Jak podejście do Doliny 5 Stawów Polskich i wejście na Kozi Wierch to zawsze jest ok. Dodatkowo tego dnia zapowiadała się znakomita pogoda i fajne warunki śniegowe. Kozi Wierch to „minus dwójka” w 6 stopniowej skali trudności zjazdów. Dla mnie to taka trudność, która daje frajdę i trochę adrenaliny, ale nie jest – w normalnych warunkach – walką o przetrwanie. Lubię to podejście ośnieżoną Doliną Roztoki i ten moment, kiedy przed Wielką Siklawą las ustępuje i otwiera się przestrzeń.
W górę czarnym szlakiem. Na progu Doliny Pięciu Stawów Polskich.
Omijamy podejście do Siklawy – zbyt ryzykownie, niedawno padało, a u wylotu żlebu (Litworowy) zawsze jest czujnie. Dobrze to widać wiosną i latem. Wiosną to ostatnie miejsce gdzie trzeba trawersować śnieg, a latem lawiniastość tego miejsca wyznacza stromy tor pozbawiony kosówki. Piszę o tym, bo dwa tygodnie później (po tej wycieczce) tam właśnie znaleziono ciała dwóch chłopaków, którzy wracali tamtędy z długiej, wyczerpującej wyprawy. Przykryła ich niezbyt szeroka lawina.
Na podejściu, w Szerokim Żlebie.
Śnieg wygląda na stabilny, a pogoda… marzenie. Chłopaki jeszcze walczą z zakosami, ja wolę z nartami na plecach, mam wrażenie, że na stromym łatwiej zachować rytm. Na Kozi wspinają się również Andy, Lukcio, Mateusz, Marcus, PePe i ja. Nie trzeba zakładać raków. W takim śniegu twarde narciarskie skorupy dają wystarczające oparcie.
W 1/5 bardziej stromego fragmentu żlebu natykam się na grupę studentów, którzy właśnie debatują nad techniką zjazdu w dół… na karimacie. Harpagany. Owszem, zjazd na tyłku, tak zwany dupozjazd, jest zalecaną techniką pokonywania stromizm, ale pod warunkiem, że ma się czekan do kontrolowania prędkości. Można ten sposób znaleźć nawet w uznanych podręcznikach. Nic nie wspominali tam o karimatach no i jednak na tyłku jest chyba jakoś bardziej kontrolowanie niż oddać się śliskiej karimacie. Pomysłowy zespół ma czekany, ale zamierza hamować też rakami. Namawiam ich przynajmniej do zdjęcia raków, które przy próbie zatrzymania się działają jak haczyki do zrywania więzadeł, albo katapulta. Wszystko zależy od prędkości i tego jak góra postanowi nas potraktować.
Ekipa deliberuje chwile nad moją propozycją i decyduje się jednak zdjąć raki. Wyraźnie przestraszona wariackimi pomysłami dziewczyna robi hardą minę, ale widać, że najchętniej pozbyłaby się wysokości w sposób może i nudny, ale i bezpieczny – schodząc. Tylko jak tu żyć z etykietką nudziary… Podchodząc, długo ich widziałem jeszcze w miejscu, lub prawie w miejscu. Później zniknęli. Chyba im się udało bez szwanku stracić wysokość, bo kroniki TOPR milczały na temat tego wyczynu.
Lukcia Ti tajm na szczycie.
Już na zjeździe. W dole tafle zamarzniętych stawów w Piątce.
Śnieg początkowo twardy, ale trzymający. Sam początek to jak zwykle taki spór wewnętrzny, bo stromo i wyobraźnia pracuje co jeśli… Ponieważ ruszyłem pierwszy rozglądam się też bacznie, czy nic nie wyjedzie spod nas, jest już dość późno (około 14) – słońce zdążyło roztopić wierzchnią warstwę śniegu, który stał się cięższy. Jakoś się jednak jedzie.
Jest z nami Mateusz, który dotąd nie jeździł na skiturach, jest jednak świetnym narciarzem i po paru skrętach, w których rozpoznawał teren, nastromienie i śnieg, przyjemnie na niego patrzeć.
Chociaż to mój piąty zjazd z Koziego Wierchu (2291 m n. p. m.) to tak naprawdę pierwszy do końca, bo ruszyliśmy z samego wierzchołka. Wcześniej się nie składało, bo:
- wycof z PePe – zagrożenie lawinowe i deszcz.
- wycof z powodu ekstremalnego betonu, nawet raki się słabo wbijały, narty zostały w połowie żlebu.
- nie trafiliśmy na szczyt we mgle.
- wiosna, u samej góry nie było ciągłej pokrywy.
Zjazd dość męczący, ale frajdy mnóstwo. Zaleta zimy jest taka, że można dotrzeć do samego schroniska.
Panorama Miedzianego z tafli Wielkiego Stawu piękna. Autorstwo fot zbiorowe, większość tym razem Lukcio.
Idziemy do schroniska, tam piwo i zjazd Litworowym Żlebem, później roztoka i do Wodogrzmotów Mickiewicza. Na asfalcie ciągle mnóstwo śniegu, więc da się na nartach aż do samochodu. 3,5 km pokonujemy w niespełna 20 minut.