2011.02.19 – skitury w Tatrach

Hmm… jeszcze trzy miesiące temu tytuł tego wpisu byłby równie abstrakcyjny jak samodzielny lot balonem. Nie jestem kwalifikowanym turystą, nie znam tatr, nie znam gór w zimie, nie jeżdżę poza trasami. To był mój drugi wypad skiturowy. Jeśli pierwsze kroki skierowałem na Babią Górę, to naturalne, że po zdobyciu tak wielu doświadczeń kolejne musiały być Tatry 🙂

Dołączyliśmy się do grupy krakowsko-tarnowskiej zamierzającej eksplorować Kasprowy Wierch z przyległościami. Relacja Izy tutaj.

Sekcja skiturowa czyli PePe i ja oddzieliła się od zasadniczej części peletonu rowerowanie + pt. Tarnów już za Kuźnicami. Dzięki walkie-talkie mieliśmy utrzymywać łączność z MisQ. Rzeczywiście urządzenie czasami działało.

Plan ułożony przez PePe był taki: Kuźnice, Goryczkowa, Kasprowy Wierch, Liliowe, Skrajna Przełęcz i zjazd do Zielonego Stawu a dalej do Murowańca. Atrakcją dnia był zjazd żlebem z Pośredniej, oznaczony w przewodnikach jako +2. Skala jest sześciostopniowa, gdzie 0 oznacza najłatwiejszy rodzaj trasy, na poziomie… przygotowanej czarnej trasy narciarskiej.

Do Kasprowego dotarliśmy właściwie bez przygód. Nisko wisząca chmura sprawiła, że przez cały dzień nic nie było widać, także nachylenia stoku, wiec tylko przyspieszone oddechy i lejący się strumieniami po plecach pot wskazywał na to, że jest ostro w górę. Od czasu do czasu marsz prosto pod górę zmienialiśmy na trawers. Dzięki wydolności rowerowej wyprzedzaliśmy innych skiturowców pod górę, ale tuż przed szczytem Kasprowego Wierchu dostaliśmy pokaz jak należy chodzić efektywnie. Wcale nie szybko, tylko równo – jak na dystansie giga na maratonie.

Małe piwo na Kasprowym, stwierdzenie, że nie doczekamy się na zasadniczą grupę, która miała dotrzeć 1,5 h po nas (walkie talkie milczy, trzeba się komunikować komórą) i decyzja. Idziemy grzbietem tak długo jak się da, jeśli warunki będą za trudne – wracamy.

200 metrów od górnej stacji spotykamy dwóch Mohikan, zmierzają od Beskidu i pytają… czy daleko do schroniska. To pytanie obrazuje warunki panujące na grani. Widoczność od kilku do kilkunastu metrów. Drugi członek napotkanej ekipy wyglądał jak człowiek odratowany dopiero co przez TOPR. Włosy oszronione, wzrok błędny, przekrzywiona włóczkowa czapka.

Po osiągnięciu Beskidu nie decydujemy się przedzierać dalej. Na gps mamy 2012 m. Nawet nie chodzi o trudność trasy, tylko o to, że nie widać po czym się jedzie, wiec nawet jeśli dotrzemy do naszego żlebu, o ile go zauważymy to i tak nie będziemy potrafili ocenić, czy nadaje się do zjazdu czy nie.

Przechodzi obok nas samotny skiturowiec, zdejmuje narty i bez wahania pcha się dalej na grań. „W przyszłym sezonie” kwitujemy.

Zdejmujemy foki i zaczynamy odwrót. Decyzja o „wycofie” była jak na moje umiejętności i doświadczenie bardzo dobra. Pierwszy skręt kończę, o około 2 metry od krawędzi urwiska, którego wcale tam nie widziałem. Nie zamierzałem wykonać następnego skrętu bez widoczności, więc nie było niebezpiecznie, ale to kolejny sygnał – nie przeginać.

Z Beskidu zsuwamy się stromym stokiem poza trasą, ucząc się zjazdu po śniegu o niejednorodnej strukturze. Świeży opad daje możliwość kontrolowania skrętu, ale warstwa łamiącego się śniegu pod nim jest kompletnie nieprzewidywalna. Na dodatek śnieg i chmury powodują, że nie potrafimy ocenić nachylenia stoku. Dopóki się jest w ruchu to grawitacja jest punktem odniesienia, kiedy się zatrzymuję raz po raz walę się na śnieg nie potrafiąc ocenić gdzie jest pion. Błędnik wariuje.

Ten fragment daje mi dużo radości. Widzę jaskrawo pomalowane słupki więc wiem, że jest bezpiecznie i mogę się skupić na technice jazdy. PePe cierpi z powodu niewygodnych butów.

Zjeżdżamy w dół do trasy w kotle Gąsienicowym. Ta, nawet w tej mgle, wydaje się bajecznie łatwa w porównaniu z warunkami pozatrasowymi. Decyzja – próbujemy dostać się do przełęczy Pośredniej, ale od drugiej strony, od dołu. Zobaczymy jak daleko damy radę. Ciągniemy, aż do chwili kiedy foki przestają trzymać się śniegu. Do przełęczy wg. mojego Garmina mamy tylko 200 m, ale 100 m w pionie. Przeciętne nachylenie 50 %. Należałoby zdjąć narty i wspinać się na butach, tylko… nic nie widać. Odtrąbiamy odwrót.

Zdejmujemy foki i chcę ruszyć w dół, tymczasem PePe wskazuje, że szlak jest nad nami. Cholerna mgła, tak łatwo o pomyłkę. Zjazd, udaje się wykonać kilka następujących po sobie skrętów. Frajda!!!

Im niżej, tym widoczność lepsza. Powrót niebieskim szlakiem. Fot. PePe

Dalej w dół do Murowańca, krótki popas i niebieskim szlakiem do Kuźnic. Mnóstwo kamieni zmusza nas do przytroczenia nart i schodzenia na piechotę. Moje ślizgi wyglądają już dramatycznie, druga wycieczka i drugi raz kamienie.

Zdobywam kolejne doświadczenie. But na wibramie trzyma się dobrze podłoża. Muszę tylko coś zrobić ze skarpetami i przygotowaniem buta do chodzenia (wiązać mocniej? Zapiąć klamry), bo solidnie mnie poobcierało.

Poznałem nowe rodzaje śniegu na nartach: łamiące się zmrożone tafle, świeży śnieg nie trzymający się starych warstw. Nauczyliśmy się chodzić na butach z nartami „na huzara”, co raz sprawniej idzie zmiana ustawień wiązań, przepaki, klejenie fok… Mnóstwo doświadczeń i wiedzy o tym, jak mało wiem na temat takiej trudnej i momentami niebezpiecznej formy turystyki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *