2019-08-14 Filar Dibony na Tre Cime di Lavaredo

Z Basią byliśmy umówieni na wspinanie gdzieś na „weście”, używając slangowego określenia wspinania nie w Polsce. Wyjazd w Dolomity zaczęliśmy od łatwo dostępnych i nietrudnych dróg w okolicach przełęczy Falzarego. Głównym celem wyjazdu był jednak klasyk, klasyków nie tylko regionu: Filar Dibony na Cima Grande, w masywie Tre Cime di Lavaredo.

Wspinanie nad Passo di Falzarego
Burdelik na stanowisku, o dziwo jeśli stanowisko nie jest wiszące to z takiego pieprznika lepiej się wydaje linę niż z ładnie zbuchtowanego zwoju.

Angelo Dibona to był przegość. Najlepszy wspinacz w Dolomitach, a może najlepszy wspinacz w ogóle w swoich czasach, oczywiście o ile takie wartościowanie ma sens. Moim zdaniem ograniczony, ale dobrze się tak pisze. W każdym razie gwiazda wspinaczki, autor wielu dróg, w tym tej naszej… wytyczonej w 1908 lub 1909 roku.

Schronisko Auronzo. Zaleta Dolomitów – podejścia pod ścianę zwykle nie są wymagające.

No więc ponad 100 lat później stoimy przy starcie drogi, jest zimno… ale po kolei.

Droga o umiarkowanych trudnościach IV+, w Tatrach powiedziałbym, że łatwa. Wyzwaniem była długość 18 wyciągów!!! Dość powiedzieć, że najdłuższe drogi, które robiłem dotąd, miały 9 wyciągów. Jeśli wszystko idzie dobrze jeden wyciąg w naszym wykonaniu to 35-40 minut. Sprzętowo raczej jest ok, tym bardziej, że z Basią jesteśmy zgrani (z tej samej klasy w szkole Roberta „Roko” Rokowskiego), ale samo wspinanie idzie dłużej. Mocne zespoły rzadziej zakładają asekurację.

Podejście pod Cima Grande. Grande jest rzeczywiście wielka.

Wieczorem wcześniej meldujemy się w schronisku Auronzo. Mamy w planie wczesną pobudkę, bodaj o 4. Budzik nastawiony, ale o 4 leje. Szeptem zastanawiamy się co robić, wkurzając jakiegoś francuza, ostatecznie decydujemy żeby wstać o 6. Gotujemy wodę, zalewamy coś do jedzenia i ruszamy. Zimno, chociaż skojarzenia – Włochy, sierpień, Dolomity raczej przywołują rozgrzaną skałę, to na tą będzie trzeba poczekać parę godzin. Pod ścianą są już dwa zespoły, następni nadciągają. Rozpoczynam drogę. Paluchy drętwieją z zimna. Od razu widać, że z miejscami do asekuracji średnio. Stałych punktów niewiele…, a rys, uch skalnych, pipantów i innych przyjaznych formacji jeszcze mniej. Są jednak takie wyciągi gdzie na 40 – 50 metrach udaje się założyć 1-2 przeloty, to daje iluzoryczną asekurację. Można powiedzieć, że momentami idziemy jak na lotnej.

Początkowe wyciągi. Widać piarg startowy. To zdjęcie Basi później trafiło do kalendarza KW Kraków na 2020.

Zespoły obok nas zdecydowanie mniej się tym przejmują. Wiele z nich to klienci z przewodnikiem co rusz widzimy kogoś po lewej lub prawej, pomimo, że wszyscy robimy tę samą drogę. Ściana jest rozległa, a wariantów wiele.

Idziemy, wolno, zwłaszcza ja. Basia się niecierpliwi, ale asekuracja jest podła. Szczególnie na łatwych wyciągach nie ma gdzie wsadzić frienda lub kości, a te które w końcu się udaje gdzieś osadzić robią raczej za wieszak dla liny niż pewny punkt. Niby w takim terenie ryzyko odpadnięcia jest niewielkie, jednak to nie trudności techniczne są tu wyzwaniem, ale kruchość wapienia. Tu i ówdzie szary, zerodowany kamień zastępowany jest żółtym – jasny znak, że coś się tutaj urwało. Co chwilę natykamy się na chwyt lub stopień, które się ruszają. Raz na godzinę coś z góry leci z krzykiem „stein!!!”. Któryś z zespołów coś zrzucił. Większość leci w lewo do przepastnego żlebu, ale niektóre obijają się o skałę relatywnie blisko. Gdzieś to już chyba pisałem na tym blogu, a na pewno to przeżyliśmy z Basią na drodze Kutty na Batyżowieckim Szycie: lecący kamień obraca się w trakcie lotu i wydaje charakterystyczny dźwięk: furkot, warkot.

