Jeśli miałbym kłopot ze słowem ambiwalentny, to jego znaczenie wyjaśnia się kiedy w Tatrach jest duży opad śniegu. Z jednej strony robi się lawinowo (tak było tego dnia – 3), z drugiej strony puch kusi. Pomysłem jest znaleźć miejsce, gdzie jest na tyle stromo, że niesie i na tyle bezpiecznie, że nie „wyjedzie”. W polskich warunkach zostaje las. Podejście szlakiem na Trzydniowiański, a właściwie jego najniższy wierzchołek – Kulawiec.
Zebrała się liczna ekipa, poza pewniakami Andym, Lukciem i MisQ dołączyli do nas Marcus, PePe i Tomek. To nie była skomplikowana wycieczka. Cel podejść do góry i zjechać, później podjeść i zjechać, a później (wersja dla wytrwałych) podejść i zjechać.
Chochołowska o poranku, po świeżym odpadzie jest dostojna, rozłożysta i obiecuje przygodę. Na dodatek w środku zimy jest jeszcze zwykle pusta. Fot. Marcus
No i ciąg dalszy bajkowych krajobrazów. Puch, puszek, puszunio…
Śniadanie, a Andy wypuścił się sprawdzić strukturę śniegu. Badanie wypadło obiecująco. Fot. MisQ
Podejście na Kulawiec. Im wyżej tym ładniej, ta nieskomplikowana reguła tego dnia działa jak złoto. Lukcio cieszy się obietnicą zjazdu. Fot. Marcus
Żleby kuszą, ale lawinowa trójka to nie przelewki, tym bardziej, że świeżego jest z 40-50 cm. Fot. Marcus
No to rozpoczyna się hasanie. Marcus nie daje się wciągnąć pod śnieg. Puch, puszek nie był idealny, trochę trzymał narty, ale narzekanie byłoby grzechem. Fot. MisQ
Lukcio na wybiciu. Tajner z Kruczkiem byliby z niego dumni. Fot. MisQ
Marsjanie też doceniają możliwość założenia śladu. I to w jakim stylu. Fot. MisQ – jak to możliwe?
Andy dowodzi, że epoka monoski (jednej narty) nie odeszła w zapomnienie w latach 70. Fot. MisQ