2011.02.27 – setka

4 h 20 min. 100 km.

Dobrze się jechało przez 3 h, ale w 4. mnie odcięło i tylko na podjazdach mogłem trzymać tętno. Marzyłem żeby już dotrzeć do domu i wrzucić się pod prysznic. Kiedy zatrzymałem się w sklepie przed Miechowem musiałem nieźle wyglądać. Stopy obolałe po wczorajszym turowaniu (pęcherze, otarcia etc.) sprawiły, że do sklepu wchodziłem kulejąc i włócząc nogami :). Ludzie zapewne myśleli, że to rower mnie tak wykończył.
Czuć wiosnę.

2011.02.26 – Pierwszy wysokogórski zjazd

Udało się zrealizować kolejne zamierzenie. Wykonałem pierwszy wysokogórski zjazd żlebem w Tatrach (ze Skrajnej Przełęczy). Skala trudności nie była najwyższa (+2/6). Jednak zsunąć narty z bezpiecznej grani w żleb i wykonać pierwszy skręt twarzą w dół – kosztowało mnie to sporo strachu. Od dwóch dni mocno napędza mnie myśl, że przekroczyłem kolejną barierę, a zaraz po zjeździe czułem euforię jakbym ukończył pierwszy w życiu maraton. W dalszej części wpisu relacja z tej wyprawy.

W żlebie

Jazda na nartach poza trasą była moim sportowym celem. W tym roku kupiłem sprzęt skiturowy z zamiarem uczenia się tej sztuki. Miałem plan zgodny z moim charakterem i wszelkimi radami. Wdrażanie się krok po kroku i tak by pewnie było. Najpierw Beskidy, w przyszłości Tatry. Nie mam doświadczenia górskiego, a zima w górach tylko przy wyciągach dla mnie istniała. I tak by było gdyby nie Piotrek, PePe. Sam nie skiturował, ale ma doświadczenie górskie i wspinaczkowe oraz niechęć do zbyt małych wyzwań.
Dlatego na pierwszy raz poszliśmy na Babią Górę, drugi raz to były już Tatry, a trzeci raz znów Tatry i Kasprowy Wierch, tym razem ze zjazdem żlebem. Więc swój cel, który odkładałem na przyszły rok, albo jeszcze dalej osiągnąłem dzięki niemu w trzecim wyjeździe.

Nie było to całkiem nierozsądne. Wybraliśmy teren bezpieczny lawinowo (PePe), kondycyjnie jesteśmy przygotowani do takich wypraw, także na nartach dajemy sobie radę dobrze.

Niemniej trudność tego żlebu (+2) to na razie maksimum tego co powinniśmy robić. Ja potrzebuję się oswoić z wysokością, uwierzyć w siebie na zjeździe i nauczyć się technik jazdy pozatrasowej, z czasem trzeba zainwestować w lepszy sprzęt, bo moje narty to muzeum.

Treningowo także to nie jest czas stracony. 4 h marszu pod górę daje nieźle w kość.

Relacja, którą spisałem w sobotę (była na rowerowanie.pl):

„Strach spiął mięśnie i po skręcie w lewo narty wyjechały. Lewa wypięła się natychmiast zostając na pasku. Prawa na szczęście tkwiła przy bucie. Zsuwałem się żlebem w dół mając perspektywę ślizgu się po 200-300 metrowej ściance. Bałem się, ale nie panikowałem. Byle nie przyspieszyć, jedynym narzędziem do hamowania była narta, którą należało jak najszybciej postawić w poprzek stoku. Udało się. Po kilkunastu metrach zatrzymałem się. Nie chciałem naruszyć wątłej równowagi ciała opartego o stok. Żałuję, że nie miałem czekanu. Czekałem więc. Z góry nadjechał PePe. – No to potrzebny nam jest rescue plan – rzekł spokojnie.

Tak koło wtorku rozśmieszył mnie dialog na skype. Rozważaliśmy z Piotrkiem (PePe) powrót w Tatry. Wzięło nas mocno na to skiturowanie. Zastanawiałem się gdzie pójdziemy tym razem, ale PePe nie miał wątpliwości, trzeba dojść do żlebu na Przełęczy Pośredniej (ok. 2070 m), ze zjazdu, którym wycofaliśmy się tydzień temu z powodu złej pogody. W sumie to oczywisty plan, w duchu nazwałem go żartobliwie „Nie będzie żleb pluł nam w twarz” .

