W żlebie
Jazda na nartach poza trasą była moim sportowym celem. W tym roku kupiłem sprzęt skiturowy z zamiarem uczenia się tej sztuki. Miałem plan zgodny z moim charakterem i wszelkimi radami. Wdrażanie się krok po kroku i tak by pewnie było. Najpierw Beskidy, w przyszłości Tatry. Nie mam doświadczenia górskiego, a zima w górach tylko przy wyciągach dla mnie istniała. I tak by było gdyby nie Piotrek, PePe. Sam nie skiturował, ale ma doświadczenie górskie i wspinaczkowe oraz niechęć do zbyt małych wyzwań.
Dlatego na pierwszy raz poszliśmy na Babią Górę, drugi raz to były już Tatry, a trzeci raz znów Tatry i Kasprowy Wierch, tym razem ze zjazdem żlebem. Więc swój cel, który odkładałem na przyszły rok, albo jeszcze dalej osiągnąłem dzięki niemu w trzecim wyjeździe.
Nie było to całkiem nierozsądne. Wybraliśmy teren bezpieczny lawinowo (PePe), kondycyjnie jesteśmy przygotowani do takich wypraw, także na nartach dajemy sobie radę dobrze.
Niemniej trudność tego żlebu (+2) to na razie maksimum tego co powinniśmy robić. Ja potrzebuję się oswoić z wysokością, uwierzyć w siebie na zjeździe i nauczyć się technik jazdy pozatrasowej, z czasem trzeba zainwestować w lepszy sprzęt, bo moje narty to muzeum.
Treningowo także to nie jest czas stracony. 4 h marszu pod górę daje nieźle w kość.
Relacja, którą spisałem w sobotę (była na rowerowanie.pl):
„Strach spiął mięśnie i po skręcie w lewo narty wyjechały. Lewa wypięła się natychmiast zostając na pasku. Prawa na szczęście tkwiła przy bucie. Zsuwałem się żlebem w dół mając perspektywę ślizgu się po 200-300 metrowej ściance. Bałem się, ale nie panikowałem. Byle nie przyspieszyć, jedynym narzędziem do hamowania była narta, którą należało jak najszybciej postawić w poprzek stoku. Udało się. Po kilkunastu metrach zatrzymałem się. Nie chciałem naruszyć wątłej równowagi ciała opartego o stok. Żałuję, że nie miałem czekanu. Czekałem więc. Z góry nadjechał PePe. – No to potrzebny nam jest rescue plan – rzekł spokojnie.
Tak koło wtorku rozśmieszył mnie dialog na skype. Rozważaliśmy z Piotrkiem (PePe) powrót w Tatry. Wzięło nas mocno na to skiturowanie. Zastanawiałem się gdzie pójdziemy tym razem, ale PePe nie miał wątpliwości, trzeba dojść do żlebu na Przełęczy Pośredniej (ok. 2070 m), ze zjazdu, którym wycofaliśmy się tydzień temu z powodu złej pogody. W sumie to oczywisty plan, w duchu nazwałem go żartobliwie „Nie będzie żleb pluł nam w twarz” .
Pod górę miło
No więc 6 rano wyjazd z Krakowa. Prognozy są idealne, Tatry przyprószone odrobiną śniegu, słońce do 12-14 i -3 st. Warunki alpejskie. Na miejscu okazuje się, że jest jeszcze piękniej . Modyfikujemy zeszłotygodniowe podejście, tym razem w górę na Kasprowy Wierch przez Myślenickie Turnie. Nastroje znakomite. Pogoda cudowna. Perspektywa dwugodzinnego marszu w górę. To część tego zboczenia (o zboczeniach więcej w dalszej części relacji), ale uzgadniamy, że bawi nas tak samo wspinaczka jak i zjazdy.
Podejście na Kasprowy Wierch
Szybko osiągamy Myślenickie Turnie i Tatry odsłaniają przed nami bajeczną perspektywę po raz pierwszy. Idziemy wyżej i wyżej, serpentyna za serpentyną wkraczając w magiczny świat wysokich gór. Na górnej granicy kosówek kolejne lekcje ze struktury śniegu.
Jedyny fragment pod górę, którego nie udało się pokonać na nartach
Puch na szreni od strony północnej nie trzyma nart, ktoś na dodatek założył fałszywy ślad, niezgodny z zielonym szlakiem i musimy się wspinać z buta.
Z pogardą dla wyciągu
Robi się bardziej stromo, trzeba trawersować bo foki się ześlizgują, ale w ogóle marsz w górę i te technikalia skiturowania są nam co raz bardziej znane. Górna stacja kolejki na Kasprowy. Mijamy ją z pogardą godną neofitów. Teraz wiem ile treści niesie określenie „narciarstwo przywyciągowe”. Niech pomyślę nad podobnymi związkami frazeologicznymi: „pies łańcuchowy”, „modele na uwięzi”… Żartuję, sam spędziłem 20 lat spędziłem przy wyciągach. Tam się nauczyłem jeździć na nartach, ale fakt, że istota narciarstwa bardziej pasuje do turów, niż do wyciągowych disneylandów.