Ściana ma wystawę północno-wschodnią więc ominęły nas tego dnia przyjemności włoskiego słońca. Tu w puchówkach a po drugiej stronie doliny grzałka na licznych via ferratach.

Droga nie jest prosta do nawigacji. Filar sugeruje, aby trzymać się przełamania, ale wielkość masywu powoduje, że czasami filar prowadzi 20-30 metrów od ścisłego ostrza. Łatwo zboczyć. Stałe stanowiska z ringów, haków lub pętli potwierdzają, że jesteśmy na drodze lub na jej jednym z uczęszczanych wariantów.

W ścianie. W tle Cima Piccola di Lavaredo, jedna z trzech Cim (szczytów).

Wreszcie koniec drogi, wychodzimy na półkę skalną, którą mogłaby przejechać ciężarówka., gdyby ktoś ją chciał zaciągnąć na wysokość 2950 metrów. Słońce kładzie już długie cienie na dolinę. Późno, a przed nami jeszcze droga na dół. W przewodniku „Dolomity Najpiękniejsze drogi wspinaczkowe wokół Cortiny d’Ampezzo” Mauro Bernardiego można przeczytać, że zejście jest „drogą normalną, w tym 9 zjazdów”. Nie wiedzielśmy jak to czytać: czy to jest zejście, a potem 9 zjazdów, czy najpierw 9 zjazdów, a potem zejście… Okazało się, że ani tak, a nie tak, kluczowe było „w tym”.

Na końcu drogi, lub na końcu jej wariantu.

Nie decydujemy się na wyjście na kopułę szczytową, wiec można powiedzieć, że drogi nie zaliczyliśmy, chyba, że szukać wymówek, że niektóre przewodniki traktują to wyjście jako „opcję”. Nie mam duszy „zaliczacza” więc przyjmę każdą interpretację.

Poszukiwania stanowiska zjazdowego part 1.

No, ale zanim zacznie się zejście trzeba jeszcze znaleźć jego start. Po 30 minutach szukania byliśmy w kropce. Wszędzie bezkresna lufa w dół, a tu śladu stanowiska zjazdowego. Obczajaliśmy już rozległe caverny na półce na przenocowanie. Ta perspektywa nie była miła, w cieniu robiło się chłodno, w nocy temperatura miała spaść na tej wysokości poniżej zera, a nasz ubiór to raczej letnie wspinanie „plus”. Ten plus to lekkie puchówki. Słońce zachodziło, a szukanie zjazdu po nocy wydawało się sprawą beznadziejną, tym bardziej, że na półce było mnóstwo rumoszu skalnego, o poślizgnięcie nietrudno. Wreszcie jest! Udaje się znaleźć dwa kolucha na skraju dużej półki.

Szukamy dalej

Basia zdecydowała się wziąć pierwszy zjazd i kolejne. Oczywiście jak to w kiepskich filmach zapadł zmrok, a z doliny podeszła chmura ograniczając widoczność i możliwość wypatrywania kolejnych stanowisk. Zjazd w ciemność, w dużej lufie (niektóre lekko przewieszone), w chmurze spodobały się Basi, jak w transie wynajduje kolejne stanowiska, „jest”, zjazd, przepinka i następne „jest”.

Przed drugim zjazdem ułożyliśmy teorię, która zaczęła się sprawdzać: Gdzie jesteśmy? We Włoszech! A Włosi, w tym włoscy przewodnicy, którzy ubezpieczali te zjazdy nie lubią się przemęczać, kiedy chodzą tędy z klientami. Ile lin biorą? Jedną! Jakiej długości? Takiej żeby było lekka, czyli maks. 50 metrów! A więc ile będzie miał maksymalnie zjazd? 25 metrów! Teoria zgodziła się z praktyką, jak mierzone miarką, zjazd w zjazd 25 metrów. Tu też okazało się, co znaczy zapis „w tym” w przewodniku – pomiędzy kolejnymi stanowiskami trzeba było przejść, wyszukując kopczyki w mroku i we mgle. Basia wykazała się instynktem łowczym ponownie odnajdując kopczyk po kopczyku, powiedzmy, że… miała mocniejszą latarkę.

