2013.01.19 – Babia x 2

W czwartek byliśmy z Andrzejem (Andym) na pokazie sprzętu lawinowego.  Właściwie niewiele informacji, których byśmy nie znali: z aktywnych sposobów ratowania się faktycznie działa tylko plecak ABS (poduszka powietrzna uruchamiana w razie porwania przez lawinę, działa wypornościowo, trochę jak kamizelka ratunkowa), pasywne środki czyli pomagające zostać odnalezionym lub odnaleźć zasypanego to tylko zestaw ABC (łopata, sonda i detektor). No i oczywiście najskuteczniejsze jest nie pchanie się w żleby w ewidentnie złych warunkach. Nie wchodząc w szczegóły trochę detali dla nas ważnych, ale nie wartych wspominania tutaj.

Bardzo już chciałem być w górach znów. Koniecznie na nartach. Przez cały poprzedni tydzień utrzymywała się niestety lawinowa „3”, a z zasady nie chodzimy w Tatry przy tym stopniu, więc alternatywą była Babia Góra. Taki plan był od początku tygodnia i choć w piątek TOPR obniżył o jedno oczko stopień zagrożenia nie zmienialiśmy planu, bo ten stopień (SZL) jest tylko przybliżonym wskaźnikiem, a świeży opad śniegu z poprzedniego tygodnia na pewno nie zdążył się związać z podłożem w żlebach.

Czwartkowy pokaz sprzętu kończył się losowaniem nagród, a jakże wylosowałem książkę „Świat Babiej Góry”.  Zgodnie z teorią o braku szczęścia w innych dziedzinach, wygrana w losowaniu spośród około 60 osób wcale mnie nie zaskoczyła.

Plan pierwotny już nawet na mapie wyglądał ambitnie: Przełęcz Krowiarki-Sokolica-Babia Góra (Diablak)-Slana Voda-Babia Góra-Przełęcz Krowiarki.  Z czasów przejścia i prognoz pogody wychodziło mi, że jeśli się uda absolutnie wszystko na Babiej po raz drugi będziemy około 15.30. Trochę późno, bo zachód słońca 16.15 a nie chciałbym po zmroku i we mgle zjeżdżać po trudnym terenie. Wymyśliliśmy więc punkt decyzyjny po pierwszym zjeździe z Babiej.



O 8 rano zasuwaliśmy czerwonym szlakiem z Krowiarek. Pogoda bardzo, bardzo przyzwoita, śnieg bajeczny. Około -10 st. , ale na pierwszym podejściu zostaję już tylko w podkoszulku i cienkim polarze. Idzie się dobrze, szlak przetarty.

Kiedy zbliżamy się do Sokolicy Babia Góra przypomina jednak dlaczego nazywana jest „Matką Niepogody”. Odsłonięty, wysoki masyw, rzadko kiedy nie ma tu wiatru, mgły, chmur i opadów.  Tak jest i dzisiaj, ale tego się spodziewaliśmy.

Na szczycie jakby w nagrodę otrzymujemy bonus od natury.  Zjawisko „Morze mgieł” jest często obserwowane z Babiej, dochodzi do niego kiedy pułap chmur jest niższy niż szczyt (1725 m). Na południu widać wtedy wyłaniające się znad chmur szczyty Tatr. Wczoraj mieliśmy „Morze mgieł w wersji full wypas”, znaleźliśmy się pomiędzy pułapem niskich chmur a poniżej podstawy Altocumulusów (?), jakby w kanapce z warstw chmur.

Andy rysuje kijkiem niebo

Śniegu dużo, lekko zmrożonego. Wymieniamy z Andym uwagi, że podłoże wygląda idealnie do jazdy pozatrasowej. Śnieg nie przepada, jest na czym się oprzeć.

Czas goni więc po krótkiej pogawędce z turystami z Kielc i kanapce ruszamy w dół. Babia jak zwykle zamieniła wszystkie tyczki szlakowe, słupki kierunkowe w fantazyjne formy ze szreni więc za radą Kielczan ruszamy w stronę najbliższego słupka. No i nas poniosło. Cudowne skręty po stromym zboczu, narty trzymają idealnie, wszystko pokryte śniegiem. Wjeżdżamy w puch zakładając ślad pomiędzy choinkami. Prawdziwa własna linia.

Ostatnie ćwiczenia z techniką sprawiły, że mam czystą frajdę z jazdy. W miejsce obaw większa prędkość i dzioby nart wyjeżdżają na powierzchnie a sam skręt w świeżym, sypkim śniegu staje się płynny łatwy. Wreszcie kontroluję jazdę. Euforia.

Lekkim zgrzytem jest to, że nie trafiliśmy w żółty szlak. Zjeżdżamy  zielonym w stronę Lipnicy. Niestety nieznajomość topografii się kłania. Spróbujemy dojechać do łącznikowego niebieskiego i jeśli będzie czas wrócimy.  Wpadamy do lasu, robi się stromo. Udaje się kluczyć wśród drzew czasami przelatując nad obsypanymi leżącymi kłodami. Nie ma jeszcze tej płynności, ale to jest już zdecydowanie jazda, nie zsuwanie się w dół. Żałuję, że nie mam kasku, coś mnie zaćmiło kiedy się pakowałem. Odkładając na bok raki, czekan z normalnego wyposażenia uznałem, że tu nie ma potrzeby. Ostatni raz, spotkanie z drzewem nie jest niemożliwe w lesie.

Na zielonym szlaku, nie tu mieliśmy być.

