O tym, że trzeba rozwijać swoje umiejętności i wiedzę poruszania się w górach poza utartymi szlakami wiedziałem od dawna, w maju postanowiłem, że trzeba wygospodarować dwa tygodnie i zrealizować kurs wg. zaleceń PZA. Wcześniej jednak w grudniu ub. roku pojechałem do Roztoki, gdzie imprezę organizowała szkoła wspinaczkowa Kilimanjaro. Chciałem zapytać Szymona (Wojtka Szymanderę) czy to warto robić taki kurs oraz, z którym instruktorem. Polecił między innymi Roberta „Roko” Rokowskiego, teraz pozostało znaleźć termy i jeszcze dwóch chętnych. W maju, w klubie (KW Kraków) zgadaliśmy się z Darkiem i Baśką, że też chcą i że również na krótkiej liście instruktorów mają „Roko”. Wszystko zaczęło się kleić… poza pogodą.
Ostatecznie ruszyliśmy. Pierwszy dzień to techniki autoratownictwa ćwiczone w … Dolinie Bolechowickiej. Dużo przydatnej wiedzy.
W Tatry pojechaliśmy następnego dnia. Rozpoczęliśmy od Środkowego Żebra Skrajnego Granatu. Tempo, tempo… Robert stawia na sprawność i szybkość oraz praktyczne zastosowanie wiedzy i reguł. Praktyka przed teorią. Nie udało Ci się idealnie osadzić frienda? Włóż drugi. Jest łatwo? Szanuj sprzęt… Na dodatek od początku „Roko” zaznaczył „ja się lubię wspinać” i to widać. Każda okazja jest dobra żeby pójść w górę i nie omijać trudności. Środkowe Żebro poszło dość sprawnie. Wieczorem kolejne ćwiczenia z autoratownictwa i budowania stanowisk
Środkowe Żebro Skrajnego Granatu. Robert próbuje ominąć inny zespół w „piątkowym” Zacięciu Kusiona… w butach podejściowych. No ale jeśli ktoś na rozgrzewkę robi drogi 6.1 lub 6.2 to proste 5 jest dla niego bardzo proste.
Poranne dojścia pod ścianę dają możliwość podziwiania. Tu w Zmarzłym Stawie przegląda się przełęcz Zawrat.
Cele drugiego dnia leżą na południowej ścianie Zamarłej Turni. To legendarne miejsce w Tatrach i polskim taternictwie. Na początku ubiegłego wieku uchodziła za najtrudniejszą w Tatrach, a później jej przejście było ważnym osiągnięciem w portfolio liczącego się taternika. Wiele razy czy to z Pustej Dolinki, czy z Orlej Perci spoglądałem na te niedostępne ściany i zastanawiałem się jak emocjonujące może być wspinanie się po tej szarej płycie. Dzisiaj miałem to sprawdzić. Zaczęliśmy od drogi Festiwal Granitu (V).
Początkowo nietrudno. Robert poszedł przodem i powiesił przeloty na kluczowym „powietrznym” trawersie. To niezbyt trudne technicznie miejsce, ale brak wyraźnych stopni i konieczność zawiśnięcia na na chwytach, stawiając stopy „na tarcie” to spore wyzwanie dla psychiki. Zwłaszcza kiedy wisi się w lufie ze 100 metrów nad ziemią. Cieszę się, że miałem okazję być w Sokolikach wcześniej mam zaufanie do tarcia. Granit to granit, nie śliski jurajski wapień. Udaje się poprowadzić ten wyciąg i uzyskać trochę pewności siebie.
Zjazd z Zamarłej. Buty trzymają dobrze, ale są „dobrze” dopasowane i na zjeździe trzeba je poluzować. Zawsze obawiam się, że mi się zsuną ze stopy.
Zjeżdżamy w dół. W tym czasie… kruki podkradły się do naszych plecaków, otworzyły zamki błyskawiczne i okradły plecaki. Mnie zeżarły batonik i przeglądnęły portfel. Instruktorowi z sąsiedniego zespołu ukradły 40 zł. Są takie sprytne, że nawet trudno się złościć.
Tym bardziej, że przed nami drugi cel tego dnia droga „Lewi Wrześniacy” (IV+). Tu już widać, że się oswajamy z ekspozycją. Droga idzie sprawnie.
Darek pod Lewymi Wrześniakami.
Ostatniego dnia tej części kursu idziemy na Północny Filar Świnicy. Tego dnia wspinaczki nie było za dużo. Trudności techniczne umiarkowane, ale fizycznie wyczerpujące zwłaszcza, że prowadziłem wszystkie wyciągi w swoim zespole. Ciągnięcie przesztywnionej liny przez połogie trawy i płyty… Lepiej było iść na lotnej.
Tak zapamiętałem przebieg drogi.
W trakcie tego dnia po raz kolejny przekonałem się również czym mogą być góry i na czym polega różnica pomiędzy sportami boiska (wspinaczka skałkowa, gry zespołowe) a sportami przestrzeni (taternictwo, żeglarstwo, lotnie). Robert, który jest również pracownikiem naukowym krakowskiego AWF wyjaśnił to prosto. Ze sportów boiska możesz się wycofać kiedy chcesz, w sportach przestrzeni musisz dokończyć grę… niezależnie od tego czy masz ochotę, czy pada, wieje, boli.
No więc tuż przed szczytem zmaterializował się „przestrzenny” charakter wspinania w Tatrach. W ostatnim kominku przed szczytem spotkaliśmy jakiś zespół, który obszedł dolną część drogi trawiastym zachodem. Trzeba było na nich poczekać, a poruszali się jakby tu określić… bez gracji, czyli ładowali po czym wlezie nie patrząc co się dzieje z kamieniami. Doświadczyła tego Baśka, która znalazła się w kluczowym momencie kominka. W jej kask uderzył kamień wielkości grubego telefonu komórkowego.
Tak wyglądał kask po uderzeniu niewielkiego kamienia zrzuconego przez poprzedzający zespół
Dokładnie w tym samym momencie spadły pierwsze krople deszczu i zaczęło grzmieć. Trudność wyciągu wzrosła gwałtownie w ciągu kilku sekund. Do tego burza na grani. Biegłem na czworaka po trójkowym wyciągu ciągnąć coraz cięższą od wody linę. Szybko na grań. Darka ściągałem używając do asekuracji bloku skalnego. Robert najpierw bezpiecznie wyekspediował Baśkę, później pomógł nam. Liny do plecaka i bez ściągania butów wspinaczkowych w dół po trawach do szlaku turystycznego. Rozlegające się coraz bliżej grzmoty były naturalnym dopingiem. Wreszcie ze 100 metrów pod granią można ubrać zwykłe buty i ruszyć w dół. Burza mocno postraszyła, ale koniec końców, gdy byliśmy już na przełęczy odpuściła. Kolejna kursowa nauczka. Prosta droga w deszczu staje się mocnym wyzwaniem. Tarcie nie działa, trzeba szukać pewnych chwytów i stopni. Dobrze mieć zapas umiejętności, a więc w skały „robić metry”.
W tym momencie mieliśmy za sobą 1/3 kursu. Druga część miała się odbyć w Alpach – cel Chamonix.