2012.04.04-06 Piątka w chmurach

Wielki Tydzień w schronisku tatrzańskim, ta idea przyświecała nam z PePe od ubiegłego roku. Rezerwacja miejsca w Dolinie 5 Stawów Polskich i o godzinie 19. ruszamy z parkingu w Palenicy Białczańskiej. Posuwamy się dobrze znaną drogą. W dzień temperatura dochodziła do 16 stopni w Krakowie więc jest ryzyko, że drogę parking-Wodogrzmoty Mickiewicza, gdzie odbija szlak przez Dolinę Roztoki trzeba będzie dawać z buta. Okazuje się jednak, że ubiegłotygodniowe opady śniegu przedłużyły szansę na przebycie tego nudnego odcinka na nartach.

Zapada zmrok, jest pogodnie, za chwile wzejdzie księżyc wiec nie włączamy nawet czołówek. Tak jest fajniej. Przy Wodogrzmotach spotykamy ostatnią tego dnia grupę schodzącą na dół i zagłębiamy się w las. Czołówkę włączam tyko kiedy trzeba zjechać na fokach odcinek szlaku, poza tym wystarcza poświata księżyca.

Granicę lasu (1490 m) osiągamy około 21.45. Nie decydujemy się iść przez Wielką Siklawę. Pomijając nawet, że szlak w zimie jest zamknięty to tak jest rozsądniej. Śnieżne mosty nad potokiem i zagrożenie lawinowe. To nie jest droga, którą przy 2 stopniu zagrożenia (poprzedniej doby była lawinowa 3) należy wybrać w nocy.

Alternatywny, czarny szlak o tej porze też ma swój urok. Po opuszczeniu lasu księżyc daje tak dużo światła, że nie trzeba latarek. Włączam jednak czołówkę. Jest stromo, kombinuję, że gdybym pojechał w dół, albo co gorsza coś by wyjechało spod nas to światło czołówki byłoby jedyną możliwością lokalizacji. BTW muszę ją trwale przypiąć przed następnym nocnym podejściem.

W końcu trawersowanie na nartach staje się mniej opłacalne niż podchodzenie z buta. Troczymy więc narty do plecaków i w górę. Nie jest łatwiej, ale nieco szybciej. Około 22.40 docieramy do schroniska, które choć niemal opustoszałe, rzęsiście oświetlone, jakby dla nas.  

Następnego dnia zostaliśmy przywitani przez dolinę takim widokiem. Żywego ducha. Bula po lewej to Niedźwiedź, nad nią Miedziane, a na wprost Niżny Kostur (na zdjęciu to przykryta chmurą grań prostopadle nad krzaczkiem po prawej). Zdjęcie zrobione około godz. 12

Trzy godziny później to miejsce wyglądało tak. Wyjechało. PePe nawet usłyszał łoskot tej lawiny, ja byłem zajęty zdejmowaniem nart pod schroniskiem.

Wcześniej jednak próbowaliśmy zaatakować Kozi Wierch, który z dołu nie prezentował się wcale. 

Szeroki Żleb, którym biegnie letni szlak i którym podchodziłem kilka tygodni temu, tym razem był pełen nawianego śniegu i mówił „omijaj mnie z daleka”. Zdecydowaliśmy się odbić do sąsiednich żlebów, wyszukując trasy pomiędzy skałami i kosówką. Kiedy jednak zbliżyliśmy się do podstawy chmury lunął marznący deszcz, w 3 minuty byliśmy mokrzy. Opady śniegu w ubiegłym tygodniu, zwiększająca ciężar wskutek opadu deszczu pokrywa śniegu. Nie ma co kusić losu, trzeba wiać.  Więc zdjęliśmy foki i zaliczyliśmy całkiem przyjemny zjazd. 

Po południu zaciągnęło się na dobre

Lało. Pozostało więc oglądanie plazmy, w którą wyposażony był nasz pokój w schronisku. Powyżej kadr z filmu, który wyświetlali przez całe popołudnie. Akcja była mało dynamiczna, ale zajmująca.

W nocy na chwilę się rozpogodziło i można było się pogapić w niebo

Oraz rozwiązać zagadkę. Do czego służą tajemnicze walizki składowane w kuchni, osłonięte miękką płytą z wyraźnymi śladami nakłuć. Kto wie? Pisać w komentarzach 🙂 

Następnego dnia ruszyliśmy na turę w dolinie. Warunki śniegowe wyraźnie się pogorszyły więc nie było ambitnych celów tylko plan: „Idziemy, się zobaczy”. 

Był czas na podziwianie dziełek wiatru. 

Dotarliśmy do Doliny Pustej, która tego dnia prezentowała się jak scenografia do zimowej wersji filmu Petera Weira „Piknik pod wiszącą skała”. Podeszliśmy gdzieś w okolice szlaku na Kozią Przełęcz, ale chmura oparła się na 2000 m. Przestało być cokolwiek widać, a żleby poorane odrywającymi się bryłami śniegu. Iść wyżej – to byłoby nierozsądne więc zjechaliśmy do schroniska.

W schronisku przepak i w dół. Kończymy przygodę.

Po krótkiej deliberacji decydujemy się zjeżdżać Litworowym Żlebem pod tym technicznym wyciągiem. (górna stacja na zdjęciu). Tu warunki również niepewne. 

W połowie żlebu PePe dojeżdża  i wskazuje zsuw ze zdjęcia powyżej. „Niedawno wyjechało” mówi. Rzeczywiście bardzo niedawno… bo sam go spowodowałem przed minutą. Na szczęście ruszyło po moim przejeździe (jeździmy zachowując odstępy) i to było maleństwo, ale miałem okazję podziwiać jak nawet ten niewielki język śniegu piętrzy się i zaczyna wydawać pomruki. Robi się nieprzyjemnie. Więc pada hasło – „Wiejemy” i przejeżdżamy szybko przez kolejne żleby, byle do granicy roślinności. Zjazd lasem i Palenica Białczańska.

Kolejna piękna wyprawa.