2011.05.07 – Sandomierz (Świętokrzyska Liga Rowerowa)

Tę relacje muszę szybko napisać, bo wrażenia z Sandomierza wyjątkowo ulotne. Rzędy kwitnących jabłoni i sportowa walka od 20 kilometra. Szachy i taktyka, której lekcję otrzymałem na ostatnich 500 metrach. Ale było ściganie i to się liczy :)!

Sandomierz przywitał nas (dojechałem z Pawłem i jego tatą) zimnem (5-7 st.?). Na szczęście jakaś rowerowa Nike podszepnęła mi rano: weź rękawki i nogawki. Po 15 minutowej rozgrzewce, którą przeznaczyłem też na zwiedzanie Sandomierza ustawiłem się w sektorze (dla pierwszej 50. poprzedniego wyścigu).

Sektory dla pierwszej 50. z poprzedniej edycji pozwoliły uniknąć nerwowego tasowania się na bruku i w efekcie, zapewne niebezpiecznych sytuacji. Start z uroczej starówki, którą widziałem po raz pierwszy. Zdjęcie Roland Wosik (dzięki)

Start honorowy z Rynku i selektywny podjazd po bruku. Ustalają się pozycje. Trzeba na blacie i nogi palą. Nie przesadziłem z ubiegłym tygodniem? Pierwsze 20 km bez historii. Sady, łąki i asfalty. Żaden zjazd nie wymaga dotykania hamulców, podjazdy krótkie, bywa, że bolą. Rwanie do przodu i koncentracja na tym żeby ani na chwilę nie odpuścić, nie odpoczywać. Mam takie zaklęcia na różne sytuacje maratonowe. Na płaskich odcinkach przypominam sobie zdanie Łukasza Marksa, autora legendarnych relacji z pierwszych lat startów maratońskich w Polsce. W jakimś wpisie napisał: traktuj przeciwnika jak przeszkodę, jak drzewo. Kiedy dojeżdżasz do drzewa to nie stajesz przed nim i nie sprawdzasz czy pozwoli Ci się wyprzedzić. Tak też robię na płaskich maratonach. Za wszelką cenę próbuję się przebić do grupek z przodu. Robię to z pomocą aktualnych towarzyszy wyścigu, a jak nie mają ochoty, to szarpię sam. Kiedy udaje się kogoś dojść, to chwila odpoczynku na uspokojenie oddechu z rzężenia do dyszenia i ocena sytuacji. Warto ciągnąć samemu czy współpracować?

Pierwszą część jadę z nieznanymi sobie zawodnikami, aż na jednym z podjazdów dostrzegam Andrzeja z Boplighteam. W Daleszycach włożył mi kilka minut i wygrał swoją kategorię (o oczko wyżej niż moja).

Na płaskiej (a jakże) polnej drodze wśród kwitnących bezczelnie jabłoni (a jakże) Andrzej rusza do przodu, jedziemy 30 km/h, a ja zamiast złapać jego koło sięgam po klucze do tylnej kieszonki. Od dłuższego czasu obserwuję prawą manetkę przerzutki. Wyraźnie ma ochotę oddzielić się od kierownicy. Szacuje ryzyko. Jeśli się odkręci stracę śrubę i dojadę z manetką w ręce, jeśli stanę – moja grupa mi odjedzie. Przy prędkości 20 km/h daje się dokręcić imbusem, tracę z 200 metrów. Trzeba gnać pod wiatr. To się da zrobić tylko kosztuje kilkuminutową pracę powyżej progu mleczanowego. Uff… Jestem – można odpocząć. Andrzej kilka pozycji przede mną.

Kilka prób i odjazdów. Na 15 km przed metą formuje się 5 osobowa grupa. Na początku ciągnie jakiś młody zawodnik, kiedy pojawia się co raz więcej asfaltów – współpracujemy. Ktoś odpada na chwilę, kogoś doganiamy, ale skład się skrystalizował.

W podsandomierskich sadach. Zdjęcie Monika NN

Zjazd po płytach, panny obstawiające trasę zapominają pokazać właściwy kierunek, ostre hamowanie, kolejny skręt zauważony w ostatniej chwili. Andrzej, który zaginął na chwilę z tyłu pojawił się za plecami. Nie będzie łatwo z nim walczyć.

Wreszcie Sandomierz. Andrzej przyspiesza na klinkierowym podjeździe, odpadam, ale mozolnie staram się dojść grupę. Udaje się. Teraz oni jadą wolniej. Oceniam. Do mety może z 600 metrów i zjazd po nierównej kamiennej drodze. Albo teraz, albo nigdy! Rzucam się do ucieczki. W oczach ciemno. Rama wybiera nierówności, przód muszę wziąć na siebie, bo zapomniałem zdjąć blokadę amortyzatora. Zyskuję przewagę, na blacie biorę ostatni podjazd… czy ostatni!? O nie. Tu jeszcze w lewo w górę po kostce. Kompletnie zakwaszony nie mogę nic zrobić podziwiając Andrzeja, który odjeżdża i pozostałych kolegów z grupy. Z 5 osobowego pociągu przyjechałem 5. zajmując 35 miejsce open.

Zdziwiony jestem wskazaniami pulsometru. HRavg 152, dałbym głowę uciąć sobie, że będzie dużo wyżej. Zapewne przeciętna spadła, kiedy na ostatnich kilometrach zająłem się kombinowaniem w grupie Andrzeja, a nie naparzaniem do mety. Ten maraton to w ogóle dla mnie cenne doświadczenie rozgrywania finiszów. Myślę, że gdybym spokojniej pojechał zjazd i pozwolił sobie odpocząć to z Andrzejem bym nie wygrał, ale nie przyjechałbym ostatni z 5 osobowej grupy.

Mimo, że maraton bez niebezpiecznych zjazdów to nie obyło się bez wypadków. Jednak cały czas prędkość na płaskich odcinkach oscylowała około 30-35 km/h. Nasz sąsiad z parkingu zaliczył groźny upadek, którego ślady będzie nosić jego kolano (kilkanaście szwów). Nie zmieścił się na jednym z asfaltowych zakrętów.

Pirx wygrał kategorię (Masters II); Paweł przyjechał 7 w kategorii (Elita). Gratulacje. Dokładniejsze wyniki jeszcze nie są opublikowane.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *