Tym razem spędziłem 3 dni w górach jako wolontariusz organizujący zawody skialpinistyczne – Memoriał Jana Strzeleckiego. To najstarsze w Polsce zawody rozgrywane w Polskich Tatrach. Pierwsza edycja to 1989 rok! Zawody skialpinistyczne przypominają mi maratony MTB na dystansie mega. Jeden, dwa trudne podjazdy i kilka wymagających zjazdów. Wszystko na zapieku, czołówce cała zabawa zajmuje około 2 godzin, amatorzy potrzebują jeszcze jednej-dwóch godzin.
Sam nie trenuję obecnie. Bieganie i rower traktuję jako zajęcia, które utrzymują mnie w formie pozwalającej łazić na nartach po górach i zjeżdżać, poza tym skitury traktuję jako przygodę i turystykę i jakoś (na razie) jedno z drugim mi się mentalnie nie łączy. Zdecydowanie nie jestem przeciwnikiem takiej aktywności jednak.
Zaangażowałem się w organizację ponieważ to inicjatywa Klubu Wysokogórskiego Kraków, a ta szacowna instytucja działa jeśli każdy coś dorzuci do wspólnego worka.
Zawody mają fajną formułę. Przede wszystkim startują pary, to dobrze odzwierciedla charakter działalności w górach i jej partnerskość. Nie można się oddalić od partnera zanadto na podbiegu ani na zjeździe (powyżej 100 metrów i 5 sekund o ile dobrze pamiętam). Po drugie i trzecie czas podbiegu i czas zjazdu są liczone osobno i ważą na wyniku końcowym. W tradycyjnych zawodach im szybciej tym lepiej (czas brutto jest ważny) co sprawia, że decydujący jest czas podbiegu, bo i na nartach i na rowerze w górach ktoś kto wolno zdobywa wysokość nie ma szans odrobić strat zjeżdżając. Po czwarte oprócz trasy „na czas” jest tzw. „fakultatywa” czyli wycieczka dla zawodników. Nie musisz jej przejść, ale za jej zaliczenie otrzymujesz dodatkowe punkty.
Ekipa gotowa rozstawiać tyczki na trasie.
W piątek ruszyliśmy ze schroniska w Chochołowskiej rozstawiać tyczki. Szedłem w ekipie przez Grześ na Rakoń. Kolejne zespoły zmierzały bezpośrednio na Rakoń i wytyczały zjazd z Grzesia. Bambusowe chorągiewki wystawały mocno nad głowę i trzeba było uważać w lesie. Koniec końców mam podejrzenie, że gałęzie zebrały mi kilka szmatek, bo w trakcie ustawiania okazało się, że osiem chorągiewek to puste kije bambusowe.
Obowiązkowy „group check”, czyli sprawdzanie detektorów.
W moim zespole przewodził nie byle kto, bo Karol Życzkowski. Naukowiec, a przede wszystkim legenda narciarstwa wysokogórskiego. Autor (razem z Józefem Walą) przewodnika „Polskie Tatry Wysokie. Narciarstwo wysokogórskie”. Karol poza tym, że jest świetnym i doświadczonym narciarzem, okazał się być znakomitym kompanem wycieczki.
Na szczycie Rakonia z Karolem Życzkowskim
Niestety pogoda nie sprzyjała zawodom. Śniegu ograniczona ilość za to chmur i mgły pod dostatkiem. Tyczenie po grani było proste za to trudno było znaleźć metę startu we mgle. Ostatecznie Sebastian, który organizował zawody, podjął decyzję o tym, że meta podbiegu i start zjazdu będą w miejscu charakterystycznym – na szczycie Rakonia.
