Ciężko dogonić daty w tych wpisach. Więc skrótowo: z Lukciem, Marcusem, PePe i Tomkiem oraz kolegą Marcusa Jankiem uderzyliśmy do doliny Staroleśnej na Słowacji. Cele były dwa – Rohatka i Świstowy Szczyt (2383 m.n.p.m).
Tu jeszcze mieliśmy obawy czy w ogóle da się działać tego dnia w górach. Spotkaliśmy kilku Słowaków, którzy wyglądali na takich, którzy z niejednego pieca śnieg jedli i mówili, że wieje mocno. Zdjęcia Piotr Markowski (Marcus)
Na szczęście się uspokoiło i z minuty na minutę wiatr słabł. Słowackie Tatry Wysokie zawsze robią na mnie wrażenie swoim rozmachem, niby to tylko kilka kilometrów na południe, ale jest tu wyżej, szerzej i bardziej świetliście.
Rohatka z dołu wyglądała na betonową więc odpuściliśmy na rzecz dwukrotnego wejścia na Świstowy. U góry nieco wiało, ale śnieg był całkiem fajny do zjazdu, więc pohasaliśmy. Nie mogłem się napatrzeć na Marcusa, który testował nowy sprzęt skiturowy (wcześniej używał zabytkowego). Jego technika zjazdu, płynność i ogólne wrażenia artystyczne poszybowały w kosmos. To był ten przypadek (jeden z nielicznych), kiedy sprzęt ograniczał narciarza.
W stronę Świstowego zmierzały poza nami dwie ekipy. Po lewej Lukcio.
Na sam szczyt udało się wdrapać bez zdejmowania nart.
Przyjemny był również zjazd żlebem z progu od Zbójnickiej Chaty, pocżątek budził szacunek, ale później było sporo miękkiego. Na nartach dotarliśmy znaną ścieżką przez las aż do górnej stacji kolejki na Hrebenok. Później trzeba niestety było przebyć kilka kilometrów w butach narciarskich. Wiosna wisiała już w powietrzu.