2015-10-25_Mnich

Mnich, Drogą Robakiewicza i Drogą przez Płytę

Dawno nie bylismy w komplecie. Od ostatniego wpisu byłem na kilku wycieczkach w Tatrach. Kościelec, Kopa Kondracka, Kozi… 
Ale głównie rower i skały zajmowały mi sportowy czas. Mnich w rozmowach Grupy przewijał się od kilku lat. W ubiegłym roku w listopadzie chłopaki próbowali się przymierzyć, ale odpuścili (słusznie) ostatni fragment. Bez asekuracji konsekwencje błędu byłyby ostateczne. Wróciliśmy więc ze sznurkiem.

Niedziela, nieliczni turyści, piękna pogoda, super ekipa. Takie Tatry mieć dla siebie to trzeba przeczekać okres od czerwca do września. Mnich to ta rekinia płetwa po prawej. Foty Lukcio i MisQ

Podążamy ceprostradą w stronę Dolinki za Mnichem. Mam w głowie podejście Drogą Robakiewicza i po krótkiej deliberacji u podstawy Mnicha udaje się ustalić stanowiska – idziemy w górę właśnie tą drogą. Mamy dwie liny połówkowe, które mają atest na linę pojedynczą. Ważą więcej, ale dają sporo możliwości. Atest na linę pojedynczą oznacza, że możemy iść w dwóch dwuosobowych zespołach powiązani sznurkami, które wytrzymują taką asekurację. Bez kompromisów, a zasada jest taka, że dwa dwuosobowe zespoły idą znacznie szybciej niż jeden czteroosobowy.

Mnich od strony północnej. Po prawej jest nasza droga, Droga Robakiewicza.

Motanie przed pierwszym wyciągiem. Idę, Lukcio asekuruje, Andy rozważa jak „szła ta ósemka” 😉

Z MisQ zostawiamy plecaki pod skałą. Jakoś tak się składa, że prowadzę. Zakładamy więc raki, a czekan jest jak zwykle moim najlepszym przyjacielem. Trawki, rysy, czy śnieg – wszystko z nim współpracuje. Jest pewien problem z zakładaniem punktów asekuracyjnych, bo wszystko przysypane śniegiem. Na szczęście idzie się łatwo i głównie po śniegu i lodzie, więc błąd kosztowałby nie tyle lot, co zsuw. To też nauka wspinania tradowego. Szukanie szczelin, dobieranie odpowiedniej wielkości kości, sprawdzanie czy „siadła”. Tam gdzie można zakładam pętle. 

Po pierwszym wyciągu w Drodze Robakiewicza. Lukcio gotowy do asekuracji, a MisQ asekuruje z góry Andy`ego.

Na podejściu na Mnich towarzyszy grupa prowadzona przez TOPRowca, który wciąga na szczyt swoich klientów, a poza tym żywej duszy. Taki luz tutaj to rzadkość i komfort, bo w szczycie sezonu czasami trzeba nawet godzinę czekać w kolejce na tzw. „atak szczytowy :)”.

Sprzętu mamy ograniczoną ilość więc po dwóch wyciagach trzeba się wymienić kośćmi i taśmami. Raz robi mi się cieplej, na pierwszym wyciągu, w stosunkowo łatwym terenie stoję na czubkach zębów raków i próbuję osadzić kość w którą trzeba wpiąć ekspres i linę. W tym momencie raki puszczają. Dobry odruch uchronił mnie przed dość długim lotem/zsuwem. Mocno zaciśnięta lonża na nadgarstku oraz dobrze osadzony czekan zanim pozwoliłem sobie na puszczenie chwytu. To już trzeci raz zimą w górach ratuję się przed kłopotami z powodu tego dobrego zwyczaju. 

Kiedy wchodzimy na balkon pod szczytem przestaje iść dobrze. Kompletnie głupio zostawiamy z Lukciem tam raki i czekany. Rzeczywiście przeszkadzały, ale żaden z nas nie pomyślał, że zjazd będzie inną drogą. Brawo!

Krzyczymy do Andyego i MisQ żeby zabrali szpej. Niestety nadmiernie obciążony Andy rozstaje się z jednym z czekanów, który wpada do szczeliny. W normalnej sytuacji to nie problem, ale tu tak. Ponieważ zmieniliśmy sposób asekuracji – poza Lukciem – asekuruję tez drugi zespół z górnego stanowiska (super bezpieczne) to MisQ musi sam się asekurować ze swojego stanowiska, a ja muszę mu wydawać linę żeby dotarł do Andyego. Ech… to wszystko trwa.


W końcu hurrra… Gramolę się, a później krok po kroku cała ekipa.


Powierzchnia jak dwóch stołów kuchennych, ale są spity i stanowisko do zjazdu, więc jest gdzie się wpiąć pewnie i wygodnie posiedzieć. 

Niestety robi się późno  i ziiiimno. Wlazłem tu ponad godzinę temu. Trzeba spadać.

Motamy stanowisko do zjazdu i w dół. Tu już warto wykorzystać dwie liny. Jeden po drugim, ja po drodze muszę jeszcze złożyć kurtkę pożyczoną od MisQ oraz wymienić bloker na grubszy (repsznur zawiązny na linie) bo ten, który dobrze działa na linie pojedynczej, na podwójnej nie chce współpracować. 


Zjeżdża Andy. Miał pecha, bo jego HMS (zakręcany karabinek) został na górze… Nie dał się odkręcić. Musiał odciąć pętlę żeby się wyzwolić. To nie koniec strat. Wykorzystując jakiegoś firenda (kość mechaniczna) zrobiłem przelot wykorzystując kość… To była tak dziwna konstrukcja, że nikt nie zauważył, że trzeba ją wziąć 🙁 Kolejna nauczka.

Po pierwszym wyciągu chwila zastanowienia czy da się zjechać niżej, ale zwycięża głos rozsądku, schodzimy ścieżką turystyczną bo nie ma pewności, czy wystarczy liny. Pewnie tak, ale głupio się o tym przekonywać nocą. Na dodatek niestety okazuje się, że swoją czołówkę zostawiłem w plecaku, a tu już noc. MisQ i Andy świecą z przodu i z tyłu. Czołówka znajduje się w plecaku. Schodzimy do schroniska, tam wpis do książki wyjść taternickich, wiśniówka i fetowanie wyjścia.

PS. Tworzę ten wpis oglądając kątem oka finał Pucharu Świata w Rugby pomiedzy Nową Zelandią a Australią i utwierdzam się w swojej odwiecznej niechęci do piłki noznej. Nie do końca wiem o co chodzi w tej dyscyplinie, ale jest ogień, emocje. Nowa Zelandia rulez, a Haka w ich wykonaniu tylko uświadamia jak niedawno wyszliśmy z tej jaskini.