Nie wiem jak to się stało, ale we mgle i wietrze usłyszeliśmy głosy drugiej ekipy, która tyczyła podbieg Doliną Wyżnią Chochołowską. Idealnie co do minuty spotkanie na szczycie. Oni poszli na Wołowiec, gdzie miała biec trasa odcinka faktulatywnego, mój zespół znaczył zjazd. Mgła, mgła, mgła – wszędzie mgła. Nie wiadomo czy jeszcze się jedzie czy już się stoi, a do sprawdzenia w którym kierunku biegnie linia spadku trzeba rzucić bryłę lodu. Karol jechał w dół i nasłuchiwał przez radiotelefon sygnału „stop”, ja miałem drugi radiotelefon i w momencie, kiedy przestawałem go widzieć dawałem sygnał. Momentami widoczność to było 20-30 metrów. Nie bardzo sobie wyobrażałem zjazd na czas w takich warunkach. No ale dla mnie to były pierwsze zawody, a dla Karola 28. Śnieg był trudny, na zmianę twardo, nawiane i najgorszy śnieg tzw. przepadający, w którym narta wybija sobie twardy tor i trudno ją zmusić do ześlizgu, a więc skręcać i hamować. Co przeszkadzało wszystkim… poza jednym wyjątkiem, oczywiście Karola.
W dniu zawodów zgłosiłem się do sędziowania i zgłosiłem chęć pójścia dalej. Dostałem do obstawienia najdalszy punkt – Wołowiec. Ponieważ poprzedniego dnia dołączyli do nas Misiek i Patrycja to jako drugiego zaproponowałem Miśka. Sebastian z Karolem poprosili jeszcze o jedno – żeby w trakcie podejścia zdecydować czy są warunki do rozegrania tej części zawodów. Po zakończeniu mieliśmy zebrać chorągiewki z odcinka na Wołowiec oraz trasy podbiegu.
Tuż przed wyjściem o 7.30 okazało się, że mamy jeszcze do zabrania ciężkie i nieporęczne sanie ratownicze SKED, które włożył nam na plecy obstawiający zawody TOPR. Tu przy okazji miałem do czynienia z drugą legendą narciarstwa wysokogórskiego – Piotrem Konopką, autorem dziesiątek trudnych zjazdów w Polskich Tatrach.
Lekko nie było. Podzieliliśmy się z MisQ 30 minutowymi okresami noszenia, ostatnie minuty dłużyły się niemłosiernie, ale to dobry treningu.
MisQ ze SKEDem na szczycie Rakonia, wreszcie można zrzucić to cholerstwo
Co innego było jednak ważne – warunki były nieco gorsze od wczorajszych. Wiało mocniej, widać było mniej, trochę sypało. Sam lubię trudne warunki, więc mi to nie przeszkadzało, ale 62 osoby, bo tyle wystartowało na wąskiej grani – jedni podchodzą inni zjeżdżają, więc kiedy w radiotelefonie usłyszałem „Kuba, Kuba… Czy są warunki do puszczenia zawodników na Wołowiec?” odparłem, że nie.
MisQ robi porządki w TPN, dawno tu nikt nie odśnieżał.
No… i tym samym mieliśmy sporo wolnego czasu. Leniwie podeszliśmy na Wołowiec. O ile na przełęczy był mocny wiatr, który miał tę siłę, że żeby iść prosto należało się lekko na nim oprzeć, to na Wołowcu, górze bądź co bądź wybitnej nastała cisza.
Trochę trochę posiedzieliśmy i powygłupialiśmy się. MisQ w poszukiwaniu sikorki (o niej piszę niżej)
Na Wołowcu spotkała nas przedziwna przygoda. Trzeba sobie wyobrazić. Góry, zima, ponada 2000 m.n.p.m., mróz, mgła i wiatr, a tu nagle przylatuje piękna kolorowa sikorka. Co ją tu przyniosło? Lekko nieprzytomna siada na bucie narciarskim Miśka, później daje się złapać. Deliberujemy, czy należy ją zwieźć na dół, ale tego mogłaby nie przeżyć dlatego wypuszczamy ptaszka wolno. Siada mi na głowie a później ucieka do szczeliny w śniegu.
My z MiśQ zjeżdżamy na dół zagarniając chorągiewki oraz zawracamy jedną, ostatnią parę z trasy – nie trafili na metę i na polecenie sędziego zawodów dajemy im sygnał – wracać. Zjeżdżamy na dół. Zawody się skończyły szczęśliwie. Wyniki i oficjalne komunikaty na stronie Memoriału (mjs.kw.krakow.pl).
Wieczorem jeszcze przyjemna impreza przy winie, w niedzielę krótka wycieczka z ekipą KW na Grzesia, zjazd po lesie i wracamy do Krakowa.