Pod górę miło

No więc 6 rano wyjazd z Krakowa. Prognozy są idealne, Tatry przyprószone odrobiną śniegu, słońce do 12-14 i -3 st. Warunki alpejskie. Na miejscu okazuje się, że jest jeszcze piękniej . Modyfikujemy zeszłotygodniowe podejście, tym razem w górę na Kasprowy Wierch przez Myślenickie Turnie. Nastroje znakomite. Pogoda cudowna. Perspektywa dwugodzinnego marszu w górę. To część tego zboczenia (o zboczeniach więcej w dalszej części relacji), ale uzgadniamy, że bawi nas tak samo wspinaczka jak i zjazdy.

Podejście na Kasprowy Wierch

Szybko osiągamy Myślenickie Turnie i Tatry odsłaniają przed nami bajeczną perspektywę po raz pierwszy. Idziemy wyżej i wyżej, serpentyna za serpentyną wkraczając w magiczny świat wysokich gór. Na górnej granicy kosówek kolejne lekcje ze struktury śniegu.


Jedyny fragment pod górę, którego nie udało się pokonać na nartach

Puch na szreni od strony północnej nie trzyma nart, ktoś na dodatek założył fałszywy ślad, niezgodny z zielonym szlakiem i musimy się wspinać z buta.

Z pogardą dla wyciągu

Robi się bardziej stromo, trzeba trawersować bo foki się ześlizgują, ale w ogóle marsz w górę i te technikalia skiturowania są nam co raz bardziej znane. Górna stacja kolejki na Kasprowy. Mijamy ją z pogardą godną neofitów. Teraz wiem ile treści niesie określenie „narciarstwo przywyciągowe”. Niech pomyślę nad podobnymi związkami frazeologicznymi: „pies łańcuchowy”, „modele na uwięzi”… Żartuję, sam spędziłem 20 lat spędziłem przy wyciągach. Tam się nauczyłem jeździć na nartach, ale fakt, że istota narciarstwa bardziej pasuje do turów, niż do wyciągowych disneylandów.

Co raz bliżej nieba. Na zdjeciu PePe

Przedzieramy się przez tłum i mijamy Beskid. Trwają ćwiczenia (?)TOPR przy pomocy helikoptera, zmierzamy do Lilowych. – Jak to się dzieje, że nie zsuwacie się na tych nartach w tył – pyta młody człowiek . Pokazuję mu foki. – Dojechaliście tu kolejką? – utwierdza się. Kiwam przecząco głową. Nie wierzy i pyta gdzie idziemy. Mówię, że dalej i tam gdzieś zjedziemy. – Czy to adrenalina, czy zboczenie – pyta z zainteresowaniem. Odpowiadam mu śmiechem i idę dalej. Małe, 15 metrowe urwisko. Tu wychodzi mój brak obycia z wysokością. PePe sprawnie zsuwa się między skałami, ja zatrzymuję się sparaliżowany ekspozycją. Zdejmuję narty i zastanawiam się „co ja tutaj robię”. W końcu z buta dołączam do Piotrka wsuwającego kanapkę.

Wydygany

Przed nami zjazd z Liliowego. Szeroka patelnia. W sam raz na 3. wyjazd na skitury. – Może tędy? – proponuję. – Za łatwe dla nas – odpiera PePe. Cholera.
Ciągniemy w górę do przełęczy pośredniej. Po drodze wyprzedzamy zespół wyekwipowany jakby miał za chwilę w stylu sportowym zdobyć K2.


Jest i nasz „żleb”. Tędy???!!!! No way. Pionowo w dół. – Ja bym zjechał . Odpuścimy będziemy żałować. – mówi PePe. Mam ochotę zaproponować mu spotkanie w Murowańcu, po moim powrocie doliną Gąsienicową, ale nie wiem dlaczego z moich ust wypływa: – Raz się żyje.
Kaski, gogle, kurtki, kompensacja plecaków, zapinanie zapięć dokładne jak nigdy wcześniej i wspólne zdjęcie. „Jeszcze żywi” tak je zatytułujemy proponuje PePe. Mam cykora, cholera jak się boję. PePe zsuwa się pierwszy. Nie decydujemy się na skręty, wysokość niwelujemy odchyleniem kolan od stoku. Pierwszy postanawiam wykonać skręt, co oznacza, że przez chwilę trzeba być twarzą prosto w oś żlebu. Prawie wyszło, prawie… pewnie spanikowałem z powodu stromizny. Położyłem się na stoku i narta mi się wypięła.


