2021-11-07 – NGG x 10

Co roku, na początku listopada w stałym skłądzie Andy, Lukcio, Misiek i ja chodzimy w Tatry. Celem jest turystyczna wycieczka przez Dolinę 5 Stawów Polskich i powrót przez Szpiglasowy Wierch, Morskie Oko. To taka mała tradycja, rytuał wręcz. Tą trasę zrobiliśmy 10 lat wcześniej i coś zaiskrzyło. Tatry, nas, mnie wciągnęły bez reszty.

Szpiglasowy Wierch ad. 2021

Dla zachowania i porządku przekleję relację nt. wycieczki z 2011, którą umieściłem na stronie rowerowanie.pl. Kiedy ją czytam dzisiaj to zazdroszczę sobie tego entuzjazmu nowicjusza, kiedy otwierał się przede mną, przed nami zupełnie nowy świat. Nie wyobrażałem sobie, że pójdę ścieżką wspinaczkową i tej intensywności poznawania i doświadczania oraz tego, że różne formy aktywności w górach staną się to sposobem na życie przez najbliższe parę lat, ale czułem, że znalazłem coś wielkiego, kuszącego i inspirujacego.

Do Psiej Trawki! Zieloni we chmurze i oparach absurdu na Szpiglasowym Wierchu (2011-11-05)

Po wdrapaniu się na Szpiglasowy Wierch ruszyliśmy wygodnym szlakiem do Morskiego Oka. Na chwilę zatrzymał nas Lukcio i wskazał przed siebie. „Tam są Rysy, a tam Mięgusze” – objaśnił. Słuchaliśmy z zaciekawieniem. I tylko MisQ, człowiek małej wiary, dociekał – „Skąd wiesz? Przecież nic nie widać”. Fakt od dwóch godzin bez przerwy poruszaliśmy się w chmurze, a widoczność wynosiła nie więcej niż 100 metrów. – „A Ty nie potrafisz sobie już niczego wyobrazić?” – odparł Lukcio. Od tej chwili wyobrażaliśmy sobie cudowną panoramę Tatr, przerzucając się nazwami szczytów i przełęczy. To z powodu takich sytuacji na Zielonych wycieczkach często bardziej mnie boli brzuch ze śmiechu niż nogi od wędrówki.

Z żartami sytuacyjnymi jest tak, że przestają być śmieszne, kiedy już nie są „sytuacyjne”, ale…
Plan był taki: zaczynamy (Andy, Lukcio, MisQ i ja) od Palenicy Białczańskiej później do Doliny 5 Stawów Polskich, na Szpiglasowy Wierch (2 172 m.n.p.m), do Morskiego Oka (opcjonalnie z wypadem na Wrota Chałubińskiego) i asfaltem do Palenicy.
Wyposażeni w raki, ciepłe ubrania, coś do picia oraz latarki (niektórzy bardzo wyposażeni – o tym niżej) nie mieliśmy wielkiego ciśnienia, ani na tempo, ani na ucieczkę przed zmrokiem. Ważne było żeby na Szpiglasowym Wierchu zameldować się za dnia.
Norweskie serwisy pogodowe, jak wiadomo, są wyroczniami w sprawie pogody w polskich górach więc szczyty Tatr zasnute chmurami od rana były grubym nietaktem wobec nieomylności skandynawskich meteorologów. Mnie to akurat nie przeszkadzało – w tym roku od pogody w Tatrach dostawałem same bonusy, więc jedna wycieczka w chmurach nie boli.
W męskim środowisku wyrażenia niecenzuralne nie są rzadkością, zwłaszcza na zielonych wycieczkach. Tym razem złamaliśmy nieco ten szorstki zwyczaj. Ktoś zobaczył drogowskaz na polanę Psia Trawka. Nie trzeba było wiele. Padło – „Psia Trawka Mać!” Od tego momentu, każdy kto przeklął był sumiennie poprawiany.

Głowy w chmurach

Wybraliśmy wariant dojścia do Doliny Pięciu Stawów Polskich przez Siklawę. Nalegaliśmy na to razem z MisQ. Obu nam utkwił w pamięci obraz tego cudu widziany z Orlej Perci podczas naszej pierwszej wycieczki. Po drodze minęliśmy żleb, którym spontanicznie z PePem kończyliśmy w zimie turę Zawrat-D5PS. Skitury już niedługo!
W schronisku postój, jedzenie i picie oraz suszenie wilgotnych ciuchów (mżyło) i ruszamy w górę. Turystów niewielu. Z 200 metrów nad Wielkim Stawem Polskim zaczyna się śnieg. Zakładamy stuptuty, ja decyduję się ubrać raki. Po pierwsze, bo moje buty trzymają słabo na mokrym śniegu, po drugie chcę spróbować jak się chodzi w rakach.
Jest ciepło. Dzięki akwariowemu termometrowi, który dynda u paska plecaka MisQ jesteśmy na bieżąco informowani o temperaturze, która zresztą zgodnie ze swoim zwyczajem spada, im wyżej się wdrapujemy. Trochę wieje, momentami nawet bardziej niż trochę.

