1 h 30 min. 29 km. Refleksyjne włóczenie się w ramach regeneracji po polach wokół Zielonek. Wiosna. Ozimina definiuje określenie "kolor zielony", skowronki hałasują, bażanty skrzeczą. Dobry dzień. Nie mogłoby być tak przez cały czas?
Day: 2011-04-18
2011.04.17 – Daleszyce (ŚLR)
1 h 46 min (?), 37 km
Zawsze mówiłem, że prawdziwe maratony są na dystansie Giga, a w Daleszycach wybrałem dystans Mega (tu nazywany Fan). Przejechałem, wyprułem z siebie flaki, średnie tętno 159. Bolało i podjąłem decyzję – w tym roku jeżdżę tylko na średnich dystansach… ale poglądu nie zmieniam, prawdziwe maratony to dystans Giga. Ale po kolei.
W ubiegłym roku jechałem tu na dłuższym dystansie. Zaskoczył mnie ten maraton trudnością techniczną i wymaganiami kondycyjnymi. W tym roku postanowiłem sprawdzić jak pójdzie na dystansie krótszym.
Na starcie ogromne zamieszanie z rejestracją. Start opóźniony aż o dwie godziny. Szymek „Szbiker” z drużyny jedzie dłuższy dystans więc kręcę się chwilę po boisku oczekując na ustawienie na starcie. Pamiętam, że początek to jest 4 kilometry asfaltu więc żeby cokolwiek zdziałać MUSZĘ być w 4-5 linii… ale zdewirtualizował się Piotrek „BERP”, który jest autorem kilku komentarzy na tym blogu no i … zagadaliśmy się o startach, relacjach z wyścigów, kłopotach zdrowotnych.
Na 10 minut przed startem mogłem więc już tylko liczyć na towarzystwo zawodników w orzechach, na enduro fullach i pedałach platformowych. Musiałem więc zrobić coś, czego nie robię zwykle (przepraszam, przepraszam, przepraszam) zacząłem się przepychać pomiędzy słusznie burczącymi zawodnikami.
Udało się, jestem w 5-6 rzędzie i widzę wycinaków.
Dlaczego to jest takie ważne żeby stać z przodu? Jeśli bym został na końcu sektora, to grupki z którymi mógłbym jechać po asfalcie rozwijałyby na początku prędkość 30-35 km/h, szpica pędzi tu z prędkością 40-45 km/h. Angażując te same siły mogę nadrobić 2-3 minuty, a spodziewam się czasu jazdy poniżej 2 h. To dystans nie do odrobienia samodzielnie, tym bardziej, że także w lasach czekają nas odcinki płaskie, gdzie fakt, czy jedziesz sam, czy w pociągu ma kluczowe znaczenie.
Ruszamy. Uwaga napięta na maksa. Nerwowy początek i ktoś się zakopuje na metrowej skarpie wiodącej z boiska w stronę asfaltu. Padają pierwsze k…, rzeczywiście taka nieuwaga na starcie, żeby nie zredukować biegu. Na szczęście jesteśmy prowadzeni przez pilota więc szpica nie odjeżdża za daleko. Start na asfalcie ma swoją specyficzną melodię. Burczenie setek terenowych opon, szczęk zmienianych biegów i piski tarcz hamulcowych oraz powtarzające się w peletonie okrzyki: Uwaga!!!
Uwaga jest wskazana. Trzeba trzymać koło, nie dać się urwać dalej niż na 20-30 cm, uważać na przepełnionych adrenaliną towarzyszy, nie zahaczyć o jadących o włos innych kolarzy, nie wpaść na zjeżdżające w pośpiechu auta, które zatrzymują się na poboczach chcąc uniknąć zderzenia z 200 osobową grupą.
Tempo wysokie około 40 km/h zaczynają się tworzyć grupy. Mój cel to dojechać do lasu mając szpicę w zasięgu wzroku. Mija kilka minut, a już mamy 5 km za sobą.
Zadanie wykonane. Tętno może już zjechać ze 170 do 165.
Obawiałem się czy moje wczorajsze harce na MiniOdysei nie odbiją się na zmęczeniu, ale nie. Tętno wysokie, nogi w miarę kręcą się świeżo.
Wjeżdżamy w las, robi się piaszczyście, pierwsze osoby spadają z rowerów. Kolejne k… wy. Tym razem najgłośniej pokrzykuje dziewczyna w stroju Krossa z Darłowa. Zapewne jedzie po zwycięstwo więc ma prawo się denerwować, ale też nikt nie zsiada w piachu specjalnie, nie znoszę takiego chamstwa.
Wielcy zawodnicy.
Zdarzyło mi się dostać dubla od ważnych w polskim peletonie MTB. Od Marka Galińskiego („puśćcie chłopaki, dziękuję”), Andrzeja Kaisera („Lewa, prawa, dziękuje bardzo”), Pawła Urbańczyka (zachęta: „hop, hop, hop…dajesz!”) czy Romana Pietruszki, który zawsze zażartuje i pogoni do pracy.
A tu mamy zawodniczkę, która zaczyna od kurw pod adresem ludzi, którzy popełnili błąd.
Miga mi obok przed chwilą poznany Piotrek-Berp, był za moimi plecami i wykorzystał moją ostrożność na zjeździe. Niestety za chwilę widzę go stojącego na boku trasy. Chyba jakaś awaria, mam nadzieję, że nie kłopoty ze zdrowiem.
Las, pagórki, dół. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Wypadamy znów na szeroką leśną drogę. Łapię koło i próbuję odpocząć. Za chwilę dogania nas trójka współpracujących zawodników. Przesiadam się do ich pociągu, cały czas kontrolując tętno. Idzie dobrze więc po około kilometrze wiezienia się ciągnę grupę i daję zmianę, ale poza mną nie ma współpracy. Wszyscy ciągną na kole najmocniejszego zawodnika, który jest na tyle szybki, że zbliżamy się do kolejnych grupek.