Akcja ze zjazdami się trochę przedłużała i naprawdę nie wiedzieliśmy, czy się nie zapchamy gdzieś w drogę bez wyjścia, więc dałem znać Adze i poprosiłem o kontakt z Andym, który ogarnia lepiej topografię żeby czuwali nad nami. Andy był gdzieś w drodze, ale po powrocie aktywnie zajął się monitoringiem. O dziwo zasięg telefoniczny pojawiał się dość często.

Barbara zjeżdża w czarną, mglistą czeluść, prawdopodobnie lufę 🙂

Wreszcie grubo po północy byliśmy na piargach. Uff… Miałem zostawione w schronisku specjalnie na tę okazję belgijskie duże piwo. Zasnąłem po wypiciu połowy papierowego kubka.

Piknik następnego dnia.

2019-06-29 Łańcuchówka – Patrzykont i Stanisławski

„Żeby się wspinać, trzeba się wspinać” nie wiem, czy już nie pisałem tego gdzieś na blogu, ale Wojtek „Szymon” Szymandera, legenda krakowskiej wspinaczki skałkowej, kiedyś mi tak odpowiedział na pytanie o progres. No to się wspinam w tym roku 2019, wizyty w Sokolikach, kilka razy w tygodniu na Jurze.

Ten dzień, to był dobry dzień. Piękna pogoda, obietnica wakacji.. Pojechaliśmy z Basią, Andym i kolegą Piotrkiem z klubu zrobić łańcuchówkę – Droga Patrzykonta (V UIAA) na Zadnim Kościelcu i Droga Stanisławskiego (-V) na Kościelcu. Obie drogi to nasze powtórzenie, bo z Basią robiliśmy je podczas kursu taternickiego. Ja chciałem zobaczyć jak będą się jawić, po 4 latach intensywnego wspinania, drogi, które wówczas wydawały się limitem. W domyśle – czy jest jakiś progres!

Wyraźnie był. Jedna i druga wydawała się nie za trudna, nawet komin na Stanisławskim (ta formacja mnie straszy) wszedł dość gładko.

Droga Patrzykonta jest ładnym wspinaniem z dwoma miejscami, które łatwiej zrobić jeśli się jest we wspinaczkowym „ciągu”. Na drugim wyciągu jest płyta, którą można zrobić wariantem „piątkowym” lub zejść na „czikenłej” (określenie z MTB). Honorniej oczywiście pójść płytą w miarę na wprost. Drugie miejsce to eksponowane, choć łatwe techniczne przewinięcie przez filar.

Stanisławski to klasyk nad klasyki. Niezwykłe wizjonerstwo tej ikony wspinania przedwojennego, pisano o nim „Genialny Outsajder”. Coś w tym jest, bo wypatrzyć taką linię, zwłaszcza pierwszych dwóch wyciągów, to trzeba mieć w sobie coś z artysty. Bardzo estetyczne wspinanie w dużej ekspozycji.

Udało się zrobić wszystko bez przygód, z uśmiechem na ustach. Przyjemne uczucie – wszystko dobrze zaplanowane, dobrze zrealizowane, pogoda, czas, tajming i samo wspinanie.

Kościelcowa Przełecz. Zrobiliśmy drogę Patrzykonta i obczajamy, gdzie startuje Droga Stanisławskiego na Kościelec.
Na pierwszym wyciągu Stanisławskiego. Piękne startowe zacięcie.
Kontrola partnerska. Basia sprawdza Piotrka przed startem w wyciąg z kominem na Stanisławskim

2019-05-03 Długi weekend nad Lago d`Iseo

Ten wpis jest po to, aby opowiedzieć o tym jak dużo jest wspinania na świecie. Ustalając cel na długi weekend PePe i jego żona Renia zaproponowali, aby pojechać do doliny sąsiadującej z Arco nad jeziorem Garda tj. nad Lago d`Iseo. (jezioro Iseo). Miał się tam odbyć jakiś festiwal biegowy. Sprawdziłem, że jest tam gdzie się wspinać i gdzie jeździć na rowerze więc zarezerwowaliśmy kwaterę. Ostatecznie z powodów losowych nie pojechali… Pozostaliśmy z Agą, Andym i koleżanką Agi Kasią z opłaconą destynacją, która zdecydowanie nie była naszym pierwszym wyborem. Pojechaliśmy i okazało się – czego można było się domyślać -, że wspinania w tym niepopularnym miejscu jest wbród, a przeciętna trasa na szosę okazywała się kultowym wyjazdem.