Lecę w dół starając się kalkulować. Jest. Udało się zatrzymać. Nadjeżdża PePe. Uspokoić myśli. TOPR? Chyba nie. Może zsuwać się na tyłku z jedną nartą w dół, ale co z drugą? A jeśli nabiorę prędkości? Puścić narty żlebem, a samemu się zsuwać? Schodzić? Ale jak tyłem? Wreszcie wpadam na pomysł najbardziej oczywisty. Proszę Piotrka o pomoc we wpięciu się w narty. Na tej stromiźnie wstanę bez trudu, a w momencie kiedy poleciałem to czułem, że jest trudno jechać, ale nie dramatycznie, na pewno nie ponad nasze umiejętności jazdy na nartach.
Jest. Zsuwam się, robię skręt, jeden, drugi. To działa. Tym razem kątem oka widzę, że Piotrek poniżej nabiera dziwnej prędkości. Gleba. Sprawnie się gramoli i zapina. Zjeżdżamy, tym razem serie zakrętów są co raz dłuższe. Żleb cały czas stromy, ale niżej śnieg jest bardziej plastyczny i pomaga w skrętach. Wyjeżdżamy na pole firnu. Jeszcze tylko PePe nurkuje twarzą w śnieg. Wybucham śmiechem, a po chwil reflektuję się, że to jednak zjazd pozatrasowy więc dopytuję o stan. Wszystko ok.

Zjechaliśmy. Na granicy stawu stoi człowiek, to dobrze oddaje skalę gór

„Nasz żleb”


A później już narciarskie niebo. Zakładanie śladu na świeżym śniegu, jazda po puchu, niegroźne wywrotki po próbach jazdy śmigiem i zjeżdżamy do schroniska.
Kiedy odwracam się zobaczyć „nasz żleb”, z ust wyrywa mi się jedyne uprawnione określenie w tej chwili… „ o ku….”. Nie wierzę, że stamtąd zjechałem.
Na deser po krótkim popasie w Murowańcu jest zjazd „starą nartostradą”. Jadąc w puchu z 6 kilometrów ścieżką pomiędzy choinkami czujemy się bardziej częścią wspólnoty narciarzy z międzywojnia niż dzisiejszych carwingowo-ratrakowwych. Cudowny zjazd do Kuźnic i Kraków.

Pamiątkowa fotografia, nasz ten pierwszy po prawej. Ten po lewej jest podobno o pól punkcika niżej wyceniony (na 2). Szczyt po lewej to Świnica

Za tydzień znów meldujemy się u stóp Tatr.

Kasprowy II

Włoskie kobiety protestowały przeciwko Berlusconiemu pod hasłem „jak nie teraz to kiedy”. Dlatego wykorzystuję zimową pogodę oraz olśnienie Tatrami i jutro z PePe powtarzamy kurs na Kasprowy Wierch, wraz z niezrealizowanym planem zjazdy żlebem.
Warunki powinny być lepsze, ma być coś widać, więc jak twierdzi PePe to będzie tak, jakbyśmy szli pierwszy raz.
Mamy zaplanowane modyfikacje podejścia i zejścia więc w dużej części będzie to prawda.
Trochę się sprzeniewierzyłem treningowi rowerowemu, ale jest to zgodne z moim tegorocznym planem:
– po pierwsze ma być fun
– po drugie później wejść w sezon i jeździć dłużej.

2011.02.21 – rege + siłownia

1 h rower, regeneracja + 30 min siłowni. Ćwiczenia na obręcz barkową, mięśnie brzucha i 4 długie serie (30 x) wypychania leżąc.
Siłownię w takim wymiarze będę stosował przez cały sezon, dla podtrzymania głównie gibkości i siły mięśni grzbietu.

2011.02.20 – mroooźny tlenik

4 h 45 min. 116 km

Chłodno było dzisiaj od -4 do -7 kiedy wróciłem koło 17, ale dobry ubiór i nastawienie załatwia takie niedogodności. Nie sypało bardzo śniegiem, wiało umiarkowanie, więc dało się jechać.

Chciałem zrobić znaną trasę do Chrzanowa. W termosie miałem 0,5 l herbaty, plan był żeby się zatrzymać 3 x, kupić po 0,5 l oraz batonik do zjedzenia po 2 h. Niestety za Liszkami okazało się, że jak idiota, nie zabrałem pieniędzy. Miałem 40 gr. Wycofać się czy realizować plan?

Otóż na Shellu za Liszkami mają w kranie tylko ciepłą wodę. Błee… Bułka w Biedronce w Chrzanowie kosztuje 32 gr (zostało 8 :)) i smakuje znakomicie po 3 godzinach jazdy na mrozie. Woda w kranie w toalecie na stacji Shella w Chrzanowie śmierdzi chlorem, za to ta w Krzeszowicach na Orlenie jest niczego sobie.

2011.02.19 – skitury w Tatrach

Hmm… jeszcze trzy miesiące temu tytuł tego wpisu byłby równie abstrakcyjny jak samodzielny lot balonem. Nie jestem kwalifikowanym turystą, nie znam tatr, nie znam gór w zimie, nie jeżdżę poza trasami. To był mój drugi wypad skiturowy. Jeśli pierwsze kroki skierowałem na Babią Górę, to naturalne, że po zdobyciu tak wielu doświadczeń kolejne musiały być Tatry 🙂

Dołączyliśmy się do grupy krakowsko-tarnowskiej zamierzającej eksplorować Kasprowy Wierch z przyległościami. Relacja Izy tutaj.

Sekcja skiturowa czyli PePe i ja oddzieliła się od zasadniczej części peletonu rowerowanie + pt. Tarnów już za Kuźnicami. Dzięki walkie-talkie mieliśmy utrzymywać łączność z MisQ. Rzeczywiście urządzenie czasami działało.

Plan ułożony przez PePe był taki: Kuźnice, Goryczkowa, Kasprowy Wierch, Liliowe, Skrajna Przełęcz i zjazd do Zielonego Stawu a dalej do Murowańca. Atrakcją dnia był zjazd żlebem z Pośredniej, oznaczony w przewodnikach jako +2. Skala jest sześciostopniowa, gdzie 0 oznacza najłatwiejszy rodzaj trasy, na poziomie… przygotowanej czarnej trasy narciarskiej.

Do Kasprowego dotarliśmy właściwie bez przygód. Nisko wisząca chmura sprawiła, że przez cały dzień nic nie było widać, także nachylenia stoku, wiec tylko przyspieszone oddechy i lejący się strumieniami po plecach pot wskazywał na to, że jest ostro w górę. Od czasu do czasu marsz prosto pod górę zmienialiśmy na trawers. Dzięki wydolności rowerowej wyprzedzaliśmy innych skiturowców pod górę, ale tuż przed szczytem Kasprowego Wierchu dostaliśmy pokaz jak należy chodzić efektywnie. Wcale nie szybko, tylko równo – jak na dystansie giga na maratonie.

Małe piwo na Kasprowym, stwierdzenie, że nie doczekamy się na zasadniczą grupę, która miała dotrzeć 1,5 h po nas (walkie talkie milczy, trzeba się komunikować komórą) i decyzja. Idziemy grzbietem tak długo jak się da, jeśli warunki będą za trudne – wracamy.

200 metrów od górnej stacji spotykamy dwóch Mohikan, zmierzają od Beskidu i pytają… czy daleko do schroniska. To pytanie obrazuje warunki panujące na grani. Widoczność od kilku do kilkunastu metrów. Drugi członek napotkanej ekipy wyglądał jak człowiek odratowany dopiero co przez TOPR. Włosy oszronione, wzrok błędny, przekrzywiona włóczkowa czapka.

Po osiągnięciu Beskidu nie decydujemy się przedzierać dalej. Na gps mamy 2012 m. Nawet nie chodzi o trudność trasy, tylko o to, że nie widać po czym się jedzie, wiec nawet jeśli dotrzemy do naszego żlebu, o ile go zauważymy to i tak nie będziemy potrafili ocenić, czy nadaje się do zjazdu czy nie.

Przechodzi obok nas samotny skiturowiec, zdejmuje narty i bez wahania pcha się dalej na grań. „W przyszłym sezonie” kwitujemy.

Zdejmujemy foki i zaczynamy odwrót. Decyzja o „wycofie” była jak na moje umiejętności i doświadczenie bardzo dobra. Pierwszy skręt kończę, o około 2 metry od krawędzi urwiska, którego wcale tam nie widziałem. Nie zamierzałem wykonać następnego skrętu bez widoczności, więc nie było niebezpiecznie, ale to kolejny sygnał – nie przeginać.

