2018-12-01 Środkowe Żebro Skrajnego Granatu – wspinanie zimowe

Pod koniec listopada w Klubie Wysokogórskim Kraków organizujemy Andrzejki, tego dnia Schronisko Betlejemka jest pełna klubowiczów. Cele są dwa – po pierwsze rozpocząć sezon zimowego wspinania, po drugie w nocy z soboty na niedzielę się zintegrować.

Z Piotrkiem „PePe” wbiliśmy się w „Środkowe Żebro” Skrajnego Granatu na Hali Gąsienicowej. To kursowa droga taternicka o wycenie V-. Głównie to wspinanie w terenie II/III z trudniejszymi miejscami i …wariantami. Dla mnie to trzecie zimowe przejście tej drogi. Chcieliśmy się zrobić drogę obok „Prawe Żebro”, ale już od wyjścia z Betlejemki niepokoiły mnie warunki. W nocy spadło 10 cm świeżego śniegu, skutecznie zasłaniając rzeźbę skały na płytowych formacjach, jesteśmy za słabymi zimowymi wspinaczami na taki warun. Kiedy podchodziliśmy z Hali pod drogę usłyszeliśmy charakterystyczne drapanie czekana o skałę – ktoś próbował „dodrapać się” struktury na płycie 2. wyciągu. Rozpoznałem, że to Paweł Górka – mocny wspinacz z Klubu. Okej, jeśli Paweł tam ma kłopoty, to dla nas będzie to jak mówią bracia Słowacy: „To není lezení, to bitka o život!”

PePe pod ścianą

Przesuwamy się na drogę obok, właśnie „Środkowe Żebro”, znany przebieg, znane trudności, nie ma na niej urzeźbionych płyt tylko rynny, zacięcia i krótkie ścianki.

Początek drogi jest oczywisty. Spotykamy Sławka i Edytę z klubu na 1. stanowisku, a później idziemy do góry.

Trenowałem trochę na Zakrzówku, więc czuję się w miarę pewnie jak na mnie. Na 3. wyciągu postanawiam wyrównać rachunki z jednym z wariantów.

Zaciątko, które u góry minimalnie się wywiesza. Dwa lata temu nie odważyłem się i obszedłem je po polu śnieżnym (jeden z wariantów). Teraz postanawiam się wbić. Można się porozstawiać, u podstawy hak, w który wpinam jedną żyłę liny, później dokładam zielonego frienda. Kiedy jestem metr nad nim podejmuję decyzję, aby ostatnie dwa ruchy prowadzące na półkę wykonać bez dziab, tylko w rękawiczkach. Tak mi się wydawało łatwiej, a czuję utratę sił. Ponieważ jestem w lekkim przewieszeniu i nad przelotem ewentualny upadek oznaczałby uderzenie w półkę. Chcę jak najszybciej mieć to za sobą. Podejmuję kolejną, ale tym razem bardzo głupią decyzję, zamiast odwiesić czekany na barki, puszczam je swobodnie, aby zawisły na lonży i podciągam się w górę. W tym momencie lonża jednego z czekanów wpina się karabinek ostatniego przelotu. Utknąłem – lekko przewieszony, ręce w przybloku (trochę zgięte w przedramionach, najmniej efektywna pozycja ze względu na utratę sił), gorączkowo myślę co zrobić. Odpaść – duża szansa na połamanie nóg, do góry się nie da. Przedramiona słabną szybkim tempie.

Idziemy…

Ręce już zaczynają mi drżeć… Oddychaj, oddychaj… mówię do siebie i rzężę jak należy. Po przygodach na jednej z dróg, kiedy towarzyszący nam zespół nie mógł się wypiąć z obciążonego stanowiska, noszę zawsze ze sobą nóż wpięty do tylnych pętelek uprzęży. Odetnę te dziaby!!! Udaje się sięgnąć do noża, wypiąć karabinek i tylko jeszcze chwila koncentracji, aby w panice nie przeciąć liny ani łącznika uprzęży, tylko trafić w lonżę. W tym momencie nie interesuje mnie zupełnie czy żegnam się z czekanami na zawsze, byle tylko zrobić te dwa kroki w górę. Ciach… Ulga.

Ostatkiem sił wpełzam na półeczkę wyżej. Leżę chwilę łapiąc oddech i snując scenariusze – co dalej. Wyciągam topo drogi, do najbliższego stanowiska tylko 15 metrów po łatwym śniegu. Spoglądam w dół, gdzie są dziaby. Okazuje się, że nieświadomie odciąłem je w ten sposób, że pozostały połączone i zawisły na przelocie poniżej. Krzyczę do PePego – Weź moje dziaby! I dochodzę do stanowiska. Ściągam PePego, który przynosi mi czekany i pyta z uśmieszkiem – A co tam się nawyrabiało?

Wyjaśniam i proszę, aby wziął wszystkie kolejne wyciągi, przez kilka następnych dni o przygodzie przypomina mi chrypka, której nabyłem się intensywnie się wentylując. Wychodzimy wyżej, po drodze jeszcze widząc, jak zespół na drodze obok zalicza spory lot. Przez chwilę obserwujemy, ale nic się nie stało złego więc idziemy dalej. Okazało się, że ich hak wytrzymał, tylko po drodze stracili połowę sprzętu, gdyż prowadzący zahaczył w trakcie lotu szpejarką i zerwał jej cienką linkę, na której były zawieszone friendy i ekspresy.

Coś ty nawywijał Jakub…

Wspinanie zimą = przygody, nawet na drodze, którą znasz, z pozoru „oswojonej”.

Wieczorny toast grupowy za zdrowie bliskiej mi osoby, u której zdiagnozowano ciężką chorobę. Trudno w to uwierzyć, ale podziałał! Pisze to z perspektywy 5 lat od tego momentu.

2018-10-11 NGG na Grani Kościelców

Tradycją listopadową jest, że idziemy w góry na spacer z chłopakami (Andy, Lukcio i MisQ), zwykle po to żeby przy wiśniówce pogadać i posnuć plany. To już 7. tzw. rocznicowe wyjście, tym razem wycieczka była na Grań Kościelców. Podeszliśmy od Mylnej Przełęczy aż do Kościelca.

Grań nie jest trudna (III UIAA, w większości I lub II) i kończy się wspaniałym, eksponowanym wejściem na Kościelec z Kościelcowej Przełęczy. Schodzimy szlakiem.

W jednym miejscu trzeba wykonać krótki zjazd
„Ósemka” na Kościelcu. W tym roku zabrakło Miśka.
Kościelec w zachodzącym, listopadowym słońcu

2018-10-19 – Anica Kuk

Druga wizyta w Paklenicy. Wspinałem się Lidką. Październik jest znakomitym miesiącem na wspinanie w tym wąwozie, nie za gorąco, ale też nie za zimno. Bliskie podejścia, stosunkowo łatwe zejścia. Udało się zrobić kilka dróg wielowyciągowych w tym jedną, która jest na liście dróg, która była dla mnie wyzwaniem. Mošoraski.

Gdzieś na stanowisku. Przekazywanie sprzętu (szpeju) i analiza – gdzie i jak wyżej iść

To 11 wyciągowa droga na najbardziej honornym szczycie rejonu Anica Kuk. 400 metrów. Trudniejsze są trzy ostatnie wyciągi, z czego jeden ma wycenę 6a (VI+). To są rejony mojego limitu, a na pewno trudniejsze niż do tego dnia robiłem na wielowyciągowych drogach, ale sądzę, że jestem rozwspinany więc ustalamy z Lidką, że ona poprowadzi wszystkie wyciągi „czwórkowe”, ja wezmę pozostałe. Lidka tego dnia nie czuje się jednak dobrze i pierwszym łatwym wyciągu mówi, że jednak nie. Mamy do wyboru – albo się wycofujemy, albo poprowadzę pozostałe 10 wyciągów.

Pogoda stabilna, a wąwóz to jednak nie góry, więc decyduję, że idziemy – zobaczymy co będzie. Droga jest w dużej mierze ubezpieczona, posiada stałe stanowiska, spity w trudniejszych miejscach. Idzie się dobrze, nawigację ułatwia kilka zespołów przed nami, które odszukują drogę.

Na kluczowym wyciągu oddaję plecak (leciutki, ale psycha każe uwolnić się od ciężarów) Lidce i idę. Najpierw rampa, trochę wilgotna, oby do pierwszego stałego punktu, a dalej niech się dzieje. Wspinam się do załomu i widzę w czym może być problem. Dość słabo urzeźbiona płyta, po lewej stronie ryso zacięcie z odstrzelonymi podchwytami. Stopieńki mega wyślizgane, a nade mną centralnie jedna dziura na (o ile dobrze pamiętam) na jeden lub dwa palce. Ma wyraźnie inny kolor niż otaczająca skałą „Ocho! Jak na drodze jest ten jeden, jedyny punkt i to tak wygładzony to znaczy, że się będzie działo”. Na łatwych drogach kombinacji stopni, klamek, sekwencji przechwytów jest bardzo dużo, im trudniej tym liczba wariantów jest ograniczona. Oczywiście wszystko zależy od poziomu wspinaczkowego. Dla mnie w tych okolicach czyli 6+, 6.1 liczba możliwości zdecydowanie się ogranicza.

Kluczowy wyciąg tuż po ukończeniu. Żmije (wyjaśnienie we wpisie) mają dom po lewej.

Na szczęście są stałe punkty i potencjalny lot nie byłby ani długi, ani niebezpieczny. Odciągami, wbijając stopy w śliskie małe krawądki poruszam się do góry, sapiąc niemiłosiernie. Głównie z respektu dla cyfry (wyceny wyciągu) używam znacznie więcej siły niż to jest potrzebne i dość szybko to nie trudności techniczne, a ubytek sił, stają się moim głównym przeciwnikiem.

Tutaj anegdota. Przygotowując się do drogi zbierałem opisy i informacje. Na portalu „Wspinanie.pl” znalazłem artykuł o żmiji, która zamieszkała w zacięciu po lewej. Ponieważ panicznie boję się gadów to jeszcze w kwaterze postanowiłem, że postaram się uniknąć wsadzania rąk w tę rysę, zwłaszcza jak nie będę widział dokładnie co jest w środku. I pamiętałem o tym postanowieniu, do chwili kiedy starając się nie wylecieć z kiepskich stopni, wciskałem cały bark w czeluść rysy. Wówczas miałem kompletnie wyrąbane, czy w rysie jest żmija, zombie czy obcy. Jedyna myśl – nie wylecieć i nie polecieć.

W połowie płyta stała się łatwiejsza technicznie, ale sił było też co raz mniej. Wówczas powiedziałem sobie „O nie! Nie po to jeszcze w Krakowie siedziałem przed kompem, wyobrażając sobie ten wyciąg, nie po to prowadziłem poprzednie 8 wyciągów, aby zepsuć wszystko tj. złapać się ekspresu, albo obciążyć przelot”. Pomogło, stękając, sapiąc, aż słyszała to asekurująca Lidka (30 metrów niżej i za załomem), udało się dotrzeć do stanowiska. Z perspektywy ostatnich kilku lat, to wydaje mi się fajnym dokonaniem jak na moje marne postępy wspinaczkowe. Jak to we wspinaniu: nie tyle cieszy wyczyn, bo zapewne wiele osób po tym wyciągu biega w butach podejściowych, ale przewalczenie głowy, która na początku wątpiła, czy to rozsądne, aby wbijać się na zmęczeniu w wyciąg w pobliżu własnego limitu.

Lidka dochodzi holując mój plecak. Wyślizgi ją zmogły jednak i zrobiła to w stylu A0, czyli wykorzystując ekspresy. Ewidentnie nie jej dzień.

Pozostałe dwa wyciągi są już trochę łatwiejsze, chociaż też trudniejsze niż poprzednia część drogi nie licząc kluczowego wyciągu.

Na Anicy jesteśmy jeszcze za dnia, schodzimy już o zmroku, ale z całkiem sporym zapasem.

Let`s make blog again

Poprzednia platforma blogowa została zamknięta. I zrobiły się z tego cztery lata przerwy. Od znajomych z gazety.pl udało mi się zdobyć plik, który Lukcio wrzucił mi tutaj. Zacząłem czytać stare wpisy i okazało się, że było to ciekawe doświadczenie.
Postanowiłem, że to i owo wrzucę z przeszłości. Będą to bardziej obszerne podpisy do zdjęć, do których miło będzie wrócić za 5 lat. Pamięć ma swoje prawa i zapewne przebiją się te wspomnienia najbardziej wyraziste.

.