To było znamienne wyjście. Lukcio i MisQ stanowili dotąd odłam pieszy naszych zimowych wycieczek. Nie rozumiałem po co schodzić w dół skoro można jechać i to z taką dawka adrenaliny i radochy. Próby przekonania jednak kończyły się na rozmowach ideologicznych. Odpuściłem… To czasami działa lepiej niż argumentacja. Dość powiedzieć, że na początku kwietnia w zestawie Andy, Lukcio, Marcus i MisQ zasuwaliśmy na nartach w stronę gąsienicowej.
Historyczne zdjęcie MisQ na skiturach
Lukcio na podejściu na Gąsienicową
Warunki były słabe. Mgła, mgła i mgła. Plan minimum to było dojście do Hali Gąsienicowej, tak żeby chłopaki mogli sprawdzić jak się jeździ na nartach poza trasą. Warunki słabe ale snie wydawał się bardzo dobry do takiej próby. Twarde podłoże, a na twardym trochę nasypanego świeżego.
W każdym razie dotarliśmy do Murowańca, stamtąd raz kolejką na Kasprowy i wzdłuż trasy, chociaż poza nią do wylotu Doliny Gąsienicowej – cel Karb.
Próbowanie skiturów. Jeszcze przy wyciągu
Karb jest oznaczony jako dwójkowy w skali trudności. Poza pierwszym szusem i ustawieniem się do zjazdu, w stablinych warunkach śniegowych nie jest trudny. Szeroki, widać daleko, nie ma wystających skał.
Trochę się niepokoiłem o debiutantów widząc (a właściwie nie widząc nic) że im wyżej idziemy tym gęstsza staję się chmura. Tak gęsta że szliśmy na mojego garmina (60 CSX). Dzielny stary klocek. Duży, nieintuicyjny, ma dwie zalety – niezawodny i baterie paluszki trzymają 12 godzin.
No więc na przełęczy przepak. Ruszam pierwszy i od razu wiem, że to nie jest fajny dzień na rozpoczęcie przygody ze skiturami.
Rzeczywiście było cholernie twardo, więc każdy skręt kończył się długim zsuwem po lodzie. Na dodatek środek zajęło szerokie zmrożone lawinisko. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak mnie piekły uda jak wtedy, kiedy próbowałem się utrzymać na tych zmrożonych kalafiorach. Świadomość, że przy wywrotce zjedzie się do Czarnego Stawu dodatkowo usztywniała.
Na jednym z kalafiorów przysiadłem. To ten moment równowagi chwiejnej. Masz wrażenie, że jeśli na twoją nartę zsunie się płatek śniegu to runiesz w dół. Wbiłem palec w szczelinę lodu i – jakby to miało pomóc – mówiłem sobie… nie zsuniesz się, nie zsuniesz. Pomału udało się wbić krawędź w lód i szczęśliwie zjechać nad brzeg stawu.
Widoczność była tak marna, że chłopaków, którzy nadjeżdżali z góry słyszałem od dawna, a widziałem gdy byli już kilka metrów obok.
Jeśli w takich warunkach dali radę i się nie zniechęcili, to już po nich. Nie przyjdzie im do głowy żeby wybrać się zimą w Tatry bez nart, ale o tym w następnych odcinkach.