Jak ktoś dzielił tereny pomiędzy narody wyłączył sobie tryb „sprawiedliwość”. Zdaje się, że we Włoszech nie można źle trafić.

Andy asekurowany przez Agę w jednym z sektorów skalnych. Zupełny brak ludzi, długie piękne drogi… W Polsce byłby to ważny rejon, tutaj zapomniany skalny ogród

2019-01-28 – Kuluar Kurtyki – wspinanie lodowe

Dwie lawiny jednego dnia i znów zimowa wspinaczka, która miała być szybkim wypadem zamieniła się w 18 godzinną wyrypę. Ale po kolei. Kuluar Kurtyki to stromy żleb opadający z Mnichowego Tarasu do Nadspadów w Dolinie za Mnichem. Formacja dobrze widoczna ze szlaku Morskie Oko – Szpiglasowa przełecz. Zimą zwykle tworzą się tam lodospady, a co za tym idzie łatwo dostępna, stosunkowo nietrudna (wycena WI III) droga lodowa. Rzadkość w Tatrach po Polskiej stronie, szczególnie w tym zakresie trudności.

Z Filipem mamy wszystko zaplanowane. Ruszamy wcześnie z Krakowa (godz. 3), aby zdążyć przez zapowiadanym na 15-16 załamaniem pogody. Ma mocno wiać. Idziemy na nartach ciągnąć za sobą sanki ze szpejem. Zimowy szpej waży tony: czekany, śruby, haki, techniczne raki no i całe to ustrojstwo. Sanki zostawiamy pod starym schroniskiem i około 8.30 podchodzimy pod ścianę. Śniegu nie jest za dużo, słychać chrzęst raków turystów podchodzących na Próg Mnichowy, wychodzi słońce… Filip zaczyna, ja poprowadzę kluczowy wyciąg. Gęsto się asekurując mogę. Obiektywnie nie jest tam trudno, trzeba pokonać 3-4 metrową lodową ściankę, poza tym lód jest połogi i twardy. Nie jest za zimno, nie ma mniej niż -10 stopni. W takich warunkach śruby lodowe jeszcze wchodzą w miarę łatwo, a już trzymają bardzo dobrze.

Filip kończy pierwszy wyciąg. Pogoda jeszcze stabilna. Nad Filipem kluczowy 2. piękny wyciąg.

Pyk, pyk, pamiętając o tym aby poruszać się w trójkącie, w którym nogi stanowią podstawę, nie unosząc pięt i pewnie wbijać czekany przełażę przez trudności. Stanowisko i oddaję prowadzenie Filipowi. Im bliżej końca drogi nasila się wiatr, pyłówki (lawinki ze śnieżnego pyłu) lecą jedna za drugą, gogle się przydają i czujność, bo obok przelatują duże kawałki lodu – u góry Filip dokopuje się do stabilnej warstwy.

Zaczyna wiać. Typowe przyjemności zimowej wspinaczki.

Pomiędzy godziną 12 a 13 meldujemy się na ostatnim stanowisku. U góry jest spory kocioł śnieżny, który lub być lawinowy, mimo że tego dnia wygląda na stabilny przechodzimy go jeszcze związani. Wieje coraz mocniej, słońce schowało się w tumanach śniegu. Załamanie pogody przyszło dużo wcześniej. Podmuchy wiatru są tak mocne, że trzeba iść stabilnie. Na progu rozwiązujemy się, ale zostajemy w uprzężach… Nie ma powodu do niepokoju. Dobrze wiemy gdzie jesteśmy, oby do szlaku.

Filip dochodzi do 2 stanowiska. Wieje co raz mocniej.