Z Beskidu zsuwamy się stromym stokiem poza trasą, ucząc się zjazdu po śniegu o niejednorodnej strukturze. Świeży opad daje możliwość kontrolowania skrętu, ale warstwa łamiącego się śniegu pod nim jest kompletnie nieprzewidywalna. Na dodatek śnieg i chmury powodują, że nie potrafimy ocenić nachylenia stoku. Dopóki się jest w ruchu to grawitacja jest punktem odniesienia, kiedy się zatrzymuję raz po raz walę się na śnieg nie potrafiąc ocenić gdzie jest pion. Błędnik wariuje.

Ten fragment daje mi dużo radości. Widzę jaskrawo pomalowane słupki więc wiem, że jest bezpiecznie i mogę się skupić na technice jazdy. PePe cierpi z powodu niewygodnych butów.

Zjeżdżamy w dół do trasy w kotle Gąsienicowym. Ta, nawet w tej mgle, wydaje się bajecznie łatwa w porównaniu z warunkami pozatrasowymi. Decyzja – próbujemy dostać się do przełęczy Pośredniej, ale od drugiej strony, od dołu. Zobaczymy jak daleko damy radę. Ciągniemy, aż do chwili kiedy foki przestają trzymać się śniegu. Do przełęczy wg. mojego Garmina mamy tylko 200 m, ale 100 m w pionie. Przeciętne nachylenie 50 %. Należałoby zdjąć narty i wspinać się na butach, tylko… nic nie widać. Odtrąbiamy odwrót.

Zdejmujemy foki i chcę ruszyć w dół, tymczasem PePe wskazuje, że szlak jest nad nami. Cholerna mgła, tak łatwo o pomyłkę. Zjazd, udaje się wykonać kilka następujących po sobie skrętów. Frajda!!!

Im niżej, tym widoczność lepsza. Powrót niebieskim szlakiem. Fot. PePe

Dalej w dół do Murowańca, krótki popas i niebieskim szlakiem do Kuźnic. Mnóstwo kamieni zmusza nas do przytroczenia nart i schodzenia na piechotę. Moje ślizgi wyglądają już dramatycznie, druga wycieczka i drugi raz kamienie.

Zdobywam kolejne doświadczenie. But na wibramie trzyma się dobrze podłoża. Muszę tylko coś zrobić ze skarpetami i przygotowaniem buta do chodzenia (wiązać mocniej? Zapiąć klamry), bo solidnie mnie poobcierało.

Poznałem nowe rodzaje śniegu na nartach: łamiące się zmrożone tafle, świeży śnieg nie trzymający się starych warstw. Nauczyliśmy się chodzić na butach z nartami „na huzara”, co raz sprawniej idzie zmiana ustawień wiązań, przepaki, klejenie fok… Mnóstwo doświadczeń i wiedzy o tym, jak mało wiem na temat takiej trudnej i momentami niebezpiecznej formy turystyki.

2011.02.15 – spinning, uwaga na tętna

2 h

Rozgrzewka 20 min + Siła w strefie mieszanej (kad. 50, tętno do 160 bpm) 6 x 5 min, co 5 min. Pomiędzy TReg. Później WT i schłodzenie.

Poszedłem dzisiaj na spinning, bo zapomniałem wziąć empetrójkę a perspektywa kręcenia bez muzyki przez 2 h nie była miła. Zajęcia w grupie jednak motywują i czas płynie szybciej, ale…

W tym roku sesje trenażerowe wykonuję na siłowni, na rowerze spinningowym ustawionym na sali ogólnej, nie uczestnicząc w grupowych zajęciach. Do małej salki spinningowej wchodzi ok. 20 osób.  Natychmiast robi się tam lekko duszno, parno i gorąco. Organizm zareagował od razu: tętno od początku poszybowało wysoko, przy odczuwalnie niskich obciążeniach. Znam reakcje organizmu na wysiłek w tych podstawowych strefach, wykonany na takim samym rowerze, więc mogę stwierdzić, że  te warunki zawyżają znacznie tętna. To mi tłumaczy dlaczego dwa lata temu po przepracowanej głównie spinningowo zimie byłem taki słabiutki podczas pierwszych wyjazdów na rower. Po prostu trenowałem ze zbyt niskim obciążeniem.
Wczoraj np. tropikalne okoliczności sprawiały, że dla zakresu tlenowego musiałem kręcić do 147 bpm (normalnie 140-142), a strefa mieszana kończyła się na 158 bpm (normalnie 153-154).

1596/5200