Co raz bliżej nieba. Na zdjeciu PePe
Przedzieramy się przez tłum i mijamy Beskid. Trwają ćwiczenia (?)TOPR przy pomocy helikoptera, zmierzamy do Lilowych. – Jak to się dzieje, że nie zsuwacie się na tych nartach w tył – pyta młody człowiek . Pokazuję mu foki. – Dojechaliście tu kolejką? – utwierdza się. Kiwam przecząco głową. Nie wierzy i pyta gdzie idziemy. Mówię, że dalej i tam gdzieś zjedziemy. – Czy to adrenalina, czy zboczenie – pyta z zainteresowaniem. Odpowiadam mu śmiechem i idę dalej. Małe, 15 metrowe urwisko. Tu wychodzi mój brak obycia z wysokością. PePe sprawnie zsuwa się między skałami, ja zatrzymuję się sparaliżowany ekspozycją. Zdejmuję narty i zastanawiam się „co ja tutaj robię”. W końcu z buta dołączam do Piotrka wsuwającego kanapkę.
Wydygany
Przed nami zjazd z Liliowego. Szeroka patelnia. W sam raz na 3. wyjazd na skitury. – Może tędy? – proponuję. – Za łatwe dla nas – odpiera PePe. Cholera.
Ciągniemy w górę do przełęczy pośredniej. Po drodze wyprzedzamy zespół wyekwipowany jakby miał za chwilę w stylu sportowym zdobyć K2.
Jest i nasz „żleb”. Tędy???!!!! No way. Pionowo w dół. – Ja bym zjechał . Odpuścimy będziemy żałować. – mówi PePe. Mam ochotę zaproponować mu spotkanie w Murowańcu, po moim powrocie doliną Gąsienicową, ale nie wiem dlaczego z moich ust wypływa: – Raz się żyje.
Kaski, gogle, kurtki, kompensacja plecaków, zapinanie zapięć dokładne jak nigdy wcześniej i wspólne zdjęcie. „Jeszcze żywi” tak je zatytułujemy proponuje PePe. Mam cykora, cholera jak się boję. PePe zsuwa się pierwszy. Nie decydujemy się na skręty, wysokość niwelujemy odchyleniem kolan od stoku. Pierwszy postanawiam wykonać skręt, co oznacza, że przez chwilę trzeba być twarzą prosto w oś żlebu. Prawie wyszło, prawie… pewnie spanikowałem z powodu stromizny. Położyłem się na stoku i narta mi się wypięła.
Lecę w dół starając się kalkulować. Jest. Udało się zatrzymać. Nadjeżdża PePe. Uspokoić myśli. TOPR? Chyba nie. Może zsuwać się na tyłku z jedną nartą w dół, ale co z drugą? A jeśli nabiorę prędkości? Puścić narty żlebem, a samemu się zsuwać? Schodzić? Ale jak tyłem? Wreszcie wpadam na pomysł najbardziej oczywisty. Proszę Piotrka o pomoc we wpięciu się w narty. Na tej stromiźnie wstanę bez trudu, a w momencie kiedy poleciałem to czułem, że jest trudno jechać, ale nie dramatycznie, na pewno nie ponad nasze umiejętności jazdy na nartach.
Jest. Zsuwam się, robię skręt, jeden, drugi. To działa. Tym razem kątem oka widzę, że Piotrek poniżej nabiera dziwnej prędkości. Gleba. Sprawnie się gramoli i zapina. Zjeżdżamy, tym razem serie zakrętów są co raz dłuższe. Żleb cały czas stromy, ale niżej śnieg jest bardziej plastyczny i pomaga w skrętach. Wyjeżdżamy na pole firnu. Jeszcze tylko PePe nurkuje twarzą w śnieg. Wybucham śmiechem, a po chwil reflektuję się, że to jednak zjazd pozatrasowy więc dopytuję o stan. Wszystko ok.
Zjechaliśmy. Na granicy stawu stoi człowiek, to dobrze oddaje skalę gór
„Nasz żleb”
A później już narciarskie niebo. Zakładanie śladu na świeżym śniegu, jazda po puchu, niegroźne wywrotki po próbach jazdy śmigiem i zjeżdżamy do schroniska.
Kiedy odwracam się zobaczyć „nasz żleb”, z ust wyrywa mi się jedyne uprawnione określenie w tej chwili… „ o ku….”. Nie wierzę, że stamtąd zjechałem.
Na deser po krótkim popasie w Murowańcu jest zjazd „starą nartostradą”. Jadąc w puchu z 6 kilometrów ścieżką pomiędzy choinkami czujemy się bardziej częścią wspólnoty narciarzy z międzywojnia niż dzisiejszych carwingowo-ratrakowwych. Cudowny zjazd do Kuźnic i Kraków.
Pamiątkowa fotografia, nasz ten pierwszy po prawej. Ten po lewej jest podobno o pól punkcika niżej wyceniony (na 2). Szczyt po lewej to Świnica
Za tydzień znów meldujemy się u stóp Tatr.