No i popełniam kolejny błąd nawigacyjny. Zamiast przejechać przez potok ruszamy lasem oddalając się od szlaku. Nie zauważyłem, że włączyłem kompas w GPS i mapa odwróciła mi się o 180 st. Trawersujemy las, wreszcie podejmujemy decyzję – zmieniamy kierunek. Szlak powinien być około 500 metrów od nas. Niby nic, ale w śniegu po uda, a czasami po pas to jest już odległość. 

 

Przedzieramy się przez las. Najpierw trawersujemy na nartach, ale ostatnie strome podejście trzeba zdjąć narty i brodzić w śniegu.

Andy toruje trasę, ja się cieszę, że mamy kolejną przygodę, fakt, że z tyłu idzie mi się lżej. Wreszcie po 15 minutach docieramy do zielonego szlaku.

Kanapki, herbata i spojrzenia na zegarek. Jesteśmy na 1000 metrów, do podejścia 700 metrów… drugie tego dnia. W nogach czujemy już trochę trud wspinaczki, zjazdu i brodzenia w śniegu. Decyzja – idziemy szlakiem w górę. Pojawia się mały problem. Moje foki, zdjęte przed zjazdem, nie chcą się kleić.  Jedną z rzeczy, którą wożę ze sobą na wszelki wypadek jest srebrna taśma montażowa. Idealnei nadaje się do napraw i usztywniania kończyn. Foki dostają gustowne srebrne opaski i idziemy pod górę.

Już wiem, że podejście będzie bolało. Nie ma porannej świeżości. Czas nieubłagalnie ucieka. Na szczęście jest sporo śladów nart, więc strome podejście jest przetarte i łatwiejsze. Co chwilę podaję wysokość z GPSa, mam wrażenie, że idziemy bardzo wolno. Kolejne klejenie fok taśmą. Jeszcze 400 metrów w górę. Przeżywam kryzys.

Przydaje się trening mentalny z kolarstwa górskiego. Obaj z Andym ciężko idziemy, ale każdy wie, że trzeba napierać. Tak jak na maratonach liczy się tyko kolejny ruch korbą tu krok, kijek, krok. „Samo się nie podejdzie”.

Po wyjściu z lasu, 200 metrów przed szczytem robi się niepokojąco. 14.30. Gęste chmury i mgła. Coraz ciemniej. Kontroluje szlak na GPSie i żądam postoju. Zupełnie opadłem z sił. Buła, herbata, kostka czekolady. Wszystko w pośpiechu. Andy zmienia mnie na prowadzeniu. Teraz on ma drajw na bramkę. Jest bardziej stromo. GPS kieruje na Babią.  Decydujemy, że wrócimy przez Przełęcz Bronę i schronisko na Markowych Szczawinach. Tam się zagrzejemy, zmienimy ciuchy. To najbezpieczniejszy wariant, chociaż wcale nie łatwy w tych warunkach pogodowych, za to po zmroku zostanie nam wyłącznie łatwy, prosty szlak do Krowiarek. Damy radę w świetle czołówek.

Kiedy docieramy ponownie na Babią chmury na chwilę się rozstępują

Ruszamy w stronę przełęczy. Jakże inna jest ta jazda od tej dwa lata temu, kiedy zaczynałem przygodę ze skiturami. Sprawnie zsuwamy się po zmarzniętej kosówce. Nie jest to płynne szusowanie, ale raczej jazda kontrolowana. Co 100 metrów zatrzymujemy się sprawdzając przebieg szlaku.  Jadę przodem starając się nie tracić kontaktu z Andym. Tak jest bezpieczniej. Poza trasą w zimie może się zdarzyć wszystko i niewinny upadek, o który przecież łatwo w slalomie pomiędzy kosówkami może się skończyć źle w temperaturze -10 st., zapadającym zmroku i wiejącym lodowatym wietrze.  I tu nawet nie chodzi o obrażenia, bo jedziemy dość wolno, ale np. upadek, który uniemożliwi wygramolenie się samemu z sypkiego śniegu. Byłem świadkiem w Alpach takiej sytuacji, w której narciarz poza trasą upadł w śnieg przygniatając sobą skrzyżowane ręce, dłonie w pętlach kijków, narty wbite w puch. Brak jakiejkolwiek możliwości ruchu.

Babia mrozi

Dojeżdżamy do przełęczy Brona. Początek wąski i stromy spore wyzwanie techniczne. Nie decyduję się na zjazd z nawisu, za późno, za dużo w nogach. Tu Andy ma problemy. Jest ciemno i wyraźnie nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Mnie po jednym z zakrętów niesie na całkiem sporą kępę kosodrzewiny. Szybkie rozważanie: kontrolowany upadek albo ryzyko i przelot nad. Wybieram drugą opcję. Udaje się. Zaczynam wyczuwać o co chodzi z tą jazdą w świeżym śniegu.

Śmigamy lasem w dół zakładając ślad. Jest pięknie. Kiedy dojeżdżamy pod oświetlone schronisko na Markowych Szczawinach zmierzcha. Znów idealnie zaplanowany czas. Wszystko co było niebezpieczne zjechaliśmy za dnia.

Przepak w schronisku, kanapki i bez pośpiechu, już w zupełnych ciemnościach ruszamy szlakiem do Krowiarek. Na początku kosztuje mnie to sporo siły, bo nie chciało nam się zakładać fok i narty ślizgają się po zmrożonej ścieżce, aż wreszcie nadchodzi ten moment i ruszamy w dół nieco pomagając kijami. Jest niesamowicie. W suchych ciuchach ciepło, śnieg skrzy się w świetle czołówki, ciemny las. Po godz. 18.30 docieramy na parking. Przebyliśmy 20 km, prawie 1700 metrów przewyższeń.  Ciężko wrócić do codzienności.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *