Długa zimowa droga, która była na liście „do zrobienia” od dwóch lat. W tym sezonie czułem się „rozwspinany” więc zaproponowałem Basi ten cel. 8-9 wyciągów, 350 metrów drogi to przy naszym tempie i umiejętnościach konkretny cel.
Nocujemy w Murowańcu, do którego podchodzimy na nartach. Mamy szczęście, bo cholernie ciężki sprzęt wspinaczkowy podwozi nam do schroniska uprzejmy Pan, który wiezie tam towar.
Plan jest taki, aby wspinać się w butach narciarskich, a narty zostawić w depozycie pod ścianą. Po zakończonej drodze zejść do nart i zjechać na parking. Nastawiamy się, że nie da się zakończyć drogi za dnia, krótkie styczniowe dni i jednak ograniczone zaufanie do siebie, które wyklucza przejście większości drogi z szybszą, ale bardziej niebezpieczną asekuracją lotną.
W schronisku spotykamy instruktorów Asię i Waldka, chwilę rozmawiamy o naszym planie i o miejscu startu zimowego wariantu. Drogę znam z letnich wspinaczek, po raz pierwszy z Basią robiliśmy ją na kursie kończąc pod gradem kamieni zrzucanych przez nieostrożny zespół nad nami i w burzy. Drugi raz byłem z PePe na rekonesansie jesienią.
Około 7. jesteśmy pod ścianą. Nie za wcześnie. Chwila zastanowienia jak iść. Postanowiłem się trochę „powspinać” i zamiast wariantu po płytach (wycena III), wbiłem się w próg z przewieszką (V). Coś poszło nie tak i w pewnym momencie poczułem, że lecę. Żeby nie spaść na półkę odskoczyłem i wylądowałem po pas w śniegu. Baśka, która mnie asekurowała zza filarka poczuła nagle duży luz liny. Nie bardzo wiedziała co się dzieje, bo przetrawersowałem mocno w bok i straciliśmy się z oczu. Dostałem za to później ochrzan, że zamiast zacząć jak człowiek szukam przygód już na starcie. Druga próba się powiodła. Wbiłem czekan w trawy powyżej przewieszki i udało się ściągnąć.
Wyżej to już spore pola śnieżne i przygody charakterystyczne dla zimy. Prowadzę „trójkowe zacięcie”, czyli formację w kształcie otwartej książki. Jest rzeźba, ryski i dziurki. Wystarczająco aby zahaczyć atakujący ząb raka, tyle że druga „okładka” książki jest pokryta cienką warstwą lodu. W takiej polewce nic nie działa: za mało, aby wbić raki, wystarczająco aby zakryć wszelkie dziury. Zaprzeć się o to nie da, bo poślizg. Z prostego miejsca robi się czujne skradanie po jednej płycie.
W środku drogi długie pola śnieżne, łatwo, tyle że nie ma się z czego asekurować. Biję warthoga – hak przeznaczony do asekuracji ze zmrożonych kępek traw. Jeden-dwa punkty na cały wyciąg liny. Lepiej nie latać. Gdy dochodzimy do kluczowego „wyjściowego” kominka robi się ciemno. W kominku pełno lodu. Kolej na wyciąg prowadzony przez Basię, która atakuje nieco w prawo. Idzie sprawnie i po przejściu „cruxa” mamy do przebycia łatwe fragmenty do szczytu.
Zdejmujemy szpej i schodzimy najpierw na Przełęcz Świnicką, później żlebem, trochę na rakach, trochę na tyłkach pod ścianę i do nart.
Zjeżdżamy do schroniska. Okazało się, że mamy szczęście i nie musimy jechać z całym szpejem wspinaczkowym na plecach, bo obsługa schroniska zjeżdża do Brzezin i zgadza się zabrać nasz ciężki wór. „Tak też czułem, że będę go wiózł na dół” mówi kierowca.