Na rozdrożu szlaków (nad Stawkami Staszica) brodzimy już w śniegu po kolana, momentami po uda, a jeszcze 4 godziny temu wszędzie wystawiały kamienie, a mocno zmrożony śnieg dawał pewne oparcie. Idę przodem. Nie chcę za wysoko podchodzić pod lawinowe zbocza Miedzianego, postanawiam iść od tzw. kotwicy do kolejnej kotwicy. To pojęcie oznacza stały punkt w śniegu, w tym przypadku kotwicą jest kilkumetrowy głaz. Chcę przeciąć duże pole śnieżne po ukosie. Buch! Spod mojej stopy urywa się duża deska śnieżna. Miąższość 40 cm… Całe zbocze zaczyna jechać w dół. Kiedy daje się słyszeć zsuwający się śnieg to znaczy, że nie są to przelewki. Lawina nabiera prędkości i znika w żlebie prowadzącym do tzw. Nadspadów, gdzie przed startem drogi zostawiliśmy nasze narty i część zbędnego ekwipunku.

Co robić? Wszędzie wokół nawiane poduchy śnieżne. Postanawiamy się związać liną i zrobić stanowisko na słupku z oznaczeniem szlaków. Krótka decyzja kto idzie pierwszy. Filip ma małe dzieci, więc idę na wabia. Staram się obejść obryw wyżej, ale to nie jest dobry pomysł. Tu jest jeszcze gorzej, po kilku krokach wycofuję się. Uznajemy, że najlepiej będzie pójść lawiniskiem. Wiążemy dwie liny idę i mam 120 metrów, aby znaleźć coś co nada się do zmontowania kolejnego stanowiska. Krok po kroku… Dochodzę do kosówek, wykopuję grubsze gałęzie, zakładam stanowisko i z półwyblinki ściągam Filipa. Filip nie zatrzymuje się przy mnie tylko idzie dalej, tym razem asekurowany z góry. I kolejna zmiana.

Zapada zmrok. Nadal wieje i sypie. Musimy się dostać do naszych nart. I znów trawers w śniegu po pas, czasami zapadając się na wysokość piersi… Skąd tego wzięło się tyle, w tak krótkim czasie. Umordowani docieramy do nart. Wydaje się, że najtrudniejsze za nami. Przepak i ostrożnie zsuwamy się w dół, na zmianę szorując po lodoszreni i zsuwając się z nawianymi poduszkami. Luźny śnieg na zbetonowanym podłożu jedzie jak miło, razem z narciarzem na nim. Znając ukształtowanie terenu wiemy, że nie ma tutaj podciętych urwisk, wiec potencjalny zsuw byłby tylko męczącą utratą wysokości, raczej nie grozi poważnymi konsekwencjami.

Wreszcie docieramy na ostatnie zbocze nad zamarzniętą taflą Morskiego Oka. Męczymy się na zmiennym podłożu. Jazda z ważącym kilkanaście kilogramów plecakiem nie ma pozytywnego wpływu ani na styl, ani na kontrolę. Pojawiają się pierwsze drzewka… Do tafli mam jeszcze z 50 metrów przewyższenia. Filip zjeżdża na dół, a ja popełniam błąd. Drzewka dają złudne poczucie bezpieczeństwa, wiec wyciągam telefon, aby dać znać Adze, że wszystko jest ok (ostatni kontakt z mojej strony był o 5 rano, kiedy wysłałem SMS, że dojechałem na parking). Dzwonię, odkładam telefon do plecaka, zakładam plecak i nagle jakaś siła podcina mi nogi na wysokości kolan. Nakrywam się nartami i jadę na czole lawiny (zsuwu?). Krzyczę do Filipa aby patrzył na mnie. Zależy mi na tym, żeby zobaczył gdzie pod śniegiem ginie czołówka, bo jestem pewien, że jeśli czoło lawiny się zatrzyma to zasypie mnie jej zasadnicza część. Na szczęście teren się wypłaszcza i masa śniegu zwalnia. Nie wiem ile jechałem, myślę, że z 10 – 15 metrów, ale wydawało mi się, że trwa to wieki.

Zbieram się i zjeżdżam do Filipa. Dochodzimy do schroniska i tu spotyka nas prawdziwe nieszczęście. Jest po 22.00. Bar zamknięty, a więc piwa, o którym mówiliśmy się nie napijemy.

W domu jesteśmy około 2-3 w nocy.