiscencje

Uzupełniam wstecznie i zbiorczo kilka notek nt. wydarzeń, które się tu nie znalazły po zagięciu mojej życiowo rowerowo sportowej czaso-przestrzeni: Bikemaraton w Tarnowie, MTB Marathon w Krakowie, wycieczki na Pilsko i Wielką Raczę.

[more]

Bike Maraton Tarnów – 2010.07.10

Palące słońce, kurz i brak wody. Jazda bez camelbaka w tych warunkach była głupotą, której nie zawahałem się popełnić. Fot. Magazyn Rowerowy

Trudno powiedzieć jaka siła powoduje, że po pierwszej męczącej pętli, w temperaturze ponad 30 stopni, pękającym z odwodnienia łbie wjeżdża się na drugie kółko. Wiedziałem, że idzie kiepsko, ale jednak uparłem się na to giga. Bardzo żałowałem tej decyzji. Kryzys gonił kryzys. Na dodatek na bufecie ustawionym na jedynym dużym wzniesieniu – Brzance zabrakło wody. W rezultacie jechałem o pustych bidonach prawie 40 minut, żebrząc o łyk od doganianych zawodników mega. Fatalny maraton. Dojechałem z czasem 5:17, 8/9 w kategorii i 54/70.

Mtb Marathon Kraków – 28.08.2010

Na Błoniach, prawie 7 h w błocie i deszczu. Mina mówi wszystko 🙂 Nigdy bym nie pomyślał, że przejazd odcinka po Błoniach może być tak trudny. Wiele osób tu prowadziło nie mogąc utrzymać tempa lub z powodu kompletnego zapchania błotem kół. Zdjęcie Tata Maćka UM

To był dość dziwny maraton. Do ostatniej chwili wahałem się czy wystartować w ogóle. Półtora miesiąca przerwy w treningach już uczyniło spore spustoszenie. Na dodatek lejące od kilku dni deszcze spowodowały, że podkrakowskie pola i lasy zamieniły się w błotnistą breję. Także na dzień startu prognoza była prosta – deszcz. Decyzję podjąłem na dwa dni przed. Wystartowałem i dojechałem do mety ze zdziwieniem obserwując, że doganiam wielu zawodników, z którymi ścigałem się podczas pierwszej połowy sezonu. Ostatecznie dojechałem z czasem 6:50; zająłem 68 miejsce open i 10/22 zawodników w kategorii. Poszło tak dobrze wyłącznie ze względu na doświadczenie i nastawienie do trudnych warunków, które zdobyłem na MTB Trophy 2008 i innych błotnych wyrypach. Na trudne warunki jest jedna recepta niech głowa przekona nogi: jeszce jeden obrót pedałami i jeszcze jeden. Nie zauważać deszczu, błota i zimna. Chrup, chrup w napędzie, dopóki działa i tak prawie 7 h.

Wielka Racza – 2010.08.01

Na krótkim odcinku miałem okazję przetestować fulla pożyczonego od Versusa (autor zdjecia). Sam właściciel dość krytycznie wypowiada się o tym akurat egzemplarzu (nie o fullach w ogóle) jednak nawet ta przejażdżka utwierdziła mnie, że full jest jedyną opcją na wycieczki i jeśli kiedyś przestanę się ścigać to 120-140 mm skoku i pełne zawieszenie to będą moi najepsi przyjaciele w górach. Nawet podczas krótkiego zjazdu po korzeniach i kamieniach przekonałem się, że nie istnieje problem przyczepności, istnieje problem odwagi. Sama wycieczka cud, miód i orzeszki, a tu wiecej wrażeń

 

Pilsko – 2010.08.21


Na Pilsku byłem wiele razy, takze w zimie i ciągle bardzo lubie ten szczyt z bezpośrednim widokiem na Babią Górę i często widzianym Tatrami. Tegoroczne opady i powodzie uczyniły górę dużo trudniejszą rowerowo, zwłaszcza zjazd ze szczytu do hali Miziowej, który jeszcze 4 lata temu pokonałem bez problemu okazał się nie do zaliczenia, nawet dla tak dobrych zjazdowców jak Skolioza czy Hinol. Sam ryzykowałem tylko krótkie odcinki.

 

2010.11.09 – bieganie… bardziej

1 h, waga 82,4 kg

Na zakwasy poprzedniego dnia najlepsza jest powtórka, więc przebiegłem tę samą trasę. Zmniejszyła się liczba wstawek marszowych do dwóch i przetruchtałem trasę szybciej o prawie 5 minut. Wczoraj nawet spotkałem osobę, która biegła wolniej ode mnie 🙂

Jeśli będę utrzymywał aktywność biegową potrzebuję szybko nowych butów, bo obecne – niby markowe, ale jednak uniwersalne, a nie specjalistyczne adidasy, nie dają dobrego komfortu i trochę ocierają.

Cieszę się, że wróciłem do treningów. Lubię ten rytuał popołudniowej aktywności, planowania tygodnia i badania postępów.

 

2010.11.08 – bieganie (truchtanie? tuptanie? wleczenie nogami?)

