Jak tu napisać żeby nie biadolić i nie skupiać się nadto na stanach wewnętrznych… Wycofałem się z tego maratonu po 30 km. Deszcz, błoto, zimno, kłopoty ze sprzętem, upadek, kurcze, rana w nodze, pomoc ofierze upadku… To wszystko się zdarzyło, ale niestety porażka była skutkiem serii błędów jakie popełniłem przed i w trakcie wyścigu, a wymienione wcześniej zdarzenia były udziałem wielu zawodników, takze tych którzy ukończyli wyścig. Mając za sobą kilkadziesiat startów wiem, że ten sport to oprócz nogi, motywacji i umiejętności to także wiedza o tym co zrobić przed zawodami. Tryb życia, przygotowanie, przewidywanie. Niestety nie da się tego zrzucić na pech, a szkoda, bo może byłbym mniej wk…
[more]
Kurcze mięśni, o których wspominam w każdym wpisie po maratonie, tym razem pojawiły się… podczas rozgrzewki. Wnętrze prawego uda zesztywniało i znajome kłucie pojawiło się na 15 min przed startem. Na pierwszym podjeździe nie było lepiej. Nic to, trzeba zwolnić i liczyć na wytrzymałość i jechać czekając aż inni nieco zwolnią po 2 godzinach.
Fajnie zaczyna się dziać już przed Szklarami, gdzie gubię okulary. Na zjeździe do Doliny Racławki już na całego wyzywam się od idiotów, bo marznę okrutnie ubrany na krótko, przypominam sobie, zę zastanawiałem się dzień wcześniej dlaczego pomiedzy 9 a 13 odczuwalna temperatura ma spaść aż o 6 stopni. Inteligencja polega na kojarzeniu faktów np. w ten sposób, że ma być zimno – załóż bluzę i nogawki. Ale to widać zbyt skomplikowany proces myślowy.
To nie koniec świetnych decyzji: pierwsza próba hamowania na łysym conti speed king kończy się postawieniem roweru w poprzek. Kolejny błąd. Błotne opony wiszą na regale w garażu. Dwa komplety. Tu z kolei trzeba było wykonać następującą, zbyt trudną jak na mnie figurę: prognoza opadów – zmień opony.
Zaliczam serię drobnych podparć, upadków i awaryjnych hamowań. Tylna opona robi co chce, zwłaszcza próba zmiany toru jazdy pomiedzy koleinami powoduje, że kręcę piruety. To nie koniec. W cudowny sposób łańcuch dostaje się pomiędzy dużą a średnią zębatkę i nie chce wyjść. Trzeba go rozpiąć, wyszarpać i spiąć. Jedno z ogniw jest nieco wykrzywione.
Dwa kilometry dalej łańcuch dostaje się pomiędzy kasetę a szprychy. Rozkuć (spinka w miejscu niedostępnym), wyszarpać, skuć. Ze ścigania zostaje trening. Zmiana nastawienia powoduje, że spada tętno, jest co raz zimniej, ale upadki nadal się zdarzają. Myślałem, że krew na nogach to efekt starcia z jeżynami, ale lecąc po kolejnym uślizgu tyłu zahaczam o zębatkę. Czyszczący na mecie ratownik radzi mi założenie szwów, ale znam SOR w szpitalu im. Narutowicza i nie mam ochoty na noc na izbie przyjęć (co spotkało np. Izę), dlatego moja tolerancja na ew. blizny rośnie.
Tym razem na poboczu, nieopodal doliny Eliaszówki, leży zawodniczka, która ma kłopoty z barkiem i kolanem. Jestem pierwszy, który ma telefon, dzwonię po pomoc i deklaruję, że zostanę. Po dziesieciu minutach zjawia się Grzegorz Golonko. Można jechać, tylko, że nie chce mi się już zupełnie ścigać, raz po raz wklejam się w grunt. Gawędzę ze znajomymi Jackiemdd, i kolegą, który mówi, że czytuje tego bloga (przepraszam – nie zapamietałem imienia). Daję komuś spinkę, przy okazji orientując się, że straciłem niezbędnik, kiedy wyciagałem telefon.
Jeszcze na trasie. Zdjęcie z albumu Zenka
Tuż za mną wywraca się jakiś zawodnik. Jego rywal komentuje ze złościa „Na ścieżki rowerowe, nie na zawody”. Znalazł się „Debeściak” w trzeciej albo czwartej setce. Stał się mimowolną, potencjalna ofiarą mojej frustracji. Ponieważ nie jadę w swojej części stawki (pod wzgledem wydolności) to siadam mu na koło czekając aż zejdzie na pierwszym podjeździe i wtedy z radością i złośliwością zapytam go czy nie mógłby potrenować podjazdów na ścieżkach rowerowych. Przyznaję, mało to szlachetne, ale po pierwsze wk… mnie tacy goście, po drugie wyładowywanie złości na sobie już nie przynosiło ulgi, szukałem zaczepki. „Debeściak” oczywiście zszedł na początku niestromego podjazdu, a ja chociaż tętno miałem wtedy na poziomie 120-130, postawiłem rower w poprzek błotnej zmarszczki. Nawet to mi nie wyszło, albo pokarało mnie za „małe” myśli.
Kiedy chwilę później łańcuch znów ląduje między zębatkami korby (wygięło się ogniwo) mam dość. Rozpoczynam potwornie długi, asfaltowy zjazd, gdzie wychładza mnie tak okrutnie, że nie jestem w stanie nawet wykrzyczeć w las tych wszystkich k… ch…
To nie koniec moich przygód z opatrznością. Zjeżdżając z drogi głównej przed Rudawą robię stójkę (jak zawsze) czekając aż przejedzie sznur samochodów. Oczywiście przed ostatnim walę się na asfalt, dobijając łokieć i stłuczony już wcześniej nadgarstek. Głowa ląduje na białą linię oddzielającą pasy. Chyba zasłużyłem na to żeby mnie jeszcze coś przejechało. To byłby dobry koniec dnia.
Meta w Karniowicach, zgłaszam DNF i zwiewam do domu.
Następny start 22.05 w Nowinach.