Salatyn (Salatyński Wierch) to tzw. free zona na Słowacji, czyli nieprzygotowany stok z którego można zjeżdżać legalnie. Tym razem ekipa była spora, bo aż 8 osobowa. Poza zestawem stałym był PePe i trzech kolegów Lukcia, w tym Tomek, z którym mieliśmy okazję już być na Rysach w ub. roku. Dołączył też Mateusz, świetny narciarz, dla którego to było pierwsze skiturowe wyjście.
To nie był mój dzień. W nocy wróciłem z Warszawy z przystankiem w Częstochowie, przespałem się 2 godziny i z lekkim poślizgiem o 5.30 siedziałem w samochodzie. No cóż za wybory zawsze się płaci jakąś cenę. Można siedzieć w domu, a można mieć pod powiekami trochę więcej. Ja wolę ten drugi stan. I to nie chodzi o piasek pod powiekami… Wyładowaliśmy się z auta w dobrych nastrojach na parkingu pod ośrodkiem narciarskim Rohacze. Narty na nogach (po raz pierwszy miałem Voelke Amaruq, które przeszły drobną przygodę ze świeczką, nad którą zawisły nieszczęśliwie, któregoś miłego wieczoru. Deskom został brązowy ślad na powierzchni i wżer na ślizgach, a ja mam nauczkę. Narty działają bez zarzutu. Skoro one mogą.
Podeszliśmy wzdłuż stoku i dalej przez kosówki trasą znaną z ubiegłego roku, w końcu zasadnicze podejście z nartami na plecach.
Andy napiera
MisQ na pierwszym planie, Salatyn w tle
Niedospana noc sprawiła, że chciałem zawrócić, ale jakoś się dowlokłem. Zjazd za to bardzo fajny, na górze nieco twardo, ale dwie trzecie stoku to istna bajka. Amarq są nieco szersze, dłuższe i bardziej miękkie od Haganów, co w tych warunkach dawało dużą przewagę i łatwość, łatwość przekłada się na pewność, a jak się nie walczy z górą tylko współpracuje to jest flow. I o to chodzi.
PePe w akcji
Cała ekipa u podnóża Salatyna. Tego dnia część chłopaków poszła 3 x w góre, reszta ekipy (i ja) po drugim wejściu zwinęła się na parking.