Po pierwszych krokach z blachami na butach staję się fanem raków. Idzie mi się wyraźnie szybciej, wyraźnie bezpieczniej. Z mgły wyłania się uśmiechnięta postać. Schodzi ze Szpiglasowego, nieco się ślizgając, pozdrawiamy się. Jak się później okazało to „Wimperga”, dziewczyna, którą poznaliśmy na Orlej Perci. Idący z tyłu Andy i MisQ oczywiście ją zaczepili i się zaprzyjaźnili.
To dobrze – dali mi dodatkowe 5 minut, które mogłem poświęcić na znalezienie dobrego stanowiska do ostrzału i lepienie kulek z mokrego śniegu.
Łańcuchy pod Szpiglasowym Wierchem w rakach wydają się nieco na wyrost, zresztą za tydzień-dwa przysypie je śnieg, a turyści wybiją własne stopnie. To już stwierdziłem podczas ostatniej wycieczki na Czerwone Wierchy, że zimą, w rozsądnych warunkach, chodzi się po Tatrach nieco łatwiej. Łatwiej, nie znaczy oczywiście, że bezpieczniej.
Na Szpiglasowym MisQ próbuje nam zrobić zdjęcie aparatem z dziwnym samowyzwalaczem. Widzę taki po raz pierwszy. Uruchomienie mechanizmu ogłasza pikaniem. W normalnych aparatach szybsze pikanie oznacza, że za chwilę wyzwoli się migawka, ale nie w tym aparacie. Ten w kulminacyjnym momencie wywraca się na obiektyw zamiast zrobić zdjęcie. I tak raz za razem, po kolejnym razie musimy wyglądać dziwnie. Czterech facetów w chmurze, na wysokości … metrów, ledwo stojących na nogach ze śmiechu.
Opanowujemy się nieco i sytuację ratuje sporej wielkości głaz.
Schodzimy. Od południowej strony raki nie są już potrzebne. Gór oczywiście nadal nie widać, ale jest dość ciepło. Z powodu braku widoczności rezygnujemy z Wrót. Co dalej zdecydujemy po popasie w schronisku nad Morskim Okiem.

Warunki były takie sobie, jak widać, jakość zdjęć z telefonów również.

Magiczne Morskie Oko

Lekko się rozleniwiliśmy, dodatkowo Andego rozbiera jakieś choróbsko, więc jesteśmy blisko decyzji – wracamy, tym bardziej, że robi się ciemno. Ktoś (Lukcio?) rzuca jednak pomysł żeby przespacerować się ścieżką wokół Morskiego Oka. MisQ, który stał się właśnie posiadaczem latarki-potwora o mocy 1200 czy 1300 lumenów ma ochotę wypróbować jak to świeci, więc ruszamy.
To była decyzja dnia! Zapada zmrok. Miejsce piękne, chociaż zazwyczaj oklejone tłumem zwabionym łatwym, asfaltowym dostępem. Tym razem jest tylko dla nas. Na dodatek aura: 11 stopni. 5 listopada!
Latarka MisQ zabija ryby w stawie, wypala dziury w kurtkach, a księżycowi, który właśnie zaczął się pojawiać nad Rysami jest zapewne wstyd z powodu bladości jego światła. Kiedyś marzyłem żeby mieć takie światła drogowe w moim maluchu, a tu proszę – dzisiaj noc w dzień zmieniają jedna mała dioda i zręczne ręce chińskiego robotnika.

Pod progiem Czarnego Stawu. Po latach co raz bardziej doceniam to zdjęcie. Tego oczywiście nie widać, ale wieczór był bardzo ciepły

Robimy sobie długą sesję zdjęciową. Wokół żywego ducha, polegujemy na kamieniach ciesząc się z ciepłego wiatru i magicznego klimatu miejsca. Teraz gasimy latarki, wzrok się przyzwyczaja, dlatego wycieczkę wokół Morskiego Oka kończymy w świetle księżyca.
Szybki marsz do Palenicy. Trasę pokonujemy w 1 h 15 minut. Niedobra i oczekiwana 45 minut pizza w Bukowinie Tatrzańskiej i o 22 jesteśmy w Krakowie. Dobrze, że Tatry są tak blisko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *