W ubiegłym roku nie puściła, za dużo lodu, za późno, za mało doświadczenia. Zimowego doświadczenia wspinaczkowego niewiele więcej, ale od czegoś trzeba zacząć. Z Lukciem i PePe poszliśmy pod Zadni Kościelec na Załupę H. W zimie, jak to słusznie zauważył PePe, trzeba robić drogi, które się dobrze zna z lata. Trudno o bardziej oczywisty przebieg niż Załupa dlatego ten cel. Ruszaliśmy rano z Krakowa więc marginesu czasu nie było wiele. Śniegu również umiarkowanie, chłód podobnie umiarkowany więc czas atakować. Sprzętowo wyposażeni byliśmy tak sobie:
- raki – turystyczne, tępe.
- dziabki – jedna para Quarków petzla na cały trzyosobowy zespół
- lonża do dziab – z repów
- pozostałe czekany – turystyczne.
Na stanowisku. Zdjęcie Lukcio (ten po prawej). PePe asekuruje. Później akcja się zagęściła i nie robiliśmy już zdjęć.
Pierwszy wyciąg poszedł gładko. Trochę skał, trochę śniegu. Dobre stanie, prosta asekuracja, wyżej jednak cienka polewka lodowa. Słabo to widzę. Ściągam Lukcia i PePe. Ja bym to odpuścił, bo parę prób zahaczeń dziabkami kończy ześlizgiem.
PePe mówi jednak, że spróbuje. Podrapał, podrapał, wsadził pętle w dziurę i przeszedł. No, nastąpiło przełamanie. Zimno jednak jest wbrew pierwszej ocenie dlatego, gdy PePe zaczyna wybierać linę czuję dużą ulgę. Można iść i trochę się rozgrzać. Wspina się tak sobie. Śniegu cienka linia, turystyczny czekan się ślizga. Jednak przechodzimy.
Zmieniam PePego na prowadzeniu. Krok po kroku, aż zapycham się w jakąś płytę. Stanie niepewne, a pół metra z lewej kusi piękny ring, do którego nie mogę dosięgnąć. Operacje w za dużych rękawicach narciarskich raz por raz kończą się porażką (kolejna porażka sprzętowa). Małe karabinki ocuna, z haczykiem to naprawdę jest słaby sprzęt do zimowej wspinaczki.
Ciągnę w górę wypatrując ringów na płycie. Nie widzę, ale czuję, że lina zaraz się skończy. Biję więc haka, najpierw jednego. Siada z pięknym wysokim metalicznym dźwiękiem. Wpinam się, a jako że od wpinki dzieli mnie z 8 metrów czuję ulgę. Drugi hak i stanowisko. Dwa haki to już bardzo przyjemne poczucie ulgi. Dochodzą chłopaki. Trochę zamieszania z auto Lukcia, który przez chwilę miał auto co najmniej kilkunastometrowe. Błąd.
PePe prowadzi ostatni wyciąg my z Lukciem szczękamy zębami solidarnie. Wreszcie stan i możemy iść. To nie koniec jednak przygód. Pada deszcz. Niestety nie zamarza i zamiast tworzyć na nas izolująca lodową pokrywkę woda przecieka przez kolejne warstwy ubrania. Robi się ciemno, wietrznie i dość niepewnie. Z grubsza wiem jak iść w stronę Kościelcowej Przełeczy, ale pewności nie mam. Tym razem Lukcio wykazuje się czujnością i znajduje ścieżkę i ślady. Nie błądzimy dzięki temu w tych parszywych warunkach.
Trzeba zejść stromym zboczem, po głebokim śniegu. Jest już zupełnie ciemno , ale to już dorbiazg. Wiemy gdzie jesteśmy i jak iść. Dotarcie do bezpiecznej ścieżki jest kwestią czasu. Zima w górach to inna jakość, ale podczas wspinania dyktuje nowe warunki gry. Niebezpiecznie zaczyna mi się to podobać. Trzeba się doszpeić (studnia bez dna).