Rozpocząłem sezon 2011

Bieg tempem paralityka 1 h, co 10 min marsz 2-3 minuty do ustąpienia bólu mieśni. Zadzwiające, że po 30 minutach biegło mi się znacznie lepiej. Waga 83 kg.

Plany na sezon 2011 są mgławicowe, to raczej marzenia niż cele, na nie przyjdzie jeszcze czas. Po głowie kołace mi się wyścig 24 h; MTB Trophy; może Austria. Do tego wycieczki, albo wyprawy. Niech będzie przynajmniej jedna. Furman na rowerowaniu pisze o Albanii, to bardzo kuszące, może też projekt, o którym myślę od dawna – przejechanie Polskich gór w całości do lewej do prawej. Oprócz tego starty w maratonach i wyścigach xc. Jeszcze nie wiem, czy i która generalka, na pewno to będą dystanse giga.

Z marzeń i planów sportowych to zima na nartach ski tourowych. Nie mam sprzętu, nigdy tego nie robiłem. Sprawnie jeżdżę po stokach narciarskich więc dam sobie radę także w puchu, a zjazdy po dziewiczych połaciach + widok gór w zimie. Za to można umrzeć. Zobaczymy jak wytrzymają kolana podczas biegów, marzy mi się pokonanie maratonu biegowego, ale o tym na razie sza!

Sportowo to bilans zerowy przed sezonem nie wygląda najlepiej.

Siła, wytrzymałość leżą na łopatkach. O wyższych zdolnościach takich jak szybkośc, wytrzymałość szybkościowa czy wytrzymałość siłowa nie wspomnę.

Regularne treningi przerwałem w lipcu z powodów pozasportowych. Jeździłem od czasu do czasu, bez ładu i składu. Przytyłem i mam nadwagę około 12-13 kg. Organizm okazuje wszelkie oznaki niewytrenowania. Dość powiedzieć, że z trzygodzinnej wycieczki potrafię wrócić z tętnem przeciętnym pow. 150. W sezonie takie stany uzyskuje podczas maratonów. Uciekła tolerancja na zakwaszanie, po ostrym podjeździe dochodzę do siebie przez 30 minut.

Czyli jak jest? ŚWIETNIE! Jest nad czym pracować 🙂

Z doświadczeń ubiegłego sezonu na razie wprowadzam jedno: opóźniam regularne treningi rowerowe. Listopad i grudzień przeznaczam na ogólnorozojowe (adaptacja): bieganie + siłownię. Rower będzie służył przejażdżkom w weekend, raz lub dwa razy w tygodniu wstąpię na krótki spinning. Chcę opóźnić zmęczenie sezonem, nawet kosztem opóźnienia wejścia w formę w 2011.

Bardziej szczegółowe plany wykonam kiedy organizatorzy ogłoszą kalendarze imprez.

2010.10.30 – nocna wyprawa na Skrzyczne

Wjechać na Skrzyczne (1257 m.n.p.m) z Milówki, nawet nocą nie wydawało się wielkim wyczynem. Na maratonach pokonywało się wielokrotnie różne warianty trasy na ten szczyt. Zapowiadana przez PePe`go odległość: 50 km w górach ma swoją wagę, ale dla ekipy, która ukończyła dziesiątki maratonów nie powinna być problemem. Jedno mnie niepokoiło – rok temu odbyła się podobna wyprawa, która zakończyła się niepowodzeniem. Równie doświadczona ekipa zawróciła z trasy, uznając, że trudy są zbyt duże. Czy tym razem więc damy więc radę?

[more]

Na forum rowerowanie.pl skrzyknęło się 10 osób. Niezrównany organizator beskidzkich wycieczek PePe oraz Buli, Hinol, Jelitek, Maciu, Miki, MisQ, Pit, Simo, a także autor tej relacji. Prognoza pogody była dobra. Miało być koło 0 st. C, bez chmur. Zważywszy na porę roku, to była prawdopodobnie ostatnia okazja do zaatakowania Skrzycznego.

Nocne widoki

Kiedy o godzinie 21 wysypaliśmy się z samochodów w Milówce, szczękając zębami, to pomyślałem źle o swoim rozumie. Zimno, noc, góry, śnieg, rower – to nie jest najmądrzejszy zestaw.
W gościnnym garażu rodziców PePe przebraliśmy się, założyliśmy oświetlenie i w drogę. Na początku wysokość uzyskiwaliśmy asfaltem. Delektowałem się gwiaździstym niebem, jadąc z wyłączonymi lampkami, asfalt odznaczał się wystarczająco wyraźnie na tle smoliście czarnego lasu. Inwersja temperatur sprawiła, że im wyżej wjeżdżaliśmy robiło się cieplej.

Widzieliście kiedyś 10 rowerzystów w nocy jadących w szutrową drogą w górach? Diodowe lampki rozsiewające niebieskie światło oraz tylne czerwone punkty są jedynym źródłem światła. Magiczne. Tylko Miki wyłamywał się z tego romantycznego klimatu od czasu do czasu włączając lampkę, która oświetlała drogę jaśniej niż większość reflektorów, w jakie są wyposażone skutery.