Agrafka w prawo i podjazd po ostrym bruku. Idealne środowisko dla tauryny i foxa. Przy takiej amplitudzie nierówności jedzie się jak po równym stole. Wykorzystuję ten fakt i wyprzedzam pod górę jadąc mniej równym torem. Podjazd się niestety kończy… „Nareszcie koniec” słyszę obok, a ja żałuję, że tak krótko, bo udawało się zdobywać kolejne pozycje. Szybki zjazd z dokręcaniem i w las.
Na jednym z nielicznych podjazdów. Zdjęcie z zasobów Michała Jemioło
Znów na przemian piach, miękkie podłoże, trawa. Technicznie jest jednak nietrudno. Nie ma mokrych kamieni i korzeni, kolein wypełnionych rumoszem skalnym, wszystko się da przejechać w siodle. Dwie trzecie trasy za nami. Żel, magneslife (oczywiście uda kłują) i do przodu. Doganiam zawodniczkę z Darłowa i wykorzystuje podjazd na asfalcie do dalszego zmniejszania dystansów. Cały czas mocno. Jadę na maksa swoich możliwości, nie mam kryzysów, ale nie potrafię już pociągnąć nawet ciut, ciut mocniej.
Wyprzedza mnie zawodnik, który musiał mieć awarię, bo podjeżdża 2-3 km/h szybciej niż ja. Za chwilę znów go mam za plecami. Pobłądził.
Jeszcze tylko jeden zjazd z trzema wykrzyknikami, tu z kolei tracę jedną pozycję, którą odzyskuję na kolejnym podjeździe. Leśne szutry i wypadamy na asfalt. 4 km do mety.
Przede mną dwóch zawodników. Pierwszy osłabł wyraźnie, a drugi co chwile się ogląda. Właśnie dostał wiatr w twarz i szuka kogoś, kto go powiezie na kole. Hmm… Jeśli pójdę na to, to nie ma szans na wygranie z nim. Tętno mam na poziomie 165 bpm. Więcej już nie pociągnę nie zakwaszając się gwałtownie. Zbliżam się do niego, na liczniku 30-32 km/h i kombinuję jak mu się nie dać wykorzystać.
Jest plan. Podjadę na kilkanaście metrów, odpocznę za nim przez 30 sekund, a później wyprzedzę go nabierając maksymalnej prędkości, równocześnie odchodząc po skosie na lewą stronę ulicy. Widziałem, że kolarze z peletonów szosowych w ten sposób rozpoczynają ucieczki.
Let`s go! Tętno spadło do 160, oddech wyrównany więc ogień! Rywal rzucił się za mną, ale poprawiłem i kiedy już odstawał na 3 metry wiedziałem, że mu się nie dam. Tętno doszło do 170, ale postanowiłem jeszcze się skulić i pociągnąć kilka metrów.
Dalej już tylko trzymanie się tempa i zerkanie do tyłu. Ostatnie 2 km jadę zupełnie sam, z poczuciem, że to był maks możliwości.
Nie znam jeszcze wyników. Zająłem 41 miejsce open na 216 zawodników, którzy ukończyli. Niestety zepsuł się system rejestracji czasu więc nie potrafię powiedzieć jaką miałem stratę do zwycięzcy, ale pewnie z 15-17 minut.
Na mecie z zazdrością patrzyłem na ucioranych zawodników z giga, ale spodobało mi się na krótkim dystansie i na takim będę jeździł w 2011.
2011.04.16 – MiniOdyseja Miechowska
57 km, 3 h 50 min.
MiniOdyseja Miechowska to impreza MTBO, czyli terenowy wyścig na orientację. Zasada takich zawodów jest prosta. Na 5 minut przed startem wszyscy zawodnicy otrzymują mapy w skali 1:50 tys. (najlepsza skala na rower) z zaznaczonymi punktami. Należy do nich dotrzeć w jak najkrótszym czasie, a swoją obecność potwierdzić specjalnym kasownikiem na karcie zawodów. Ten, kto zaliczy wszystkie punkty najszybciej – wygrywa.
Start potraktowałem towarzysko. Po pierwsze nie jestem wybitnym nawigatorem, choć sobie radzę z mapą; po drugie na niedzielę planowałem start w zawodach Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej w Daleszycach koło Kielc.
Z Mariuszem "Versusem" oraz Tomkiem "Michnikiem" z teamu rowerowanie.pl postanowiliśmy, że jedziemy wspólnie. Razem szukamy punktów i wspieramy się w jeździe. Nie osiągnęliśmy mistrzostwa w nawigacji, bo przejechaliśmy 55 km po trasie, której optymalny przebieg liczył około 48-49 km. Nasze tempo też było raczej dostojne, zwrócone w stronę kontemplacji wiosennej aury i konwersacji niż napierania. Dlatego już na ulicy zmierzającej do mety nasz Zielony Pociąg spotkała fala przyjaznych szyderstw ze strony prowadzącego konferansjerkę Szamana. Oznaczało to, niechybnie że nie wygraliśmy tych zawodów. Jednakże przyjęliśmy to z godnością, oddając się konsumpcji grochówki i konwersacji z ze zwycięzcą zawodów Zbyszkiem "Simo", który raczył nas opowieścią o ukończonym co dopiero legendarnym wyścigu Cape Epic.
Obszerniejszą relację z naszych zmagań z przestrzenią Versus zamieścił na stronie "Czerwonych" Bikeholicy.pl. Chłopaki zorganizowali tę imprezę razem z MDK Miechów. Wielkie podziękowania za chęć ponoszenia takiego trudu. Zabawa przednia.