Ciekaw byłem tego wyjazdu. Ostatni raz na Zawracie na nartach rok temu. Pojechaliśmy z Andym we dwóch, bo chłopaki nie mogli. Nie dość, że kondycja taka sobie, to ostatni tydzień dręczyła mnie infekcja. Niby nic, ale lejący nos i ogólna słabość. W czwartek przeszło więc uznałem, że w niedzielę będę gotów. Na wyrost uznałem. Do Gąsienicowej jakoś się szło, na próg Koziej Dolinki gorzej, nawet nie próbowałem na nartach tylko z buta. Andy walczył prawie do końca, ale na ostatnim zakosie się poddał… za stromo. Na dodatek zwiała mu narta i zaliczył podejście pod próg dwukrotnie.
Kozia Dolinka. Na Zawrat tak blisko, tego dnia dla mnie bardzo daleko.
Później w moim wykonaniu było tylko gorzej. Podejście na Zawrat trwało i trwało. Śnieg wydawał się ok, ale ja się gramoliłem jakby to było 5000 m n. p. m. nie niespełna 2000. Przyplątały się kurcze, nogi jak z waty, więc na przełęczy po prostu padłem. Musiałem słabo wyglądać, bo Andy wskazał mi grajdoł, gdzie zległem. Znając słabość nóg miałem cykora przed zjazdem. Zawrat to dwójka. Zjeżdżałem z niego kilkakrotnie i poza pierwszym krótkim fragmentem nie jest przedstawia wielkich trudności, ale to jest prawdziwa teoria, kiedy uda trzymają a nogi się nie trzęsą tak jak mnie tej niedzieli. Postanowiłem więc przyczepić sobie czekan do kija, na wszelki wypadek, gdybym poleciał. To była dobra decyzja.
Początek zjazdu, dawno się nie czułem tak niepewnie. To zdjęcie zrobił Robert, którego poznaliśmy na podejściu
Przecisnęliśmy się przez wąski przesmyk pomiędzy skałami tak żeby powiedzieć sobie, że cały żleb zrobiliśmy na nartach… mnie to stwierdzenie nie dotyczyło, bo po pierwszym skręcie coś poszło nie tak i grzmotnąłem na stromym i zacząłem się zsuwać. Pierwsza zasada to starać się nie przyspieszyć. Odruchowo więc wbiłem czekan i podciągnąłem się na nim przygniatając do śniegu. Zatrzymałem się po 10-15 metrach. Błogosławiłem wówczas nasze ćwiczenia i wygłupy z czekanami podczas jesiennych śnieżnych wyjść podczas, których sprawdzaliśmy w praktyce teorię hamowania na stromym, która mówi nie nie hamuj z czekanem wbitym nad głową, bo to czcza i nieskuteczna rozrywka.
Zbieram się po upadku. Andy wspiera mentalnie.
Stanąłem, narta gdzieś została wyżej, wszedłem po nią i zacząłem ustawiać stanowisko do wpięcia się. Kłowe wiązania TLT nie są moim ulubionym sprzętem. Lekkie są, ale w trudniejszych sytuacjach – na stromym lub w głębokim śniegu trudno się wpiąć. Szynowe wiązania działają podobnie jak wiązania narciarskie. Przód, pięta i klik. Jedziesz. W kłowych TLT trzeba równiutko ustawić stopę, klik i… znów, bo nie weszło… klik… tym razem lód w insertach … klik… itd. Jeśli stoisz na równej powierzchni możesz się tylko powkurzać. Tyle, że właśnie stałem na stromym zlodzonym fragmencie, co chwile łapały mnie kurcze i nogi zaczęły się telepać. Dużo nie trzeba było ziuuu… znowu jadę w dół, tym razem tylko chwilę, bo odruchowo wcześniej moszcząc stanowisko wbiłem czekan, a lonża została na nadgarstku. To nie był mój dzień.
Wreszcie zjeżdżamy. Andy śmiga w dół, ja się męczę okrutnie. Docieramy do progu Koziej.
To zdjęcie mówi więcej o tym dniu w moim wykonaniu niż cała relacja.
Później znana trasa – żlebem nad Czarny Staw Gąsienicowy i w dół Starą Nartostradą. Dobrze, że przynajmniej śniegu jest tyle, że docieramy do samochodu na nartach. Zdarzają się wyjścia niezbyt miłe narciarsko, jak to… ale i tak było fajnie 🙂 Po upadku trzeba wsiąść na konia jak najszybciej…