Wskazane było szybkie przypomnienie sobie techniki jazdy po śniegu i lodzie. Fot. Hinol

Wybrany wariant pozwalał szybko zdobywać wysokość. Podłoże było suche, bez luźnych kamieni i dość szybko wdrapaliśmy się na 900 metrów, co pod względem wysokości było osiągnięciem prawie połowy celu. Zbyszek „Simo”, który specjalizuje się w startach na długich dystansach, często w ekstremalnych warunkach wydawał się zawiedziony. PePe uspokajał, że jeszcze zdążymy się najeździć. Rzeczywiście za chwilę zaczęliśmy kamienisty zjazd, później znów podjazd, zjazd. Na wysokości 1000 m śniegu było już całkiem sporo. Trzeba było uważać szczególnie na zjazdach, gdzie kamienie i nierówności zostały przykryte białą kołdrą, oraz na warstwę lodu, która utworzyła się w koleinach na szutrowych drogach.

Tak blisko, a tak daleko

Cały czas kontrolowaliśmy liczebność grupy, a mocniejsi na zjazdach i podjazdach czekali na maruderów. Zgubić się samemu w nocy, bez mapy i znajomości trasy to nie przelewki.
Humory dopisywały, atmosfera była jakby tu określić… męska, czy jak chcą niektórzy, włoska. Autorowi tej relacji psycha przysiadła na Magurce Wiślanej, gdzie dotarliśmy około północy. Miałem mokre buty, bo przygodzie z kałużą i odczuwałem już znaczne zmęczenie nietrenującego organizmu, a na drogowskazie jasno stało – „Skrzyczne 3 h 30 min”.
O tej porze nasza przeciętna prędkość wynosiła niespełna 7 km /h, licząc w tym dojazd asfaltem. Trudno było uwierzyć, że szczyt jest tak daleko, skoro od dawna już widzieliśmy celi wycieczki – charakterystyczny maszt na Skrzycznem, wydawał się być na wyciągnięcie ręki. Buli mówił nawet, że mógłby go oświetlić swoją Bocialarką.

Po dwóch godzinach podjazdów dało o sobie znać leniuchowanie uskuteczniane przez ostatnie miesiace

Na domiar złego wyszedł mój brak doświadczenia w nocnych jazdach. Miałem tylko jedną, dość słabą lampkę i nie miałem czołówki, która pozwala wybierać drogę na zjazdach. Przezorny MisQ poratował mnie zapasową latarką i jazda stała się znośniejsza. Wiem, że przed następną wyprawą zaopatrzę się w dobrą czołówkę, która pozwala wybierać optymalną drogę na zjeździe.
PePe nawigował, tak sprawnie, że nawet jeśli zdarzało nam się minąć rozjazd szlaku to powrót na właściwą drogę nie zajmował więcej niż kilka minut.

Skrzyczne padło

Im wyżej tym bardziej wzmagał się wiatr. Szczęśliwie, na tym etapie wycieczki mieliśmy go głównie w plecy. Około 2.20 po krótkiej wspinaczce dotarliśmy na ośnieżony szczyt z dzikimi okrzykami radości… tych, którzy mieli jeszcze siły. Wiatr wył niemiłosiernie na kratownicy masztu, okazało się, że drzwi do schroniska są otwarte więc skwapliwie skorzystaliśmy z zacisznego miejsca. Pora na przebranie mokrych ubrań, zjedzenie kanapek czy łyk ciepłej herbaty zabranej przez przezornych.
Hitem był winiak, który nie wiadomo jakim cudem ukazał się w plecaku MisQ. Od razu zrobiło się cieplej. Nie przesadzaliśmy jednak z delektowaniem się napitkiem, czekał nas nocny zjazd.

Pod schorniskiem (godz. 2.50) założyliśmy cieplejsze kurtki, wiało okrutnie a czekał nas zjazd. Pit nawet korzystał z maski

Większość zespołu zażądała od PePe prostego technicznie zjazdu. Nie było sensu ryzykować powrotu drogą, którą dotarliśmy. Upadek, stłuczenie kolana czy barku w tych warunkach to byłby poważny problem. PePemu udało się znaleźć taką trasę. Po kilkuset metrach terenowego zjazdu z samego szczytu mieliśmy już szeroką szutrową drogę. Początkowo zmrożoną, więc nie obyło się bez drobnych upadków, ale szybko śnieg ustąpił i można było żwawo tracić wysokość. Szybki zjazd nocą to też spore przeżycie. Tu oświetlenie było kluczowe. Szutrem trawersującym zbocze w komplecie zameldowaliśmy się na asfalcie w Ostrem. Stamtąd w dół do Żywca i liczącymi 25 km asfaltami do Milówki. Posiłek, toast za sukces wzniesiony winiakiem i …wiśniówką, która ostatecznie okazała się sokiem wiśniowym i ruszyliśmy do domu. Kierowcy mieli przed sobą jeszcze dwie godziny walki ze snem, reszta ekipy przysypiała.
Trasa miała 60 km, pokonaliśmy ją w komplecie od godz. 22 do 4:40 30.10.2010.