No… wreszcie się udało. Zaczęło się od rzuconego przeze mnie pytania do Maćka – A może byś poszedł ze mną na skitury? I syn poszedł 🙂 Okazało się, że uzbierało się w domu sprzętu dla drugiego narciarza, Andy pożyczył ABC.
Wybrałem Chochołowską z zamiarem zrobienia pierwszego dnia zjazdu z Rakonia, a drugi dzień miał zależeć od tego jak nam pójdzie w piątek Maciek dobrze jeździł na nartach, ale ostatni raz byliśmy razem na stoku z 10 lat temu, więc nie wiedziałem jak sobie poradzi w warunkach pozatrasowych. Pogodę zapowiadano tatrzańską czyli umiarkowana ilość śniegu, za to chmur pod dostatkiem. Nieco nam zeszło na przygotowaniach i wybieraniu się w piątek wiec w Schronisku w Dolinie Chochołowskiej zameldowaliśmy się koło 12. Cała dolina z buta z nartami na plecach. Tak sobie pomyślałem, że jeśli teraz się nie zniechęci mając 20 kilogramowy majdan na plecach i dymając 9 km to da radę. Dał i to spokojnie… ech te 23 lata.
Na podejściu. Skitury są ok
Foczyć się dało niemal od schroniska i około 14 byliśmy na Grzesiu. Maćkowi się podobało i podchodzenie i wiatr i zima. Super, tym bardziej, że na szczycie się odsłoniło i zobaczyliśmy Ornak, Rakoń, Wołowiec i dalej pasma Zachodnich i wyłaniające się Wysokie. Łał… Przynajmniej się Tatry przedstawiły jak należy gościowi, który debiutował na skiturach. Ciekaw byłem jak sobie poradzi na wąskim zjeździe i w lesie, po płatach śniegu. Czym skorupka za młodu… Skorupka więc dawała sobie radę nadzwyczaj dobrze. Szurnęliśmy na dół.
Selfie na Grzesiu
Zjawiskowy prażony syr, jakieś piwo i w kimono dość wcześnie. Rano około 6 Maciek obudził mnie żartując „powder day”, rzeczywiście dopadało trochę śniegu. No więc poszliśmy. Szło się zdecydowanie lepiej niż wczoraj (jedna nie wstawanie o godz. 4 pomaga), za to na Grzesiu okazało się, że Tatry ktoś schował. Padał marznący deszcz, a widać było tyle co nic. Maciek odbywał szybki kurs nt. uroków skiturowania. Krótkie zjazdy na fokach z odpiętymi tyłami, chodzenie po lodzie etc. Z minuty na minutę wiało coraz bardziej i zacinało czymś mokrym co oblepiało twarze, kurtki i spodnie. Na Rakoniu zdecydowaliśmy – idzemy dalej na Wołowiec. Zależało mi żeby się wdrapać nieco powyżej 2000. Grań to było spore wyzwanie. Dość wąsko i nawis, którego przebieg wprowadzał w błąd. Dobrze, że jakaś ekipa przed nami robiła ślady i dało się iść.
Grzanie rąk na Wołowcu
Na Wołowcu zjedliśmy, ja się dowiedziałem, że wojskowe żelazne racje, które miał ze sobą Maciek nie nadają się za bardzo w góry, a gulasz instant, który się wysypał z żelaznej porcji śmierdzi okrutnie. Dość szybko ruszyliśmy w dół. Grzbiet nie był ulubionym miejscem do zjazdu Maćka. Rzeczywiście. Dość stromo, wąsko, lód okleja google… Spore wyzwanie jak na pierwszy raz. Jednak dotarliśmy do Rakonia. Spojrzałem na zielony szlak – nawis i brak widoczności. Jeśli coś miałoby się urwać to nawet bym tego nie zauważył, nie zdecydowałem się więc na zjazd szlakiem, tylko poszliśmy na Rakoń skąd chciałem odbić w lewo i nawiązać linią zjazdu do marcowych zawodów Strzeleckiego.
Pod drodze spotkaliśmy trochę zagubionych freeridowców, którzy również chcieli uderzyć w dół zielonym szlakiem, ale kiedy usłyszeli, że są tam niepewne warunki postanowili się do nas przyłączyć. Znów nieoceniony okazał się mój stary, ale niezawodny garmin 60 csx. Ustaliśmy, że będziemy zjeżdżać starając się zachować kontakt wzrokowy. Och… na zjeździe okazało się, że warunki są idealne. Świeży śnieg spadł na twarde podłoże i pozwalał na absolutnie każdą ewolucję. Skręt szybki – bez problemu, długie esy floresy – jak najbardziej, skakanie przez hopki – nawet mnie się udawało. Z bananami na twarzy zjechaliśmy do zielonego szlaku i dalej do schroniska ciesząc się każdym metrem zjazdu. Tam narty na plecy i do samochodu.
Fajne to skiturowanie – rzekł syn… No! I o to chodzi 🙂 Mam nadzieję, że będą następne razy.