Popychamy, popychamy nasz kurs. Tym razem z Robertem (Roko) i moją kursową partnerką Basią działaliśmy na Kościelcu. Najpierw Zadni Kościelec i droga Patrzykonta. Ciekawa droga z nieoczywistym przebiegiem. Miałem okazję poprowadzić większość tej drogi. Zdaje się, że kluczowe piątkowe miejsce sprytnie ominąłem przewijając się przez filarek. Generalnie fajne wspinanie, ale oczywiście wcześniej Kruki wybebeszyły mój plecak kiedy na chwile poszedłem złapać (asekurować) Roko, który przeszedł jakąś kosmiczną VII drogę. No więc bez kanapek (człowiek się nie uczy) wbiłem się w drogę.
Poniżej Topo z serwisu Damiana Granowskiego.
Na przełęczy Kościelcowej Robert decyduje „Idziemy na Stanisławskiego, ja prowadzę”. Już wiem, że to jest droga, o której się myśli. Szedłem nią jako drugi, ale co najmniej dwa wyciągi chciałbym poprowadzić.
Słońce pomału zachodzi. Robert prowadzi, gdyby nie to pewnie bym się już niepokoił późną porą. Jeszcze ciepło, ale to już początek jesieni.
Pierwszy to odstrzelone zacięcie. Nie wyglądało, ale było dość trudne, drugi wyciąg to komin. Moja znienawidzona formacja. Nie umiem, nie czuję się pewnie, za to Basia świetnie sobie radzi, a wręcz świetnie się bawi. Jakoś to przeszedłem ale nie bardzo sobie wyobrażam prowadzenie. No cóż to wskazówka, że muszę potrenować kominy i w końcu je polubić. W końcu docieramy na szczyt, włączamy czołówki i schodzimy z Kościelca.
To był fajny dzień w Tatrach. Gdyby mi ktoś powiedział w marcu tego roku, że o tych dwóch drogach pomyślę: „fajne”, a nie ekstremalne czy epickie to bym nie uwierzył.